Kiedy Marco i pięciu Strażników zobaczyli opadającą „ścianę przeciwpożarową”, w pierwszej chwili, rzecz jasna, próbowali ją otworzyć na wszystkie wyobrażalne sposoby. Niestety, bez powodzenia. Tu nie pomogły nawet nadnaturalne zdolności Marca. Ściana ani drgnęła.
– Jest kontrolowana z jakiegoś innego miejsca – stwierdził Ram, rozcierając ręce, które poranił sobie niemalże do krwi waleniem w ścianę.
– Co robimy? – zastanawiał się Kiro. – I gdzie jest Sol? Przecież ona miała pilnować Lenore, ale Lenore przyłączyła się do grupy Farona.
Marco westchnął.
– Nie wiem. Musimy znaleźć centralę operacyjną, która nadzoruje te drzwi. Czy może raczej należałoby nazwać je ścianami, wszystko jedno.
– Myślałem, że Kiro zakłócił całą tę ich elektronikę – powiedział Sardor.
– Najwyraźniej to nie dotyczyło tych ścian.
Zaczęli wędrować korytarzem, prędko, nerwowo. Ram akurat wydał Nimowi rozkaz, żeby został na straży pod ścianą, gdy wszyscy nagle się zatrzymali.
Marco miał już ich przestrzec, że właściwie przecież oddalają się od centrum statku kosmicznego, lecz nawet tego nie zdążył, gdyż z przeciwka nadciągała spora grupa ludzi Ingelgeriusa. Liczebność tej grupy ocenili na dwudziestu mniej więcej mężczyzn. Wszyscy oni wprost zionęli żądzą walki, w rękach trzymali pistolety.
Ram nie musiał wydawać swoim przyjaciołom żadnych rozkazów, i bez tego doskonale zdawali sobie sprawę, że jeśli w pistoletach znajdują się śmiercionośne gazowe naboje, to oni i tak są bez szans. Gdyby natomiast była to tylko broń obezwładniająca, to muszą chronić usta i nos.
Przewidzieli taką sytuację, jeszcze zanim wyruszyli w drogę do statku kosmicznego. Teraz czym prędzej podciągnęli wysokie kołnierze i wyjęli własną broń, z której mogli strzelać jedynie usypiającymi nabojami.
Ponieważ nie mieli gdzie uciekać, nie było też nic, za czym mogliby się ukryć, natychmiast rozgorzałaby otwarta walka.
I tak by się stało, gdyby Zinnabar w ostatniej chwili nie dostrzegł jakichś drzwi, niemal zlewających się ze ścianą i ledwie – widocznych. Otworzył je i wszyscy wbiegli do środka.
Nim był ostatni i to on został trafiony. Kiro wciągnął go do pomieszczenia, a potem czym prędzej zatrzasnęli drzwi za sobą i zamknęli na klucz.
Zdążyli jeszcze zobaczyć, jak troje wrogów pada na podłogę. Cóż, przynajmniej dobrze celowali.
Bardzo się bali, bo nabój, który powalił Nima, nie był wypełniony gazem obezwładniającym. Strzał mógł więc być śmiertelny.
Strażnik został trafiony w ramię. Ram czym prędzej zerwał z niego górę kombinezonu i wtedy okazało się, że Nim, na szczęście, został tylko draśnięty. Sardor natychmiast obwiązał mu ramię paskiem, a Ram oczyścił ranę, wycinając całą otaczającą ją tkankę. Nim był przytomny, lecz nawet nie jęknął.
Przypominało to trochę zabiegi po ukąszeniu śmiertelnie niebezpiecznego węża, kiedy to liczy się każda sekunda.
Potem Strażnicy ustąpili pola Marcowi.
Przyłożył swą gorącą dłoń do otwartej rany.
Teraz wreszcie mieli czas popatrzeć, gdzie się znaleźli.
Pomieszczenie wyglądało na stołówkę. Na szczęście akurat w tej chwili nie było tu nikogo obcego.
Spostrzegli jednak co innego, coś o wiele bardziej.darniującego: w przeciwległej ścianie widniały drzwi, zapewne główne wejście do pomieszczenia, w którym się teraz znajdowali. Oni weszli tu od tylu. Sardor poszedł zbadać drzwi. Do stołówki przecież, zwykle przylega kuchnia…
Tu jednak było inaczej. Drzwi prowadziły na korytarz, równoległy do tego, którym oni tu przyszli.
I tym właśnie korytarzem nadbiegała już ta sama zgraja wojowniczo nastawionych ludzi.
A te drzwi nie miały żadnego zamka.
Ingelgerius z uznaniem patrzył na Sol. Doprawdy, piękna kobieta, a w kąciku oka czai się jej diabelski błysk, co świadczy o ognistym temperamencie. O, ją koniecznie musi mieć!
Sol uśmiechnęła się do niego wymuszenie.
– Chyba pójdę się za nimi rozejrzeć.
– Och, nie, proszę poczekać, piękna damo. Jak sądzisz, dlaczego cię zatrzymałem? Porozmawiamy sobie trochę.
Sol chciała usiąść na krześle, lecz on złapał ją za rękę.
– Nie, nie, moja droga, zrobisz tak, jak ja mówię! Bo tu, na pokładzie, szefem jest Ingelgerius.
– A sądziłam, że Talornin – powiedziała Sol bezczelnie, próbując mu się wyrwać.
Ingelgeriusowi pociemniały oczy.
– Talornin nie żyje! Chodź do mnie, dziewczyno, nie rób już trudności! Przecież ty także tego chcesz, myślisz, że nie rozumiem?
Sol wciąż próbowała wygrać sytuację spokojem.
– Poza tym Lenore jest twoją zwierzchniczką, a ona przebywa tutaj na pokładzie.
Ingelgerius odsłonił w uśmiechu szarobrązowe zęby.
– Lenore? Przecież ona rozkłada się, kiedy tylko na nią spojrzę.
Co do tego nie mam żadnych wątpliwości, pomyślała Sol.
Ingelgerius znów próbował przyciągnąć Sol do siebie. Wiedźma z Ludzi Lodu jednak miała już dość tego wulgarnego grubianina. Oczywiście mogła wyczarować coś paskudnego, uznała jednak, że nie warto tracić sił na kogoś tak nędznego. Uwolniła się dobrze wymierzonym kopniakiem, a Ingelgerius z bólu zgiął się wpół.
Sol wyszła z pokoju, zanim zdążył połapać się w sytuacji.
Gdzie się podziali tamci? Tyle tu korytarzy, co wybrać? I w każdym zapewne są przeciwnicy, a ich lepiej unikać.
Dobrze wiedziała, jak wygląda statek. Miał ramiona rozchodzące się na wszystkie strony, połączone licznymi korytarzami w taki sposób, że aby przejść do sąsiedniego, nie trzeba było wcale przechodzić przez centrum. Wyglądało to mniej więcej jak pajęczyna.
Kiro? Gdzie może być Kiro? Sol nie potrafiła żyć bez niego. Gdyby odszedł, wszystko straciłoby sens. Gromadziła swoją miłość przez stulecia i teraz nareszcie spotkała kogoś, kogo mogła nią obdarzyć. Wiedziała, że Kiro bardzo to ceni.
Przez chwilę krążyła po statku. Tak jak i jej przyjaciele stwierdziła, że korytarze biegną równolegle, między nimi zaś są pomieszczenia. Nasłuchiwała uważnie głosów i szelestów, unikając miejsc, z których dobiegały, aż wreszcie natrafiła na jakąś ścianę, która całkiem zagrodziła jej drogę.
Tej ściany nie powinno tu być.
Coś jej podpowiedziało, że znalazła się we właściwym korytarzu. Daremnie poszukiwała ukrytego mechanizmu, który by usunął przeszkodę, ale za to odkryła drzwi do przechodniego pomieszczenia. Chciała przedostać się na drugą stronę zagradzającej drogę ściany i sprawdzić, czy może tamtędy zdoła dotrzeć do uwięzionych przyjaciół.
Będąc już w równoległym korytarzu, dostrzegła grupę ludzi Ingelgeriusa, obróconych do niej plecami. Stali gotowi wkroczyć do jakiegoś innego pokoju, z którego dobiegłby ostrzegawcze krzyki Sardora.
Sol dobrze wiedziała, że eliksir Madragów nie działa na tych na wskroś przesyconych złem.
– Do diabła! – mruknęła jednak. – Któryś z nich musi mieć przynajmniej odrobinę serca – szepnęła do siebie i wyciągnęła swój spray z eliksirem.
Podeszła tak blisko, jak starczyło jej na to odwagi, i posłała chmurę rozpylonych kropelek w stronę mężczyzn. Celowała w dół, by opary eliksiru mogły wznieść się w górę. W ten sposób działał skuteczniej.
I rzeczywiście, zadziałał. Spostrzegła, że większość uzbrojonych ludzi.opuszcza pistolety i ze zdumieniem patrzy na kompanów.
– O, nie, nie chcę w tym brać udziału – oświadczył jeden.
– Ja także – oburzył się inny. – Przecież to morderstwo!
– Rzeź – uzupełnił trzeci.
Jedynie czterem nie przeszła ochota na strzelanie, jednakże prędko zostali obezwładnieni przez swych dawnych koleżków albo przez usypiające pociski Strażników. Chwilę potem Sol poczuła obejmujące ją ramiona Kira.
Gdy ucichła wrzawa, a czterej wrogo nastawieni mężczyźni zostali związani i zamknięci w jednym z sąsiednich pomieszczeń, Ram powiedział:
– Dziękujemy ci, Sol, jesteś naprawdę genialna. Ze też nam nie przyszło to wcześniej do głowy!
– No cóż, nie wszyscy mają przy sobie taki rozpylacz – odrzekła Sol z fałszywą skromnością Jak większość ludzi była bardzo wrażliwa na pochwały. – Wiesz, z mojej dawnej profesji wyniosłam wielkie zamiłowanie do wszystkiego, co można przechowywać w buteleczkach, małych pojemnikach i pudełeczkach.
Prawdę powiedziawszy, także Ram i Sardor mieli takie rozpylacze, ale nie wpadło im do głowy, że można ich użyć przeciwko wrogowi. A przecież powinni byli się czegoś nauczyć, kiedy Indra eliksirem rozbroiła pilotów Maszyny Śmierci.
Marco prędko wprowadził Sol w sytuację. Wyjaśnił, że przyjaciele zostali zamknięci za stalowymi drzwiami.
Natychmiast wtrącił się jeden z mężczyzn z obsługi statku:
– Oni są w komorze śmierci! Wydaje mi się, że jest już za późno, by ich ratować.
A jakiś inny dodał:
– Biegnę wyłączyć wentyle.
– I podnieś ściany! – krzyknął jeszcze za nim pierwszy.
Za późno?
Te słowa nie przestawały dźwięczeć im w uszach, gdy przez kantynę biegli do drugiego korytarza.
Mężczyźni wyjaśnili, że celem, dla którego przyłączyli się do grupy Talornina, był powrót do Królestwa Światła, a przynajmniej na Ziemię. Talornin wmówił im, że mieszkający tam ludzie są ich wrogami, należy ich więc zwalczyć. Dlatego zostali uzbrojeni i zachowywali się tak agresywnie. Tak naprawdę byli właściwie zupełnie niegroźni.
Ram, który z powodu Indry miał serce w gardle, spytał, jak przedstawia się sprawa z pozostałą częścią obsługi statku kosmicznego.
– Nie ma ich tak wielu, my stanowimy główną siłę. A jeśli chodzi o ich wrogość, to oceniam ją na pięćdziesiąt procent. Trudno powiedzieć. Najgorszy jest oczywiście Ingelgerius.
Dotarli do korytarza, w którym uwięziono ich przyjaciół, akurat w chwili, gdy obie ściany z hukiem się podnosiły. Korytarz znów był wolny.