27

Marco nie musiał wracać na Bliźniaczą Planetę, następna lądująca na Ziemi rakieta przywiozła wiadomość, że zmierza tu już niemal cała armada.

Pod koniec na Bliźniaczej Planecie zaczęło robić się gorąco. Opuścił ją wielki statek kosmiczny, pełen Obcych, Lemuryjczyków i ludzi, którzy ze smutkiem patrzyli na to, jak ich świat, ich droga planeta, staje się coraz mniejsza. Siedzieli milczący, wielu trzymało się za ręce, myślą wracali w przeszłość. Myśleli o całym dobru, jakie tam przeżyli, ale i o cięższych czasach.

W oddali zaś na sklepieniu niebieskim widzieli rój jaśniejących iskier, który coraz bardziej przybliżał się do ich dawnego domu. Wiedzieli, że nigdy już nie będą mogli tam powrócić, i ściskali swoje najdroższe rzeczy, które pozwolono im zabrać. Prawdę powiedziawszy, niewiele pozostawili.

Kolejne rakiety i promy kosmiczne jeden za drugim wypełniano i wysyłano na Ziemię.

Wreszcie Sol przyszła do promu, który oddano jej do dyspozycji.

– Czy ty i Algol zamierzacie lecieć zupełnie sami? – z niedowierzaniem spytał Faron.

Sol roześmiała się.

– Sami nie będziemy, uwierz mi.

– Ale…

Ujęła go za rękę.

– Popatrz! – wskazała palcem.

I Faron zobaczył całą gromadę niedużych, ciemno ubranych istot oczekującą już na wejście na pokład. Stała też cała karawana krów, kóz, koni i innych domowych zwierząt o lśniącej sierści, doskonale utrzymanych.

– Wspaniale, Sol – powiedział Faron niewyraźnym głosem. – Pospiesz się i im pomóż!

Musiał się odwrócić, by ukradkiem otrzeć oczy.


Ku Ziemi odlatywały kolejne promy. Wszyscy Strażnicy wraz z Obcymi po raz ostatni przepatrzyli całą planetę, a przynajmniej zamieszkane okolice. Mieli ze sobą specjalne aparaty, które natychmiast informowały, czy w pobliżu istnieje jakieś życie, czy to na powierzchni planety, czy to w jej wnętrzu lub też na niebie.

– Wykonaliście naprawdę kawał dobrej roboty – oświadczył jeden z Obcych, gdy wrócili do Farona. – Jeden żuczek, to wszystko, co znaleźliśmy. Planeta jest całkowicie pusta.

– Doskonale – ucieszył się Faron. – Bo teraz już trzeba się spieszyć.

Nie musiał im tego tłumaczyć. Ku atmosferze przedzierał się rój meteorów i widać było wyraźnie, że trafi w planetę. O, tak, uderzy z całą pewnością, teraz już gołym okiem widzieli ów wyjątkowo wielki blok. Gdy padły na niego promienie Słońca, jarzył się niczym gwiazda.

– Faronie – odezwał się jeden z Lemuryjczyków z planety. – Mamy jeden dodatkowy prom. Czy możemy załadować do niego wszystkie instrumenty i aparaty, które tu ze sobą przywieźliście? Dzieła sztuki poleciały statkiem kosmicznym, ale…

– Zabierajcie wszystko, co tylko się da. A potem mogą do niej wsiąść również ci przestępcy, którzy usiłowali porwać rakietę. Tylko pospieszcie się, musimy odlecieć stąd przed wieczorem!

Prom załadowany materiałami wyruszył. A potem stało się to, co musiało się wreszcie stać.

– Faronie! – zawołał Kiro. – Ten prom, którym my mieliśmy odlecieć, nie chce wystartować!

Zapadła cisza.

Berengaria z całych sił starała się nie patrzeć na rój meteorów.

Na Bliźniaczej Planecie zostało teraz niewiele żywych istot. Wszystkie zwierzęta, z wyjątkiem żuczka, którym z taką czułością zajął się tamten Obcy, znajdowały się już w przestrzeni kosmicznej. Tu przebywali jedynie Faron, Berengaria, Kiro oraz kilku Obcych i Lemuryjczyków. Chcieli poczekać aż do samego końca, tak jak kapitan, który jako ostatni opuszcza tonący statek.

Po starcie promu transportowego Berengaria była tu jedynym człowiekiem, lecz ona postanowiła zostać przy Faronie, i kropka.

Wszyscy byli spokojni. Jedynie wyraz oczu zdradzał wewnętrzną panikę. Kiro z pomocnikami jak szaleni starali się naprawić maszynę.

Berengaria czekała gotowa już do wyjazdu i próbowała jak najswobodniej rozmawiać z Faronem. Czasami tylko ukradkiem zerkała w niebo.

– Słyszałam od kogoś, kto przyleciał ostatnią rakietą, że Indra urodziła synka.

– Pięknie – powiedział Faron roztargnionym tonem. – Na Święte Słońce, czyżbyśmy przebywali tu aż tak długo?

– Sporo czasu zabrała nam sama droga – przypomniała mu. – A jeszcze więcej zgromadzenie wszystkich mieszkańców, zarówno dwu -, cztero -, jak i sześcionogich, nie mówiąc już o stunogich. Ale wszystko będzie dobrze, Faronie, na pewno zdołamy się stąd wydostać!

– Nie chodzi tylko o to – rzekł Faron niechętnie.

Na pewno zdołamy uniknąć największego uderzenia, ale boję się tych wszystkich bloków, które będą pędzić z niesamowitą prędkością naszym torem.

Berengaria zadrżała, wyobraziła sobie, jak wielkie kawały planety uderzają w ich rakietę i spychają z właściwego toru, skazując ją na krążenie w przestrzeni po wsze czasy.

Siląc się na optymizm, powiedziała:

– To nie ma żadnego znaczenia. Najważniejsze, żebyśmy mogli być razem.

Surowa twarz Farona złagodniała w czułym uśmiechu.

– Moja najdroższa, gdybyś ty wiedziała, jak strasznie cię kocham.

Przytuliła się do niego niczym spragniony pieszczot kociak.

– Mów mi więcej takich rzeczy – szepnęła.

Faron spełnił jej prośbę. Wśród desperacji i straszliwego zagrożenia znajdowali pociechę we wzajemnej bliskości i czułych słowach.

Ale Berengaria nie chciała mówić wszystkiego. Nie teraz, w tym momencie grozy i niepewności.

Wiedziała bowiem o czymś, o czym on nie wiedział: ona również spodziewała się dziecka.

To mogła być zupełnie niezwykła, bardzo szczególna kombinacja.

Zobaczysz nasz cudowny wspaniały świat, kolego, obiecuję ci to, mówiła w myślach. I poznasz swego fantastycznego ojca. Już ja się zatroszczę o to, żebyśmy się stąd wydostali, tak żeby nie trafiły nas żadne głupie kamienne bloki.

Ale nie zaprzątała sobie myśli tym, w jaki sposób mogłaby tego dokonać.


Nadszedł wieczór, bo tutaj, tak samo jak i na Ziemi, dzień różnił się od nocy. Mężczyźni pracowali pomimo zapadnięcia ciemności. Berengaria widziała ich w blasku reflektorów, siedziała skulona pod ścianą hangaru. Z początku próbowała pomagać, lecz oni poprosili, żeby raczej trzymała się z daleka.

Na zachmurzonym niebie nie było widać gwiazd. Nie wiedziała, czy się z tego cieszy czy nie. Straszny był widok nadciągającego meteoru, ale też i nie ma nic zabawnego w siedzeniu i oczekiwaniu, kiedy niespodziewanie zleci na głowę.

Czyż oni nigdy nie naprawią tej usterki?

Berengaria myślała o wszystkich tych, którzy musieli opuścić własne domostwa, swój kraj, ba, cały swój świat. Jakie to dla nich uczucie? Wszystkie te piękne domy, choć oczywiście nie wszystkie były równie piękne, ogrody, uliczki dzieciństwa, place zabaw i wspomnienia…

Mało widać brakowało, by zasnęła, bo zerwała się przestraszona, gdy ryknęły silniki promu i ktoś coś wołał.

To głos Farona:

– Prom jest gotowy, Berengario! Czym prędzej wchodź na pokład!

Znalazła się na promie w ciągu sekundy. Po cichu policzyła, czy wszyscy są.

– A żuczek?

– I żuczek jest – uśmiechnął się Faron.

Dopiero wtedy Berengaria się uspokoiła.

Doskonale jednak wiedziała, że niebezpieczeństwo wcale nie minęło.

Faron siadł przy niej, od razu poczuła się lepiej, jeśli nawet przyjdzie im umrzeć, zginą razem. Ale… czy naprawdę słusznie robi, zachowując tajemnicę? W takiej sytuacji?

Akurat w tym momencie nie mogła nic powiedzieć, bo silniki strasznie hałasowały, a nie miała zamiaru krzykiem obwieszczać tej nowiny. Odczekała więc, aż wznieśli się ponad chmury i ich oczom ukazał się meteor w całym swym przytłaczającym ogromie.

Przecież on jest większy od całej Bliźniaczej Planety, pomyślała przerażona dziewczyna.

Tak wprawdzie nie było, lecz bez wątpienia mógł ją doszczętnie zniszczyć.

Berengaria z trudem przełknęła ślinę. Czuła, w jak strasznym napięciu jest jej ciało.

Wreszcie mu powiedziała.

Faronowi zupełnie odebrało mowę. Znieruchomiał. Surowy profil Obcego nie wyrażał absolutnie nic.

Berengaria czekała.

A on wreszcie się odezwał:

– Za wszelką cenę musimy się dostać na Ziemię.

Загрузка...