„Zadrżyj, niebo, i przeraź się ziemią, przesławną tajemnicę wadząc!…”
Trawy kołysały się w ciepłym wietrze. Kałużnikow kroczył po stepie w stronę Tobola, patrząc z roztargnieniem wokoło. Zielona, wełnista płaszczyzna, pokryta siwymi plamami ostów, rozciągała się w nieskończoność na wschód, południe i północ; od zachodu okalały ją niewysokie, łagodnie schodzące na nią odnogi uralskiego grzbietu.
— Wujku Dimooo! — dobiegł z wiatrem cienki głosik.
Obejrzał się. Na niewielkim wzniesieniu, którego zieleń przecinała piaszczysta wstęga drogi, stał Witka. Prawą ręką podtrzymywał dyszel dwukołowej taczki, lewą machał Dymitrowi. Kałużnikow ruszył ku drodze. Witka przygalopował do niego, wznosząc tumany kurzu taczką i bosymi stopami.
— Już z daleka ciebie zobaczyłem, od basztanów — oznajmił.
— Aha… a taczkę po co wleczesz?
— Tatko kazał, do ryb. Inaczej ich przecież nie uniesiemy, zwali się je tutaj, byleśmy tylko zdążyli więcierze opróżnić. Kanał skończyliście?
— Chyba tak. Twój tato tam został, powinien skończyć.
— Oj, wujku, to chodźmy prędziutko!
— Nie spiesz się. Po pierwsze twoje ryby ci nie uciekną. A po drugie… No już dobrze, siadaj na swoją furmankę.
Witka z radosnym piskiem wskoczył na taczkę. Kałużnikow złapał za dyszel — trzymaj się! — krzyknął i pocwałował, ponieważ droga biegła z góry.
Przebiegłszy z taczką pół kilometra, zasapał się. Witka zlazł i po rycersku zaproponował:
— Teraz ja ciebie, dalej.
— Dobrze już, ptaszyno! Pójdziemy pieszo, to niedaleko.
W oddali ukazało się pasmo wikliny na brzegu Tobola. Niebawem wyszli nad jezioro.
Trofim Nikiforowicz stał na wzniesieniu i palił papierosa, nie opodal leżała łopata. Popatrzył na zbliżających się Kałużnikowa i Witkę, na taczkę — i odwrócił się gniewnie. W więcierz ustawiony przy wylocie kanału bił przeźroczysty strumień wody, cienki jakby z kubka. Poprzez kanał widać było sitowie rosnące na brzegu jeziora i grę świateł na wodzie. Wody w potoku było tyle, co na mały palec.
Kałużnikow obejrzał urządzenie.
— Próg trzeba było zostawić i kopać głębiej, wujku Trofimie. Jaka poważna ryba pójdzie w taką wodę!?
— A gdzieś ty wcześniej był ze swoimi radami… próg?! — wykrzyknął kowal. — Samemu trzeba było skończyć, jak się już zabrałeś! Teraz to was wielu, takich doradców… Próg!…
— Nie szkodzi, może wypłucze. A nie wypłucze, to zasypiemy i wykopiemy głębszy.
— Wypłucze… czekaj teraz, aż wypłucze! Grunt tutaj twardy. A zasypać, też trzeba będzie czekać, aż wyschnie. W błocie się będę grzebał, i bez tego mam reumatyzm.
Po godzinie do więcierza naszło trochę jazgarzy. Niektóre były tak drobne, że prześlizgiwały się przez pręty i odpływały strumyczkiem do Tobola. Nieco większe przeciskały główki pomiędzy prętami i wytrzeszczały na ludzi mętne oczka. Kowal pochylił się, wyciągnął jednego.
— Sama drobnica, psia ich mać! — Odrzucił rybę, wytarł ręce o spodnie.
— A mama już ciasto nastawiła — powiedział rozgoryczony Witka. — Na pieróg rybny.
Alutin dopalił papierosa, rzucił i rozdeptał niedopałek i zaklął tak szpetnie, że aż żaby zielonymi pociskami rzuciły się do Tobola.
Kałużnikow marszczył się, marszczył, aż w końcu nie wytrzymał i parsknął śmiechem tak, że aż przysiadł. Patrząc na niego, parsknął również w dłoń Witka. Na koniec roześmiał się kowal.
— Oj, Dimka, Dimka, gdzieś ty miał głowę, kiedy kopałeś! Ja się tam nie znam na progach… siła robocza… A niech cię! Nie tutaj jesteś myślami, nie przyjechałeś wypoczywać, cały czas myślisz o swojej nauce. Rozplątuj wędki, Witka, trzeba choć coś złowić, inaczej nie mamy się co w domu pokazywać!
Na szczęście tym razem ryby brały — i duże, i małe. Wujek Trofim udobruchał się, a po kolacji, na którą były pieczone kartofle z pieczonymi w ognisku okoniami, kiedy wypili przygotowaną na otwarcie kanału ćwiartkę — całkiem poweseleli.
Pasma obłoków kładły się na niebie równoległymi, białoróżowymi zagonami. Przeplatały się z prześwitami szybko granatowiejącego nieba. „O, i w powietrzu odnaleźć można rytmy, fale. Skąd się tam biorą — mogłoby się wydawać? Wiatr wiał z różnych kierunków, wilgoć parowała tu tak, tam inaczej… a wszystko ułożyło się w fale.” Kałużnikow czuł, jak zbliża się znany mu i oczekiwany stan wewnętrznej jasności.
— Pozostałbyś u nas, byłbyś pierwszym kawalerem we wsi — perorował wujek Trofim. — O, jak się Klańka za tobą ogląda, Dimakowa znaczy. Ożeniłbyś się… A ty wciąż tylko myślisz i myślisz! I oczy masz od tego myślenia jakieś takie martwe. Nie, wolałbym już codziennie nowe kółko do nosa dla buhaja z naszej stanicy wyklepywae, aniżeli zajmować się tą waszą nauką… Ach, gdzież wy moje trzydzieści lat! Kozaczyło się…
Kałużnikow słuchał i nie słyszał. Za wzgórzami dogorywał zachód. Fale-obłoki stawały się szaroniebiesko-purpurowe. Pluskał strumyk w kanale. Cięły komary. W jeziorze, żegnając dzień, igrały ryby.
Trofim Nikiforowicz załadował na taczkę więcierze, łopaty, wędki, szturchnął zasypiającego na siedząco syna, zawołał do Kałużnikowa:
— No co, idziemy?
— Idźcie, ja jeszcze zostanę.
— Uważaj: nie spóźnij się, dogoń nas… A może ty nie idziesz do domu?
— Może.
Skrzyp kół taczki, mamrotanie Trofima Nikiforowicza, kroki — wszystko się oddaliło. Robiło się ciemno. Wiatr ustał. Ucichł plusk ryb w jeziorze i rzece. Stopniowo nastawała cisza — ten uroczysty i wszechogarniający spokój w przyrodzie, którego nie wypada zakłócić nawet westchnieniem.
Dymitr Andriejewicz przewrócił się na plecy, ostrożnie, jakby bał się zmącić ten spokój, założył ręce pod głowę. W ciemnogranatowym niebie zapalały się pierwsze gwiazdy. Kiedyś miał zwyczaj rozpoznawać gwiazdozbiory, przypominać sobie nazwy wyróżniających się gwiazd. Teraz — po prostu patrzył.
Stracił rachubę czasu, czuł tylko, jak materialny, lekko wibrujący potok — w równym oddechu, w miarowym biciu serca — unosi go razem z ciepłym stepem, rzeką, jeziorem, cichym niebem w nieskończoność. „Niby Wołga” — przyszło mu na myśl. Przypomniał sobie, jak kąpał się w Wołdze poniżej miasta Górki i niósł go równy, ale bystry prąd, którego trudno się było spodziewać na widok tej wielkiej rzeki.
Wspomnienie Wołgi rozpłynęło się, jej miejsce w świadomości Kałużnikowa zajął inny obraz — obraz sztormu na morzu. Czasami stawał na brzegu na długie godziny, wsłuchując się w prostą jak muzyka i złożoną jak muzyka prawdę fal.
…Białe ze wściekłości grzywacze rzucają się do ataku, nacierają na brzeg i wycofują się, zgrzytając otoczakami.
Zrobiło się zupełnie ciemno, nie sposób było rozróżnić, gdzie kończy się step, a zaczyna niebo — może tylko po licznych nieruchomych gwiazdach, które wpatrywały się w niego poprzez wolną od obłoków przestrzeń. On także patrzył na gwiazdy. Narastało w nim odczucie, jakby uwalniała go od siebie, od poczucia jednostkowej tożsamości, potężna fala intuicyjnego zjednoczenia ze światem.
Zharmonizował się z falowaniem materii oddech. Serce zaczęło bić w rytm czegoś władczego, ciepłego, zrozumiałego. We wspólny rytm ciała składały się pulsacje mięśni, krwi, nerwów — narastał w nim świetlisty żar.
Nie było już myśli, słów, ani obrazów. Instynkt samozachowawczy — ostatni strażnik osobowej indywidualności — na moment dał znać o sobie skurczem nerwowego chłodu, rozprzestrzeniającego się od splotu słonecznego. Kałużnikow stłumił go, unosząc się na łokciach:
— No?! Nie boję się. No!…
Teraz przepełniło go uczucie miłości do wszystkiego, co istnieje — tej czystej, ofiarnej miłości, której nie doświadczał nigdy w stosunku do żadnej kobiety. „Oddać siebie, aby zrozumieć — to nie śmierć. To nie znaczy umrzeć, a przeobrazić się w coś innego… ponieważ życie w kosmosie jest wieczne!” I nie czuł strachu przed niczym.
Nieskończoność przestrzeni otworzyła się przed nim w całej swojej naoczności! W miejsce płaskiego obrazu „nieba” i „gwiazdozbiorów” ujrzał nagle, że niektóre gwiazdy — przeważnie te, które świecą jaśniej — znajdują się bliżej niego, te, które słabiej — daleko za nimi, a blady gwiezdny pył — zupełnie daleko, daleko; i zbiegają się w niepojęty dla myśli, ogromny, ale teraz dostrzegalny dla niego, galaktyczny klin. Widział to tak samo prosto i dokładnie, jak gdyby widział drzewa, za nimi poprzedzielane polami zagajniki, a jeszcze dalej las na horyzoncie… Każda z gwiazd stanowiła centrum jakiejś fali w kosmicznym morzu materii, a za nimi wciąż jeszcze była przestrzeń, i była, i była!
I nieskończoność czasu otwarła się przed nim. Widział teraz początki i końce.
…Fala materii — metagalaktyka — wezbrała w czterowymiarowej przestrzeni, rosła przez setki miliardów lat, zawirowała niemożliwym do pojęcia wirem. Strumienie tego wiru pokryły się zmarszczkami, rozlały na niewielkie prądy — z tych prądów zwinęły się spirale galaktyk, które rozdrobniły się na jeszcze mniejsze kręgi i strumienie gwiezdne. I mkną, rozwijając się w czasie te trwałe skupiska materii: gwiazdy, planety, ciała. A na ich krańcach pulchniejących i rozrzedzonych, na granicach nieruchomej materii-przestrzeni uwijają się, mrowią, kotłują najbardziej giętkie i zwinne strumyki zagęszczonej materii — aktywne, obdarzone pamięcią. To życie — delikatna i wiotka pleśń na powierzchni światów…Opada metagalaktyczna fala, rozbijają się na liczne odnogi galaktyczne potoki materii, rozpływają się strugami materialne wiry gwiazd i planet — „nieożywiona materia”, burząc się i rozlewając, zaczyna się przeobrażać w żywe strumienie — ciała. Będą one nie takie, jakimi były kiedyś, będą różne w różnych miejscach, ale — będą, ponieważ życie w kosmosie jest wieczne.
Nigdy nie powstało i nigdy nie przeminie. Będzie przechodziło od epoki do epoki w czasie, ze światów do światów w przestrzeni, zmieniając się, ale nie ginąc — ponieważ życie to odwieczne falowanie materii.
Jasność narastała w nim cudowną, nigdy nie słyszaną muzyką, krążeniem ciepła w ciele, przypływami uniesienia, niepohamowanej radości, uczuciem, że zaraz wzięci.
Ujrzał, jak zajaśniała światłem trawa wokół, brzeg kanału, potem zarośla nad rzeką, gładka tafla wody, skarpa na drugim brzegu — wciąż dalej i jaśniej, jaśniej, jaśniej! I nie dziwił się już, że to jego światło rozjaśnia i przenika wszystko.
Wybuch, oślepiający białoniebieski wybuch wytrysnął nad wzgórzem. Rozjaśnił i podpalił step, pobudził psy w pobliskich osadach, zamienił w parę jezioro, stopił ziemię.
Materia przyjęła na swoje łono tego, który pierwszy spojrzał w jej prawdziwe oblicze.
Przetłumaczył Jerzy Kaczmarek