2

Huk ucichł, jedynie z rzadka pobrzękiwała stygnąca powłoka rufy, uszy rozkoszowały się z wolna zapadającą ciszą. Siwer otworzył oczy. Kabina oświetlona była zielonkawym światłem, od którego mniej męczy się wzrok. Breg przeciągnął się i ziewnął. Popatrzyli na siebie.

— Fajnie się spisałeś — powiedział Siwer. — To niesłychane, żeby automatyczny pilot wysiadł na ostatnich metrach.

— Miałem go na oku — odparł Breg. — Czułem, że z nim coś nie tak… W tym pośpiechu zanadto przeładowaliśmy statek, jak wielbłąda. Teraz trzeba będzie wymienić parę zespołów.

— Myślałem, że mi pomożesz.

— Ależ pomogę, a potem wezmę się za automat. Sądzę, że czasu mamy dość.

— A jak uważasz, kiedy oni tu będą? — spytał Siwer.

— Poopalamy się ze dwie doby, no, może trochę krócej — odrzekł

Breg.

— Tylko tyle? Według obliczeń wyglądałoby na to, że mamy jakieś pięć dni. Chciałbym się trochę porozglądać…

— Wystarczy ci na to jeden dzień. Same kamienie. To przygnębiające miejsce. Gdyby tak wracali o miesiąc później, to na ich trasę wkręciłby się Tytan. Rozkosz tam lądować, no i w ogóle pełna cywilizacja.

— No, to byśmy się dopiero wpakowali — powiedział Siwer. — Podziękuj losowi, że to Japet. Raptem pięć kwantilionów masy. Tytan jest około trzydziestu razy masywniejszy…

— Widzę — uśmiechnął się Breg — że się przygotowywałeś. Tylko że z Tytanem nie radziłbym ci się wymądrzać. Znam go na pamięć. Nie próbuj mnie wiec zadziwić swą wiedzą. A nawiasem mówiąc, proszę cię, ich także nie staraj się zadziwić.

— Do głowy by mi nie przyszło — odparł Siwer. — Z bohaterami trzeba ostrożnie…

— Racja — skinął głową Breg. — Ze mną nie musisz się krępować. Skoro doczekałem się już siwych włosów na statku zleceniowym, to znaczy, że z pewnością nie jestem bohaterem.

— No dobra, o co ci chodzi? — mruknął Siwer.

— O nic — powiedział Breg ze spokojem. — Ja sam to wiem, że żaden ze mnie geniusz ani bohater.

Milczeli jeszcze chwilę, odpoczywając i co raz to spoglądając na skale zewnętrznych termometrów, które powinny były pokazać, kiedy wreszcie okoliczne kamienie na tyle ostygną, aby można było wyjść na zewnątrz. A potem Siwer powiedział:

— Tak, to bohaterowie… — zakończył szerokim gestem.

— Nie wiem — powiedział Breg. — Nie widziałem ich w tych momentach, kiedy stawali się bohaterami, a gdybym widział, to kto wie, czy i sam nie zostałbym bohaterem.

— A kto ich widział? — zapytał Siwer. — Bohaterowie to rekordziści. Kiedyś dziesięć sekund na setkę było rekordem, potem — normą mistrza, a teraz rekordzistą będzie ten, kto nie przekroczy ośmiu. Tak samo tutaj. Żeby latać w obrębie systemu słonecznego, nie trzeba być bohaterem, przecież my obaj także podróżujemy i jeszcze wielu innych, podobnych do nas, iluż to ja ich widziałem i prezentowałem na ekranie. Ale poza granice układu tamci polecieli jako pierwsi.

— No, nie całkiem jako pierwsi — powiedział Breg i już chciał się uśmiechnąć, ale się rozmyślił.

— Ale tamci nie wrócili — rzekł Siwer. — Oznacza to, że pierwszymi są ci, i bądź pewien, że wkrótce ich powitamy. Mam przeczucie, że uda mi się zrobić z tego prima reportaż.

— No — powiedział po chwili Breg — możemy wychodzić.

Zablokowali fotele, jak to zwykle robi się na postoju, bez pośpiechu uporządkowali kabinę, z zadowoleniem czując lekkość, niemal nieważkość swoich ciał, planetka bowiem miała tysiąc razy mniejszą masę niż poczciwa Ziemia. Siwer wziął torbę podróżną i powoli, wygładzając każdą rzecz, zaczął wkładać do niej piżamę i szlafrok, na wierzch położył brzytwę. Breg czekał, postukując czubkiem buta w podłogę.

— Piżamy tam są — powiedział.

— Wolę swoją — odparł Siwer zaciągając zamek błyskawiczny.

Windą zjechali ma pokład ładunkowy. Było tam trochę ciasno, chociaż sprzęt Siwera, a także pudełka iż medykamentami i witaminami zajmowały niewiele miejsca — „Ładoga” jednak nie była ciężarówką. Siwer długo sprawdzał swój sprzęt, a potem upewniwszy się, że wszystko jest w porządku, jedną kamerę dał Bregowi, a drugą wzdął sam.

Przeszli do komory śluzowej. Pomagając sobie wzajemnie, naciągnęli skafandry i sprawdzili łączność. Właz otwierał się powoli, jak gdyby odzwyczaił się od tego podczas lotu.

Buty zastukały po czarnym kamieniu. Dźwięk przenikał do wnętrza skafandrów, wskutek czego ludziom wydawało się, że słyszą nogami jak polne koniki. Zapalili reflektory hełmowe. Breg powoli pokręcił głową, oświetlając sąsiedni statek, który zajął lepsze, centralne miejsce na lądowisku. Na oko maszyna była mniej więcej półtora rażą niższa od „Ładogi”, lecz szersza. Zakopcona powłoka statku zlewała się z mrokiem; amortyzatory — nie teleskopowe jak u „Ładogi”, lecz przegubowe — wychodziły na obie strony podobne do łokci człowieka, który wziął się pod boki, i nie budziły wielkiego zaufania. Liczne zgrubienia wskazywały, że nieraz już trzeba było je spawać. Siwer pokiwał głową — widok był zaiste żałosny.

— No tak — powiedział. — Rudowiec klasy „Żegnaj, Gienia”. Co on tu robi na tej szerokości? Poczekaj, wiem: rozwozi stąd rudy transuranowe na pozostałe stacje grupy Saturna. Dobrze mówię?

— Jedź dalej, erudyto — rzekł Breg.

— To wstyd — powiedział Siwer — żeby zasilanie stacji uzależnione było od takich oto trumien. A tak naprawdę, to co on w ogóle tutaj robi? Kopalnia w tych stronach?

— To najszybsza obsługa techniczna. Rudowcom zezwolono lądować na takich stacjach jak ta, pod warunkiem, że nikomu nie przeszkadzają.

— A nam właśnie przeszkadzają — powiedział Siwer. — Obawiam się. że „Błękitny Ptak” nie będzie miał gdzie wylądować.

— Jeśli rzeczywiście się tu zjawią — mruknął Breg. — Mogli zmienić kurs.

— No tak, na pewno tu nie wylądują — powiedział Siwer. — „Ptak” jest chyba ze dwa razy większy od naszego statku, prawda? A ten tu rozwalił się, że już gorzej nie można.

Znowu odwrócili się i zaczęli wodzić reflektorami po przysadzistym korpusie statku. Na samym niemal wierzchołku po jego opancerzonym cielsku pełzła niby ociężały żuk automatyczna polerka, zostawiając za sobą blado połyskującą smugę. Kosmetyka rudowca. Już dawno mu się to należało.

— To dopiero agregat — uśmiechnął się Siwer. — Statek zaniedbany do granic możliwości. Powinien być w tej strefie inspektor. I pewnie jest, tylko założę się, że ani na krok nie rusza się z Tytana. Dlatego też i ci wylądowali sobie na automatycznej stacji, gdzie nie ma ludzi i nikt ich nie może zobaczyć.

Umilkł, w ślad — za Bregiem omijając głaz, o którego ostre krawędzie można było sobie przeciąć skafander.

— A w ogóle kosmodromy należałoby budować tam, gdzie jest mniej kamieni.

— Kamienie pojawiły się tu dopiero wtedy, gdy kosmodrom był w budowie — powiedział Breg. — Wysadzano sikały. A teraz każde lądowanie i każdy start powiększają ich ilość: skały pękają od naszych wydechów. Zobaczysz, trochę dalej w ogóle nie — ma kamieni, nie ma też atmosfery ani wahań temperatury.

— Wszystko jedno, trzeba było budować po gładkiej stronie.

— Promieniowanie — powiedział Breg. — Tani jest — uran i tak dalej. — Spojrzał na swój dozymetr. — Nawet ten stateczek spowodował wzrost promieniowania. Widzisz? — wskazał na przyrząd.

— Cóż w tym dziwnego, skoro po brzegi załadowany jest trans— uranami. Teraz, jak widzę, to ty usiłujesz mnie olśnić, a nie ja ciebie.

— Tylko że ja — burknął Breg — ja poznałem — to sam, a nie z książek… Jesteśmy na miejscu.

Zatrzymali się przed niewielkimi, zamkniętymi na głucho drzwiami prowadzącymi do wyrąbanych w skale pomieszczeń stacji.

— Pójdę się rozlokować — powiedział Siwer — a ty przynieś pozostałe rzeczy. — Spostrzegłszy się jednak, dodał po chwili — oczywiście, jeśli nie sprawi ci to trudności.

— Nie, nie sprawi mi trudności — odrzekł Breg.

Загрузка...