— Naprawdę obcy? — nie wytrzymał Szoraik.
— Czego pana uczono w Akademii, stażysto — nie odwracając się powiedział z ironią Gullakian. — I oto mamy dzisiejszą młodzież, co, szefie?
Boll wpatrywał się w sylwetę wolno przepełzającą po rufowym ekranie. Wydała mu się dziwna, a mimo to jakby zasmucające znajoma.
Dwie doby kosmoskaf i towarzyszące mu „mirmeki” wisiały tu, oczekując gościa. I teraz on napędził je trafiwszy już w pole widzenia rufowego radiolokatora.
— Zostaw stażystę w spokoju, Gework. A propos, Kareł skończył Akademie Łączności, a nie Astrogacji, weź to pod uwagę. Prędkość? — Boll miał na myśli prędkość gościa, i Gework zrozumiał.
— Sześćset sześć na sekundę. Idzie siłą bezwładu.
Sylweta nieznanego statku niepostrzeżenie przepełzła z ekranu rufowego na burtowy.
— Wyrównaj prędkości. Odległość sto do trawersu.
— Jest, szefie-pilocie! — Gullakian, kiedy się czuł obrażony, zawsze zwracał się do Bolla tak, jak nakazywał regulamin. Jego ręce zatrzepotały nad pulpitem sterowniczym.
— Szarak! „Mirmeki” w układ trójkąta, odległość pięćdziesiąt, powtarzaj za mną. Szarak dziarsko zatrajkotał w mikrofon:
— KSG burta 73 k M213, M222. Podaję zmianę układu…
— A idźże ty! — uśmiechając się zgromił go Gullakian, i Szorak przeszedł na szyfr.
Tymczasem obraz gościa zamarł na ekranie lewej burty i teraz Boll mógł obejrzeć go bardzo szczegółowo. Statek był niewątpliwie ziemskiej budowy. Tylko co to są te żeberkowe dyski, rozmieszczone dokładnie tam, gdzie w krążownikach serii „S” znajdują się łopatki pierścienia? Przypominają okrągły kołnierz.
— Gerwork?
— Nie wiem. To wygląda jak…
— Romanowowski, Gework?
Gullakian skinął twierdząco.
To był jeden z nielicznych statków zbudowanych w krótkim okresie między odkryciem kanałów Romanowa, wąskich, naturalnych tuneli w zwyrodniałej przestrzeni, analogicznych do outspace, i pojawieniem się prawdziwych outspace-statków, przekształcających na swej drodze zwykłą przestrzeń w outspace, w których ruch jest możliwy tylko i jedynie z szybkością ponadświetlną. Takich krążowników zbudowano niewiele i ich charakterystyczną cechą były te ogromne żeberkowe dyski, spełniające funkcję obecnych pierścieni łopatkowych. Tylko jak się one nazywały, te „protołopatki”? Boll w żaden sposób nie mógł sobie przypomnieć. Zresztą to nieważne.
— Światło!
Nieuchwytny ruch ręki Gullakiana — i na burcie gościa zabłysł jaskrawoniebieski owal.
— Na rufę!
Świetlna plama denerwująco wodno popełzła po pancerzu gościa. Jeśli Bolla nie zawodziła pamięć, to nazwa i dopisek powinny być umieszczone gdzieś zaraz za tymi „protołopatkami”.
— Powiększenie, Karel!
Obraz drgnął i popłynął na spotkanie. Boll odczul lekkie przeciążenie — tak bywa zawsze, nawet po trzydziestu latach lotów: kiedy obraz nakłada się na ciebie, wydaje ci się — z powodu nieruchomych punktów orientacyjnych — że to twój własny ruch, i ciało z przyzwyczajenia reaguje nań.
Miejsce dla napisu było wybrane z wyrachowaniem: tuż za dyskami (one się nazywały synchratorami, przypomniał sobie jednak). Pancerz stracił najmniej, mimo to można było przeczytać tylko:,W…os Ziem…dia”. Ziemlandia, to było oczywiste. Ale jak się on nazywał, ten statek?
— Połącz się z Kostinem, Karel. Przekaż mu obraz drogą translacji.
Kostin pojawił się na ekranie po dwudziestu sekundach.
— No i złowiliście „dinozaura”, Boria! Takiego widziałem tylko w „Historii astrogacji”.
— Ja też — odezwał się Boll. W żaden sposób nie mógł oderwać oczu od „dinozaura”, w starych statkach jest coś urzekającego…
— Skąd on się tu wziął, Misza?
— Wyjaśnimy to. Czekajcie! — Kostin wyłączył się.
Na wyjaśnianiu upłynęła przeszło godzina.
— To „Welos” — powiedział Kostin pojawiwszy się na ekranie. — Pierwszy z romanowowskich statków… i sadząc po wszystkim, ostatni, jaki się zachował. Zbudowany dwieście osiemdziesiąt osiem lat temu w stoczniach Hanimeda. A propos, „Welos” w którymś z dawnych języków znaczy „Bystry”. W którym? Ledwie-ledlwie przekroczył barierę świetlną. Weszli do kanałów Romanowa i zaraz „Bystry”! A wiesz, skąd idzie? — w jego głosie pojawiło się coś szczególnego, co zmusiło Bolla do oderwania oczu od starego krążownika i zwrócenia się w kierunku koordynatora Bazy. — Z Kwarantanny!
Gullakiam zagwizdał. Boll poczuł, jak go zabolały szczęki od silnego zwarcia, I tylko Szorak na razie nic nie rozumiał.
Kwarantanna. Gullakian, tak, ten wie o niej ze słyszenia. I to, co cichutko opowiada teraz Karelowi, to tylko sucha, obiektywna informacja. Bollowd w okresie stażu, takiego jaki terafc odbywa Szorak, nadarzyła się okazja przepracować kilka miesięcy w patrolu orbitalnym w pobliżu Kwarantanny. Wtedy jeszcze nie było elektronowej zapory balonowej, która nie pozwalała statkom na lądowanie, nawet na wejście w orbitę atmosfery, niezależnie od woli załogi.
Kwarantanna! Jedyna planeta, która się okazała nie tylko zgubną pułapką, ale i dotychczas wciąż jeszcze zagadką nie do rozwiązania. Pierwszym statkiem wysłanym do NIS-981, którego drugą planeta jest właśnie Kwarantanna, był „Welos”, nie wiadomo jak zabłąkany teraz tutaj. Jego los pozostał nieznany. Startował z Pionierskiego Kosmodromu na Plutonie. Ziemlandia. To wszystko.
Siedemdziesiąt lat temu wyszedł outspace-krążownik pierwszego stopnia — „Hammer”. Zostawił wtedy na orbicie satelitę-kapsułę, w której trzecia ekspedycja znalazła informację o jego locie, przebiegającym pomyślnie. I to wszystko. Po dziewięćdziesięciu trzech latach trzecia ekspedycja znalazła „Hammera” całym i nie uszkodzonym, lecz po załodze złożonej ze stu dwudziestu ludzi nie pozostało żadnego śladu. „Welosa” na Kwarantannie ani wtedy, ani później nie udało się odszukać, co zresztą jest bardziej oczywiste niż dziwne: znaleźć na planecie statek w warunkach całkowitego milczenia można jedynie przypadkiem lub po wieloletnich systematycznych poszukiwaniach. Trzecia ekspedycja składała się z outspace-krążownika pierwszego stopnia — „Krista” i z dodanego do pomocy kargobota SD-717-bis, który został na orbicie, kiedy „Krista” zeszła do lądowania. „Krista” podówczas była w pełni nowoczesnym statkiem, a o jej szefie-pilocie Juwanie Szajginie Boll niemało słyszał od dziadka, latającego z Szajginem jeszcze na „Oceanie”. Ekspedycja miała za zadanie przeprowadzić szczegółową sondę i następnie osiąść i uruchomić procedurę „A”. Ale sonda przekazywały tylko biały szum, a na planecie nie uratowały ekspedycji ani obronne pole siłowe, ni nieprzebijalność pancerza, ani też wiedza załogi. W pierwszym przekazie wiadomości donoszono o ujawnieniu „Hammera” i skończono na tradycyjnym „wszystko w porządku”, W drugim, po sześciu godzinach, było tych oto kilka słów: „Wyjście ze statku niemożliwe… to straszne… lądowania zabraniam (to ostatnie dotyczyło SD-717bis)… Tylko automaty”.
Od tego czasu nie próbowano więcej lądowania na Kwarantannie, którą ogłoszono strefą zakazaną. Utworzono orbitalną stację. Wokół planety zorganizowano patrole, ponieważ legiony entuzjastów ruszyły tam na najdziwniejszych statkach, aż po jednoosobowe wyścigowe „arsy” włącznie. Na planecie pracowały automaty, lecz dotąd nie udało się niczego wyjaśnić, co choćby w małej mierze wytłumaczyło zgubę trzech ekspedycji. Kiedy zamiast ludzi tradycyjnie wysadzono psy, te po prostu znikły. Nie zginęły, lecz znikły, jakby ich w ogóle nigdy nie było. I co najdziwniejsze — nie chroniły od tego nawet skafandry wyższego stopnia obrony. Skafandry pozostawały całe, a żywe istoty w nich ukryte — znikały.
Zagadka. Same zagadki.
Czemu na Kwarantannie ginęły biostruktury?
Czemu trzeciej ekspedycji udało się jednak przetrzymać dobę?
Czemu automaty, sprawdzone na dziesiątkach innych planet, zamiast sensownej informacji przekazywały stacji tylko biały szum?
I oto teraz nawinęła się jeszcze jedna zagadka: zaginiony „Welos” zjawił się tu, w systemie NIS-641, w odległości 357 parseków od Kwarantanny i 98 od Ziemlandii.
— Co robimy, Misza? — spytał Boll.
I po raz pierwszy od wielu lat usłyszał:
— Nie wiem. Trzeba zwołać zebranie. Sam jeden decydować tu nie mogę. Obaj zresztą nie możemy.