19

Chociaż Lisa doszła już w miarę do siebie, Armas nie przestawał krążyć wokół niej i we wszystkim jej pomagał.

Indra spytała go dość złośliwie:

– Jesteś pewien, że wreszcie się ustatkowałeś? Że nic zadurzysz się w następnej pięknej kobiecie, która tylko spotkasz?

Armas odparł szczerze:

– Nie jestem pewien niczego. Wiem tylko, że Lisa zasługuje na to, by ktoś się o nią troszczył, i to właśnie robię.

– Świetnie! Tylko ty nie spodziewaj się po nim zbyt wiele, Liso!

– Po nim? Ja się po nim niczego nie spodziewam.

Ale oboje, i Armas, i Indra, usłyszeli, że zadziorność w jej głosie nie jest szczera.

Na miłość boską, ta dziewczyna ma do niego słabość, pomyślała Indra zdumiona. Ale cóż, wygląda na twardą, dostatecznie twardą, by zmienić tego wariata w prawdziwego mężczyznę.

Przypomniała sobie zachowanie Armasa wobec Kari. Wówczas chłopak był szczerze zakochany i Indra nie miała wątpliwości, że stać go na wiele, jeśli tylko autentycznie się zaangażuje.

Indra poszła dalej.

Armas patrzył na naburmuszoną twarz Lisy i westchnął.

– Czy my zawsze musimy być wrogami?

– Przywykłam już do tego, żeby wystawiać kolce.

– Owszem, rozumiem, ale teraz znaleźliśmy się w krytycznej sytuacji, otaczają nas wrogowie…

Lisa westchnęła jeszcze głębiej niż on.

– Taka jestem zmęczona i głodna, mam wrażenie, jakby uszło ze mnie całe powietrze.

– Chodź – powiedział Armas życzliwie i wykonał gest, jakby chciał objąć ją za ramiona, lecz się powstrzymał. On też był już zmęczony i czuł, że nie zniesie więcej złośliwości ani z jej strony, ani z niczyjej innej. Chociaż doskonale wiedział, że sobie na nie zasłużył.

Lisa pozwoliła poprowadzić się przez korytarz. Musieli odejść jak najdalej od tego strasznego miejsca, w którym omalże nie straciła życia. Gdyby nie Gia, Lisy już by z nimi nie było.

Armas powiedział ostrożnie:

– To chyba nie jest właściwa pora ani właściwe miejsce, żeby o tym mówić, i równie dobrze możesz się na mnie rozgniewać albo mnie wyśmiać, ale powiem ci, że bardzo cię polubiłem.

Poczuł, że ciało Lisy napina się, jakby dziewczyna szykowała już jakąś zjadliwą replikę, lecz w końcu rozjaśniła się i skinęła głową.

– Ja także – mruknęła tak cicho, że ledwie ją usłyszał. Ale zrozumiał przecież, co powiedziała, i uśmiechnął się lekko.

Dotarli do Maszyny Śmierci, w której przebywał Faron z Berengarią. Nieszczęsna dziewczyna teraz spała, Faron powitał ich więc ściszonym głosem. Lisa zaraz rzuciła się na siedzenie i ułożyła do snu.

I Armas, i Faron dobrze ją rozumieli, w ostatnich dniach niewiele mieli czasu na sen. Wszystko działo się w szalonym tempie.

Armas patrzył, jak Faron z czułością otula dokładniej swoim płaszczem Berengarię i delikatnie gładzi ją po wychudzonym policzku.

– Nie sądziłem, że ty… – zaczął Armas, lecz zaraz urwał.

– Że potrafię kogoś pokochać? – spytał Faron, uśmiechając się ze smutkiem. – Ja także w to nie wierzyłem, dopóki w moim życiu nie pojawiła się Berengaria. Miałem do niej słabość jeszcze wtedy, gdy była dzieckiem. Zachwyciła mnie swoim czarującym nieokiełznaniem, często musiałem i pilnować, żeby nie przytrafiło jej się nic złego. Ale ona, rzecz jasna, o tym nie wiedziała. – Westchnął. – Niestety, w tym czasie wprost ubóstwiała tego miłego Indianina, Oko Nocy. Kiedy zaczęła dorastać i z każdym dniem robiła się coraz piękniejsza, miałem nadzieję, że to jej uwielbienie dla bohatera w końcu minie. I tak się też w pewnym sensie stało, tyle że po prostu przeniosła je na ciebie.

– Wiem o tym – mruknął Armas.

– Cóż, to trwało bardzo krótko – zauważył Faron głosem tak cierpkim, że Armas poczuł się niemal urażony. – Ale między nami ułożyło się jak najlepiej. Tak bardzo chciałbym jej teraz pomóc, umyć ją, dać jej coś do jedzenia i do picia, ale ona najzwyczajniej zasnęła.

– Po prostu poczuła się bezpieczna – stwierdził Armas z nieoczekiwanym zrozumieniem. – Bezpieczna przy tobie.

Faron, słysząc to, uśmiechnął się.

– Ja też tak myślę. A co z tobą? W tobie też dokonała się pewna przemiana, prawda?

– Owszem – przyznał Armas. – Byłem niesłychanie głupi.

– Stara prawda o tym, że człowiek uczy się na własnych błędach, jest tu chyba jak najbardziej na miejscu. Dotyczy zarówno ciebie, jak i mnie.

– Ciebie?

– O, tak. Wielokrotnie zraniłem Berengarię, i to głęboko, zanim wreszcie zrozumiałem, że ona zaczęła się mną interesować. Starałem się utrzymać między nami dystans, nie chciałem jej nawet objąć tak, jak obejmowałem inne dziewczęta, nie pozwoliłem wziąć udziału w wyprawie w Góry Czarne, ignorowałem ją. O, przykłady można by mnożyć!

Armas poczuł się teraz trochę lepiej, wiedział, że ma sprzymierzeńca. Obaj popatrzyli na dziewczęta, głęboko uśpione i przekonane o tym, że mężczyźni czuwają nad ich bezpieczeństwem.


Ci, którzy pozostali we wcześniej odciętym korytarzu, już mieli się rozejść, gdy nagle posłyszeli odgłosy strzelaniny.

Popatrzyli na siebie. Co to ma znowu znaczyć?

W obawie, że może Faronowi i Berengarii albo Armasowi i Lisie grozi niebezpieczeństwo, już chcieli biec im na ratunek, lecz nagle zatrzymał ich jakiś głos.

– Macie za swoje! – wołał ktoś z płaczem. – Za wszystkie te wstrętne słowa i za całe to dręczenie!

Głucho trzaskały strzały, mężczyźni krzyczeli ze strachu, aż wreszcie zapadła cisza.

– Na miłość boską, to… Hutchinson! – wyjaśnił jeden z członków załogi statku Ramowi. – Byli dla niego okropni, właściwie to nie rozumiem, jak wytrzymywał, tak naprawdę to nieszkodliwy typ.

– Tacy ludzie, kiedy już przeleje się kielich goryczy, mogą stać się naprawdę nieobliczalni – odparł Ram. – Ale dlaczego nie potraktowano go eliksirem?

– Ponieważ był jednym z tych, którzy zabarykadowali się razem z Ingelgeriusem.

Ram jęknął cicho.

Dotarli już do pomieszczenia, w którym zamknęli wcześniej powiązanych mężczyzn.

Drzwi były otwarte. Stał w nich jakiś niezgrabny mężczyzna z ciemnymi włosami, opadającymi na twarz, wykrzywioną wściekłością i rozpaczą. Jego pistolet skierowany był w ludzi, leżących nieruchomo na podłodze.

Jeden z członków załogi towarzyszących Ramowi wycelował w Hutchinsona, ale Marco krzyknął:

– Nie strzelaj!

Usłuchali go wszyscy, również Hutchinson.

Odwrócił się do nich z mokrymi od łez policzkami i opuścił rękę trzymającą pistolet.

Marco, zbliżając się do niego, spokojnie przemawiał. Jedną ręką, ukrytą za plecami, dał znak, że prosi o podanie czegoś. Sol zrozumiała go natychmiast i włożyła mu do ręki flaszeczkę.

Marco ukradkiem i bardzo ostrożnie nacisnął spryskiwacz.

Rezultat nie dal na siebie długo czekać. Mężczyzna zasłonił twarz rękami i wybuchnął głośnym płaczem.

– Co ja zrobiłem? Ach, co ja zrobiłem?

Marco objął go rękami za ramiona i wyprowadził na korytarz.

– Inni cię sprowokowali. Teraz o tym zapomnisz – powiedział swoim monotonnym głosem, jakiego używał przy hipnozie. – Nic się nigdy nie stało, to zniknęło z twego mózgu. Zrozumiałeś?

– Co takiego? Co zniknęło z mojego mózgu? – dopytywał się nagle senny Hutchinson. – Gdzie są wszyscy inni, ci źli?

– Oni już nie istnieją. Jesteś teraz wśród przyjaciół, wszystko już będzie dobrze.

– Ale mam wrażenie, jakbym uczynił coś strasznego.

– To był tylko sen, we śnie pragnąłeś zrobić coś takiego, teraz o wszystkim zapomnij.

– Dobrze – powiedział zmieszany Hutchinson, a potem uśmiechnął się niepewnie do ludzi stojących w korytarzu. – Oni wyglądają na dobrych – rzekł do Marca. – Ty także, ale, do diabła, jakiś ty piękny! Jak można być tak pięknym?

– Teraz już sobie poradzisz.

Oddał Hutchinsona w ręce dwóch „dobrych” ludzi i wraz z Ramem pospieszył do centrum.

Cóż, widok, który tam zastali, nie zaskoczył ich.

Ingelgerius leżał na stole manewrowym, a jego krew krzepła na instrumentach. Drugi, który zamknął się tam razem z nim, padł martwy na podłodze. Hutchinson starannie wykonał swoje dzieło.


Dyskutowali później, co zrobić z martwymi mężczyznami. Wyrzucenie ich w przestrzeń kosmiczną absolutnie nie wchodziło w grę, statek bowiem znajdował się w obrębie atmosfery okołoziemskiej, należało więc liczyć się z tym, że prędzej czy później spadną na Ziemię. Nie mieli też ochoty wznosić się wyżej i tam pozbyć się ciał, by krążyły po wsze czasy niczym cząsteczki meteorytów, nie chcieli także zatrzymywać ich na pokładzie.

Problem rozwiązał jeden z członków załogi. Okazało się, że na statku istnieje specjalny system niszczenia większych odpadków. Tam właśnie zanieśli zwłoki i patrzyli potem, jak pierwszy z nich – Ingelgerius – po prostu zniknął, zmienił się w pył, który został wessany przez wentyl w podłodze.

Ram odwrócił się i mruknął do Marca:

– Pewnie to bluźnierstwo, co powiem, ale tak naprawdę to Hutchinson wyświadczył nam wielką przysługę.

Marco, najzupełniej poważny, odrobinę poczuwający się do winy, pokiwał głową. Uczynił to nie bez ulgi.

Przez chwilę wahali się, co zrobić z Lenore.

W końcu jednak zdecydowali, że wyprawią ją w taką samą podróż. Uważali, że to dość humanitarny i właściwie bardzo piękny pogrzeb – zostać rozsypanym niczym maleńkie drobinki śniegu nad ziemią.

Загрузка...