— Za godzinę. Odpowiada?
— Całkowicie — odrzekł Kostin. — Dziękuję ci, Boria.
Boll wyłączając się pokręcił gwałtownie gałką radiową. W istocie nie nadto się zdziwił natychmiastowemu wezwaniu go, choć właśnie teraz, kiedy „Syrrusa” poddano profilaktyce, było to bardziej niż dziwne.
Me chciało mu się wstawać, położyli się wczoraj bardzo późno. Ale niech tam. Poderwawszy się usiadł, spuścił nogi na podłogę i utonął stopami w miękkim, łaskoczącym meszku. Tę podłogę Różena zrobiła sama. Przedtem, pamięta, była inna — szara, elastyczna… jakże ją… A ta jak się nazywa? Trzeba będzie spytać…
Boll wykonał ćwiczenia gimnastyczne — uproszczony cykl relaksowy, wezwał inimobil i nawet zdążył naprędce przegryźć, nim jego przeciągły sygnał rozległ się pod oknami.
Po półgodzinie już opuścił windę i przeszedłszy długi korytarz, którego sklepiony sufit przypominał sufit statku, znalazł się przed gabinetem koordynatora Ksenijskiej Bazy Pionierów. Machinalnie, starym nawykiem jeszcze z czasów kursu, obciągnął kurtkę i wkroczył w otwierające się na roścież drzwi.
Prócz samego Kostina, w gabinecie były dwie osoby: Swerdluf, generalny dyspozytor Rady Transportu, i jakaś dorodna blondynka o myślącym profilu. Wszyscy troje siedzieli wokół malutkiego stolika i pociągali coś z wysokich stożkowatych szklanek. Sądząc po kolorze, był to synt.
Kostin podniósł się na powitanie. Był niewysoki, krępy, kanciasty.
— Poznajcie się: doktor Nina Łazariewa z Obserwatorium, szef-pilot Borys Boll.
Blondynka niedbale skinęła głową. Boll w odpowiedzi ukłonił się specjalnie z przesadną ceremonią.
Na Ksenii były dwa obserwatoria: Andronowskie na Archipelagu i Górskie w Gotyckich Górach. Trzy lata temu dołączyło do nich jeszcze jedno, umieszczane na sztucznym satelicie. Nazywano je po prostu Obserwatorium.
— Z Haraldem, mam nadzieję, zaznajamiać cię nie trzeba?
Boll skinął głową i uścisnął Swerdlufowi dłoń.
— No więc najogólniej o co chodzi, Misza? — spytał Boll siadając i biorąc z rąk Swerdlufa szklankę. To był rzeczywiście synt.
— Jak by ci powiedzieć… Oczywiście wiemy, jesteś ma urlopie, więc masz pełne prawo odmówić… Ale, widzisz, wynikła tu pewna sytuacja… no i zdecydowaliśmy się niepokoić ciebie.
— Krócej, Misza.
— A krócej?… to… Nino, może pani wprowadzi Borysa w sedno sprawy?
Blondynka przemówiła. Głos jej harmonizował z figurą: był pełny, soczysty, głęboki. Było w niej coś… rubensowskiego. Ale mówiła rzeczowo, zwięźle, precyzyjnie, bodajże nawet sucho.
Otóż szesnastego dnia, prowadząc badania Churry, Obserwatorium naniosło jakiś obiekt, wchodzący w system z prędkością sześćset sześć, z dokładnością do dwu kilometrów na sekundę, i początkowo przyjęty jako jądro wracającej z afelium komety. Jednakże dalsze obserwacje skłoniły do przeanalizowania od nowa takiego punktu widzenia. Obiekt posuwa się pod kątem 27 stopni i 13 minut w stosunku do płaszczyzny ekliptyki, którą przetnie 21 marca między orbitami Orki i Gaazy w ciągu 16 godzin i 27 minut. Orka w tym momencie będzie się znajdowała w dostatecznej odległości, żeby nie wywołać zakłóceń w orbicie obiektu, a bliższa Gaaza nie jest w stanie tego dokonać siłą swojej malej masy. Zatem obiekt, kontynuując swój ruch po prostej (ruch jego rzeczywiście jest prostoliniowy) zacznie się oddalać w przestrzeń świata w kierunku Bety Achawa, którą w warunkach istniejącej szybkości osiągnie za cztery tysiące dziewięćset sześćdziesiąt lat. Ksenię minie w odległości stu piętnastu, z dokładnością do półtora miliona kilometrów. Zdjęcia obiektu, przekazane przez automatyczną stację IS-79, pozwalają przypuszczać, że obiekt jest nienaturalnego pochodzenia, czyli mówiąc wprost, jest statkiem kosmicznym. To ostatnie pośrednio potwierdza prostoliniowość ruchu.
— Tylko czemu nie odpowiada na wezwania? — zabrał głos Swerdluf. — Urządzenie alarmowe w każdym przypadku powinno działać! Sprawdzaliśmy w Radzie Astrogacji. O żadnych nie planowanych czy resortowych statkach w naszej strefie nie wiadomo. Statki ksenijskiego rejestru lecą według planu, tak że żaden z nich z danym obiektem nie może być identyfikowany.
— A w obcy nie chce mi się jakoś uwierzyć.
Przecież dotychczas z żadną cywilizacją, która by weszła w erę kosmiczną, jeszcześmy się nie zetknęli. — Bolla zawsze drażnił w Kostinie jego sposób mówienia okresami, które rozdzielały jakieś pseudooddechowe pauzy. — W każdymi bądź razie wydaje mi się… Nalać ci jeszcze, Boria? — Boll przecząco pokręcił głową. — No to bez żenady… Tak więc wydaje mi się, że trzeba poobserwować, i dlategośmy ciebie niepokoili.
— Dziękuję — Boll przesłał Kostinowi najmilszy uśmiech. — To już zrozumiałem. Ale „Syrrus”, jak ci wiadomo, Misza, jest na profilaktyce. I ruszyć go mogę najwcześniej za pięć dób.
— O tym wiem — potwierdził zimno Kostin. — Ale Harald ma na ten temat własną opinię.
— Nie mogę wziąć z linii ani jednego statku. I niezbyt się do tego nadają statki kabotażowe, sam rozumiesz.
Oczywiście, brzuchate kabotażowe kargoboty nie są przeznaczone do takich operacji.
— Ani jednego jako tako nadającego się statku teraz nie mam. „Dajna” będzie za dwadzieścia siedem dób. Więc nie myśl, że zwalamy wszystko na Pionierów…
— Nie myślę. Ale: jeden wariant mimo wszystko jest możliwy. Mamy kosmoskaf. Serii, KSG. Miałeś z nim do czynienia?
— Miałem.
— Cudownie. W zasadzie wiedziałem. Mam, rozumiesz, wszystkich pilotów w rozsypce, a ci trzej, których mogę odwołać, to typowi kabotażowcy z naszych kursów, i kosmoskafu poza podręcznikiem nie widzieli.
— Jasne. — Boll wstał, zbliżył się do okna, Rozlegał się stąd widok na ogromną bazę techniczną Lorelskiego Kosmodromu. Choć prócz „Syrrusa” nie było tu ani jednego więcej statku, maszyny z obsługi technicznej pracowicie snuły się po polu, przypominając z wysokości czterdziestego siódmego piętra niezwykłe owady. Krążownik z pobłyskującym szpicem był teraz najbardziej podobny do gotyckiej baszty, po jego pancerzu pełzały niezliczone stąd polerowacze, a dziobowy kraniec — aż po pierścień łopatkowy — przybrał już najczystszą błękitność, podczas gdy niżej korpus pozostał bury i guzowaty jak kora drzewna.
„Synrus” był statkiem zasłużonym. Teraz już takich nie budowano. Seria „S” zakończyła się na „Skilurze”, zastąpiła ją seria „K” — „Kanowa”, „Konnar”. Bollowi te ciężkie, na zewnątrz półsferyczne statki czemuś się nie podobały, choć były i silniejsze, i pewniejsze. „Starzeję się, czy co?”
— Zadanie? — spytał nie odwracając się.
— Gotowe — błyskawicznie odrzekł Kostin. — Dziękuję, Boria. Wiedziałem, że nie odmówisz.
— Jeszcze byś nie wiedział! Interesuje minie tylko…
— Co, mianowicie?
— Skąd macie kosmoskaf, Haraldzie?
— Spytaj o to Zacharowa — uśmiechnął się Sweridluf — on wszystko zdobędzie.
— A tak, wiem. — Boll nie jeden rok przecież spędził w Służbie Liniowej. — Ale po co wam potrzebny?
— Ano spodobał się nam, jak widzisz.
— Na pewno!
Boll wyciągnął otwartą dłoń i Kostki włożył w nią nie wiadomo skąd nagle wziętą teczkę.
— Kogo weźmiesz ze sobą?
— Na astrogatora wezmę Gullakiana. Gorzej z łącznościowcem, Wariencowa nie można ruszać. Wezmę bodajże stażystę. Wyjdzie mu to na dobre, zdobędzie większą praktykę… I jeszcze jedno… Z Różeną pomówię już z drogi, ale potem ty się z nią połącz. Uderz się w piersi, to ci dobrze wychodzi, i przeproś ją, powiedz, że to ty mnie zmusiłeś.
Doktor Łaizariewa popatrzyła na Bolla z jawnym zainteresowaniem. Kostin mruknął:
— Dobra, nie pierwszyzna to. A więc szczęśliwej drogi!