10

Indra i Strażnicy przybyli pierwsi. Byli o wszystkim poinformowani, bo Sol utrzymywała z nimi łączność. Trochę kłopotów sprawiło jej określenie miejsca, w którym się znajduje, gdyż marny stąd miała widok na okolicę, lecz właściwie odnalezienie jej nie sprawiło im większych problemów. Nie było tu znów aż tyle miejsc, z których można się było ześlizgnąć.

Indrę na widok Rama przeniknął chłodny spokój. Ludzie w podobnych sytuacjach reagują bardzo różnie, jedni wpadają w histerię, inni, tak jak właśnie Indra, zaczynają działać skutecznie. Starają się wyłączyć wszystkie uczucia i oceniają, co jeszcze da się zrobić.

– Czy któryś z was może przeczytać, co napisano na tych buteleczkach i pudełkach? – spytała natychmiast trzech Strażników.

Zinnabar mógł to zrobić. Jego matka wywodziła się z Obcych i to właśnie ona nauczyła go tajemnych znaków.

Wszyscy odetchnęli z ulgą.

Zinnabar czym prędzej odsunął na bok pojemniczki z nieistotną zawartością.

– Talornin albo cierpi na kłopoty z prostatą, albo też ma hemoroidy – zauważył cierpko po chwili.

Sol zdusiła chichot. Gdy pojawili się sprzymierzeńcy, miała wrażenie, jakby z jej barków zdjęto ogromny ciężar.

Wszyscy widzieli, że Ram znajduje się w stanie krytycznym. Sol nagle zorientowała się, jak bardzo sama jest przejęta. Aż nazbyt jasne było, w jaki sposób to wszystko może się skończyć.

– Tu jest ampułka z wirusem – poinformował Zinnabar z napięciem w głosie. – Nie zbliżajcie się do niej!

Algol z największą ostrożnością spakował niebezpieczny pojemnik do niewielkiego pudełeczka. Uprzednio wyłożył je miękkim mchem, żeby uchronić zawartość od wstrząsów.

– Nie ma żadnego antidotum? – dopytywała się Sol. – Ja już szukałam, ale bałam się cokolwiek ruszać.

– Na razie jeszcze nic takiego nie znalazłem – odparł Zinnabar, nie podnosząc głowy.

Indra wpatrywała się w nieruchome ciało Rama i bała się cokolwiek myśleć.

– Sardorze, dowiedz się, jak daleko zdążył już dolecieć Marco wraz z innymi – poprosiła.

Strażnik odszedł kawałek i wezwał przyjaciół.

Indra uścisnęła Sol za rękę.

– Całe szczęście, że tu byłaś – szepnęła. – Inaczej nigdy byśmy go nie znaleźli.

Wrócił Sardor.

– Już niedługo przylecą.

– Dzięki dobrym mocom – rozległy się szepty.

Na chwilę ich uwagę przyciągnął jakiś niewielki samolocik. Kołyszącym lotem przemknął między koronami drzew, zanim niezdarnie wzbił się wysoko w niebo.

– Jakiś początkujący – uśmiechnął się Algol z cierpką miną.

Zinnabar wreszcie podniósł głowę.

– Nie, nie znalazłem żadnego antidotum. Są tu wprawdzie dwie buteleczki oznaczone zupełnie obcymi mi nazwami, lecz chyba nie możemy ryzykować.

– Oczywiście, że nie – przytaknęła mu Indra. – Ten szaleniec Talornin mógł zabrać ze sobą cały magazyn najstraszniejszych trucizn. Raczej chyba poczekamy.

Klęczała, tuląc do siebie ciało Rama.

– A co ze sztucznym oddychaniem? Mam spróbować?

– Już za późno – odparł Zinnabar. – Jemu przydałyby się elektrowstrząsy, ale nie mamy ze sobą takiej aparatury. Przypuszczam zresztą, że nawet to by nie pomogło.

Zapadła cisza. Potężna leśna cisza. I śmiertelna, dodał w myślach Algol, lecz nie śmiał wypowiedzieć tego na głos.

Czas płynął. Robili dla Rama, co tylko było w ich mocy, lecz co właściwie mogli zrobić?

Nagle Sardor zauważył nieśmiało:

– Czy to przypadkiem nie jest cień Maszyny i Śmierci?

Poderwali się z miejsca. Sardor pobiegł w górę zbocza, by wskazać drogę nowo przybyłym.


Marco natychmiast przystąpił do ratowania Rama, a wszyscy inni odsunęli się na bok. Indra nie mogła się przemóc, by spytać, czy Ram przekroczył już granicę, która czyniła go niedostępnym, nie podlegającym żadnemu ratunkowi. Nikt inny też się na to nie odważył. Ram był taki ważny, tak niezmiernie istotny dla całego Królestwa Światła, niezastąpiony. I wcale nie tylko dla Indry.

A ona patrzyła na jego bladą lemuryjską twarz o idealnym kształcie, na zamknięte oczy i czuła, jak bardzo go kocha. Sol przekazała jej jego ostatnie słowa o morzu miłości, a ona, słysząc to, uśmiechnęła się tajemniczo do siebie.

Jako jedyna została teraz razem z Markiem, za nic bowiem nie chciała opuszczać Rama.

Jego czarne włosy opadły jej na rękę, trzymała go wciąż w objęciach, podczas gdy Marco przykładał mu dłonie do piersi. Indrze zdrętwiało ramię i kiedy w końcu zaczęło niekontrolowanie drgać, podszedł Kiro, by ją zastąpić. Ostrożnie zamienili się na miejsca, tak by Indra mogła wreszcie rozprostować członki, tkwiła wszak przy Ramie w tej samej pozycji, odkąd tu przybyła.

W lesie panowała taka niezwykła cisza. Indra rozejrzała się dokoła, popatrzyła na przyjaciół.

Aż sześciu Strażników, pomyślała zdumiona. Zgromadziło się tu aż sześciu Strażników: Kiro, Sardor, Zinnabar, Algol i Armas. No i Ram, ich przywódca. I jeszcze niczym z nimi nie związana Lisa.

A gdzie się podziali prawdziwi Poszukiwacze Przygód? No tak, Armas wywodzi się z naszej grupy, lecz poza nim z dawnego trzonu pozostali tylko Marco, Sol i ja. No i oczywiście Ram, ale on… on…

Nie miała siły, żeby pomyśleć o tym do końca.

Wreszcie Armas odważył się spytać:

– Jak idzie, Marco?

Minęła chwila, nim książę podniósł głowę.

– Nie wiem, Armasie. On jest bardzo daleko. Indra nie śmiała nawet oddychać.

– Zbyt daleko?

Czy ty nie możesz milczeć, Armasie, pomyślała zrozpaczona. Naprawdę musiałeś zadać to pytanie?

Nieszczęsna Lisa, cała drżąca, stała u boku Armasa z rękami skrzyżowanymi na piersi i głową wtuloną w ramiona, jak gdyby marzła. Zrozumiała, że oto jest świadkiem czegoś niepojętego.

A miało być jeszcze straszniej.

– Indro – odezwał się wreszcie Marco głosem pełnym napięcia. – Nic więcej nie mogę już dla niego zrobić.

– Możesz – odparła Indra spokojnie, wkroczywszy w pierwszą fazę żałoby, czyli zaprzeczenie. – Na pewno możesz.

Marco odetchnął głęboko i wstał.

– Bardzo mi przykro, on odszedł. Opuścił nas.

– Och, nie! – upierała się Indra, cały czas z taką samą niezmąconą pewnością jak przedtem. – Na pewno nie! To niemożliwe! To nie może być prawda! Ja to wiem, wiem z całą pewnością, tak nie może być.

Sol miała oczy pełne łez, Armas także walczył z płaczem. Strażnicy stali jak sparaliżowani, niezdolni do działania, ale Indra nie ustępowała. Jej głos brzmiał wyraźnie i dźwięcznie.

– Spróbuj jeszcze raz, Marco! Wiem, że potrafisz!

Książę przyjrzał jej się badawczo, wzrok miał taki dziwnie nieobecny.

– Co się stało, Marco? O czym myślisz?

Indra była sztywna, jakby pozbawiona uczuć, i taka zimna, strasznie zimna.

Marco ujął ją za ręce, okazały się lodowate.

– Ja już mu nie mogę pomóc, ale…

– Tak?

Zwlekał.

– Jestem teraz na powierzchni Ziemi, a pamiętam…

– Mów dalej!

Kiro wciąż trzymał w ramionach bezwładne ciało Rama. Wszyscy inni milczeli, wstrzymywali oddech.

– Co takiego pamiętasz, Marco? – cicho spytała Sol.

– Iana Morahana.

– To był mąż Tovy – powiedziała Indra.

– Tak, miał kompletnie zniszczone płuca. W Trollheimen jego życie się już kończyło, nie mogłem go uratować, ale…

Indra ściskała dłonie Marca.

– Ale otrzymałeś pomoc. Pamiętam już, czytałam o tym. Ach, zrób to, Marco! Zrób! Nie wiesz, jakie to strasznie ważne!

– Owszem, wiem – uśmiechnął się ze smutkiem. – Ale minęło już tyle czasu, nie jestem pewien, czy to możliwe.

– Spróbuj! Tak cię proszę, spróbuj!

– Nie wiem, czy zostanę zaakceptowany, przecież ja to wszystko opuściłem.

Armas, który nie należał do Ludzi Lodu, nie bardzo mógł pojąć tę rozmowę. Rozumieli się jedynie Indra, Marco i Sol.

– Marco, błagam cię!

– Wiem, Indro. Wiem już teraz, czym jest miłość.

Nigdy jeszcze nie widział takiej prośby w tak spokojnych oczach. Rozumieli się. Ona wiedziała. To on musiał podjąć tę decyzję.

– Odsuńcie się więc! – powiedział. – Odsuńcie się daleko!

Indra odeszła, tak samo Sol. Ona dobrze wiedziała, w czym rzecz, i nerwy miała napięte jak struny skrzypiec.

Kiro ułożył Rama na ziemi i wstał. Wraz z trzema innymi Strażnikami, Sardorem, Algolem i Zinnabarem, także się odsunął. Armas i Lisa natomiast, nic z tego nie rozumiejąc, nie ruszali się z miejsca. Lecz Armas również był Strażnikiem i w końcu zrobił tak jak inni. Lisa poszła bezwolnie za nim.

Ram leżał na ziemi. Marco stanął przy nim i wyciągnął ręce do nieba. Wypowiedział kilka słów w jakimś prastarym języku, którego nie były w stanie przetłumaczyć nawet aparaciki Madragów.

Nasłuchiwali potem ciszy w lesie. Gdy spadła szpilka z sosny, usłyszeli ją wszyscy.

Lisa złapała Armasa za rękę i nie wypuszczała jej z uścisku, Strażnicy zaszyli się między drzewa. Sol nawet na moment nie spuszczała wzroku z Marca, a Indra patrzyła tylko na leżącego nieruchomo Rama, którego pokochała bardziej niż własne życie.

I nagle wszyscy zdrętwieli. Coś się zbliżało. Przez powietrze poniósł się szum. W końcu padły na nich jakieś dwa cienie.

Marco, drżący, wypuścił powietrze z płuc.

Lisa zamknęła oczy, bała się patrzeć, bo nagle zrobiło się jasno, ta jasność wprost oślepiała. W końcu to Armas kazał jej unieść powieki.

Znajdowali się teraz daleko od Rama. On leżał całkiem sam na przysypanej sosnowymi szpilkami ziemi. Nawet Marco cofnął się odrobinę.

Lisa kilkakrotnie odetchnęła głęboko. Nie chciała wierzyć w to, co widzi.

Wprawdzie przeżyła wiele niesamowitych rzeczy, odkąd Armas zabrał ją z domu, z Pragi, lecz to przechodziło już wszelkie granice. Nie mogła złapać powietrza, myślała nawet, że zaraz straci przytomność.

Przed nimi stały jakieś dwie niesłychanie wysokie postacie, twarzą zwrócone w stronę Marca, który witał je z niezwykłą czcią. Przybysze również pochylili głowy, chcąc okazać mu szacunek. Sol z Indrą padły na kolana, Strażnicy przyklękli na jedno kolano, pochylili głowy. Armas poszedł w ich ślady, a Lisa, nie zdając sobie sprawy, także uklękła, musiała to zrobić odruchowo.

Stali przed nimi dwaj aniołowie, ale byli czarni, czarni niczym krucze skrzydła.

Zaczęła się wreszcie domyślać niezwykłej potęgi Marca.

– Jak dobrze znów was widzieć, przyjaciele – usłyszała jego głos.

– My także się z tego cieszymy, szlachetny książę – odparł jeden z aniołów.

Marco uśmiechnął się lekko.

– Towarzyszyliście mi przez cale moje życie.

– Pamiętamy twoje narodziny, książę Marco – dodał drugi. – Był to dla nas wielki zaszczyt, że mogliśmy pomóc tobie i twemu bratu przyjść na świat.

– A jak się miewa Ulvar? Tęsknię za nim.

– Jest wielką radością dla wszystkich mieszkańców Czarnych Sal twego ojca. Ale wezwałeś nas, książę. Dlaczego?

Marco wyjaśnił, kim jest Ram i ile znaczył dla Królestwa Światła i wszystkich, którzy tam mieszkają.

Aniołowie popatrzyli na Rama.

– On przekroczył granicę i zmierza już poprzez piękne jasne królestwa ku swemu celowi.

– Czy możecie go uratować?

Czarni aniołowie popatrzyli na Marca.

– Chcesz powiedzieć, sprowadzić go z powrotem? Wszystko zależy od tego, czy dusza opuściła ciało. Jeśli stało się taj, to już jest za późno. Śmierć nie wypuści z rąk swojej zdobyczy.

Sol wystąpiła naprzód, ukłoniła im się i powiedziała:

– Ludzie Lodu znają bóstwo śmierci, które być może da się przekonać.

Jeden z czarnych aniołów uśmiechnął się życzliwie.

– Masz na myśli Shamę? Ducha przerwanego życia? Złej, nagłej śmierci? O, tak, rzeczywiście to jego domena, lecz niestety w zbyt wyraźny sposób jest duchem Ludzi Lodu.

Drugi spytał życzliwie:

– Ty jesteś Sol z Ludzi Lodu, prawda? Spotkaliśmy się już wcześniej, jeśli nie gdzie indziej, to przynajmniej w Górze Demonów.

Sol wzruszyła się niemal do łez, że ją zapamiętał.

– Spróbujemy! – zdecydował czarny anioł. – Najpierw musimy wydobyć z niego truciznę. Jeśli ona będzie pozostawać w ciele, na pewno nie da się go uratować.

– To zła trucizna – powiedział pierwszy anioł.

– Zły człowiek – odparła Sol, ustępując im miejsca.

Uklękli po obu stronach Rama. Lisa niezbyt dobrze widziała, co robią, lecz po krótkiej chwili wydało jej się, że dostrzega coś jakby ledwie widoczne kłęby dymu czy też pary, które unoszą się z ciała Rama i rozwiewają w powietrzu. Ale pewnie jej się to tylko przywidziało.

Nie, chyba jednak nie, Marco bowiem, stojący w jej pobliżu, szepnął:

– To trucizna, wypędzają ją z jego ciała.

– Dzięki Bogu – szepnęła Lisa.

– Owszem, ale samo to nie wystarczy, by sprowadzić go z powrotem.

– Wiem, to będzie trudne, prawda?

– Ogromnie.

Umilkli. Lisa ku swemu zdumieniu zorientowała się, że modli się do Boga, a tego nie robiła od chwili, gdy jako pięcioletnia dziewczynka przez jakiś czas mieszkała u babci.

Nie miała pojęcia, czy jej modlitwa w jakikolwiek sposób pomogła, lecz w każdym razie po dość długiej chwili obaj czarni aniołowie podnieśli się i wrócili do Marca. Pozostali również podeszli bliżej, a dwie potężne istoty jakby nie przejmowały się tym, że wszyscy słuchają, co mówią. Indra stała niesamowicie blada i milcząca, niczym prawdziwa świątynia opanowania. Czyżby wciąż miała zablokowane wszelkie uczucia? Tak się wydawało.

Wszyscy zebrali się wokół trzech ciemnych mężczyzn z Czarnych Sal, Marca i dwóch jego nieziemskich przyjaciół.

Zdaniem Lisy ta chwila w lesie była święta, wiedziała, że nigdy, przenigdy jej nie zapomni.

– Uczyniliśmy, co tylko w naszej mocy – oświadczył jeden z czarnych aniołów. – Pobudziliśmy do życia jego organy. Teraz wszystko zależy od tego, czy dusza nie opuściła jeszcze ciała. Jeśli uleciała, to on się nigdy nie obudzi.

Zdaniem Armasa było to dziwne stwierdzenie, czyżby te istoty były zbyt staroświeckie? Przecież obecnie w pielęgniarstwie nie używa się pojęcia duszy. To, o czym oni mówili, można właściwie porównać do śmierci mózgu, serce wciąż bije, płuca funkcjonują, lecz pacjent znajduje się w stanie śpiączki już do końca życia.

Jakiż to okrutny los! Już chyba lepiej pozwolić mu umrzeć.

Ale Ram długo żył pod Świętym Słońcem, a czarni aniołowie najwyraźniej doskonale wiedzieli, o czym mówią. Indra bowiem, której uwaga nieustannie skierowana była na Rama, pisnęła nagle.

Popatrzyli na niego.

Zauważyli nieznaczne poruszenie głową. Jedno kolano odrobinę się uniosło.

I wtedy Indra straciła przytomność.


Prędko się ocknęła i natychmiast musiała podejść do Rama, nie mogła się powstrzymać. Wszyscy pozostali otoczyli go teraz, leżącego z głową na kolanach Indry, i słuchali czarnych aniołów.

– A więc się udało? – oświadczył jeden zadowolony, ruchem ręki uciszając ich podziękowania. – Co poza tym słychać, książę?

Marco westchnął.

– Wciąż mamy wielkie problemy, ale z nimi spróbujemy się sami uporać. Poproszę natomiast o waszą pomoc w tym, co dla nas stanowi problem naprawdę nie do pokonania.

– Mówże więc!

– Być może wiecie, że oczyściliśmy zły charakter ludzi i w ten sposób zapobiegliśmy wojnom, jednocześnie starając się upiększyć ziemię.

Czarni aniołowie przysiedli na dwóch wysokich kamieniach, zrobili to bardzo ostrożnie, tak by końce ich jedwabistych czarnych skrzydeł nie ubrudziły się o ziemię.

– Owszem, zorientowaliśmy się, to doskonale.

– Wiele jednak pozostaje jeszcze do zrobienia. Ludzkie smutki, troski o innych, tragedie, choroby, wielkie epidemie. Nawet teraz, tutaj, mamy ze sobą flaszeczkę zawierającą kulturę wirusa, który jest w stanie zabić wszystko, co żyje na Ziemi, jeśli tylko się go wypuści. Co mamy z nim zrobić, żeby nikomu nie zaszkodził? Reszta tej kultury znajduje się w Królestwie Światła, a tam znów może wpaść w ręce złej mocy.

– Pokażcie mi to, co macie.

Algol rozpakował wyłożone mchem pudełeczko, do którego schowana była butelka.

Jeden z aniołów położył sobie buteleczkę na dłoni, przez moment dyskutował o czymś ze swym przyjacielem w tym pradawnym języku, którego nikt nie był w stanie zrozumieć, a potem lekko uniósł rękę i na ich oczach flaszeczka rozwiała się w dym.

– Nikomu więcej już nie zaszkodzi.

– Ale gdzie ona się podziała? – pytała zadziwiona Sol. – Wirusa przecież nie da się zniszczyć, on się na pewno unosi w powietrzu!

Czarny anioł z uśmiechem pokręcił głową.

– Kazaliśmy mu wrócić do tamtych czasów, kiedy ludzie, zanieczyszczając Ziemię, nie przyczynili się jeszcze do powstania tego wirusa.

– Świetnie – ucieszył się Armas. – A co z kulturą, która znajduje się w laboratorium Madragów?

– Tym również się zajmiemy, tylko przywieźcie nam ją na Ziemię.

Kiro wezwał Eriona, prosząc go, by natychmiast wykonał rozkaz.

– Wyślij pojemnik do bazy w Austrii – powiedział Kiro. – Tam się spotkamy.

Erion nie krył zdziwienia.

– To niemożliwe. Właśnie otrzymaliśmy stamtąd prośbę o wolną drogę w dół.

– Od kogo? – wykrzyknął Kiro. – Przecież tam nikogo nie ma! Wszystkich Strażników wezwano tutaj. Kto więc wzywał?

– Ram – wyjaśnił Erion zdziwiony.

– Ram leży tutaj, w ciężkim stanie po tym, jak nasz miły Talornin wystrzelił do niego ładunek gazu.

Kiro napotkał spojrzenia przyjaciół. Zapadła pełna zdumienia cisza.

– Ten samolot – przypomniał sobie Sardor. – Ten nieduży ledwie lecący samolocik, który widzieliśmy…

– To Talornin – mruknął Zinnabar. – Wielkie nieba, zostawiliśmy naszą rakietę bez żadnej obsługi, choć oczywiście zamkniętą.

– On zna kod do wszystkiego – przypomniał Marco. – Czy mogę porozmawiać z Erionem?

Marco wyjaśnił, jak się sprawy mają, jak strasznie wygląda teraz Talornin i że chociaż Sol odebrała mu większość jego rzeczy, prawdopodobnie wciąż może mieć śmiercionośne naboje w swojej broni. Dodał też, że najpewniej będzie się kierował ku domowi Świętych Kamieni, by móc odzyskać swą dawną postać.

– Zatrzymaj go, Erionie! Dla nas jest już za późno, nie zdołamy go dogonić! On nie może dotrzeć do Świątyni Kamieni!

Ale jak zatrzymać upiora?

– Czy on potrafi sterować rakietą? – zastanawiał się Erion.

– Przybył do Królestwa Światła jako pasażer na gapę i tak samo je opuścił, lecz na pewno sobie z tym poradzi. Doskonale wszak zna się na technice.

– Będąc upiorem z szóstego wieku?

– Będąc Talorninem. Funkcjonuje jednocześnie w dwóch postaciach.

– To brzmi naprawdę strasznie. Jak zdołam go zatrzymać?

– No właśnie.

Marcowi przyszedł do głowy pewien pomysł.

– Zaczekaj, Erionie! Postaram się tak ustawić system łączności, byśmy mogli rozmawiać z trzech różnych miejsc jednocześnie. Spytamy Dolga.

Ku zdumieniu wszystkich sztuka się powiodła. Głos Dolga dochodził z bardzo daleka.

– Kiedy wreszcie przybędziecie, Marco? Sytuacja jest już naprawdę krytyczna. Nie udaje mi się już uzyskać odpowiedzi od ojca.

Marco jęknął w duchu.

– A co z Berengarią?

– Z nią straciłem kontakt już dawno temu.

– Mamy bardzo poważne opóźnienia, Dolgu. Chodziło o życie Rama. Ale zjawimy się, gdy tylko będziemy mogli. Dolgu, posłuchaj mnie! Talornin znów zmierza do Królestwa Światła, a tym razem…

Usłyszeli, że Dolg cicho się śmieje.

– Kamieniom nic nie grozi. Erionie, przekaż wiadomość, że Shira, Oko Nocy i Villemann, a także specjalni Strażnicy Kamieni, mają je przenieść do bazy rakietowej w Królestwie Światła. Muszą przybyć tam wcześniej niż Talornin. Niech Shira zabierze ze sobą wirusa.

– Zaraz się tym zajmę – obiecał Erion.

Marco jeszcze raz przyrzekł Dolgowi, że na pewno się pospieszą, i na tym rozmowa między nimi trzema się skończyła.

Czarni aniołowie unicestwili wszystkie niebezpieczne trucizny i inne straszne rzeczy, które Talornin miał w swojej torbie. Potem wszyscy szybkim krokiem przeszli na polanę. Sardor, jako najsilniejszy, niósł Rama. Dowódca Strażników wciąż jeszcze był bardzo słaby, ale żył i tylko to miało w tej chwili jakiekolwiek znaczenie. Indra nawet na chwilę nie przestawała ściskać go za rękę i bliska płaczu z radości czuła, jak ciepło z wolna zaczyna powracać do ciała męża.

– Mówiłeś o epidemiach – odezwał się jeden z czarnych aniołów do Marca. – Czy macie jeszcze jakieś inne problemy?

Marco roześmiał się wymuszenie.

– Cóż, nazwanie strasznych katastrof zaledwie problemami byłoby chyba z naszej strony przesadą w drugą stronę. Oprócz wszystkich tragedii osobistych, na które nic nie jesteśmy w stanie zaradzić, mamy także sprawę klimatu i groźbę przesunięcia się biegunów. Wiemy też, że ku naszemu systemowi słonecznemu zmierza rój meteorów, i o ile dobrze rozumiemy, w roju tym są formacje tak wielkie, że mogą rozbić w pył całą Ziemię. Poza tym jak zwykle uskok Świętego Andrzeja w Kalifornii znów grozi wywołaniem trzęsienia Ziemi ogromnych rozmiarów. Golfstrom się zwęził, co może doprowadzić do niezwykle surowych zim w uzależnionych od niego krajach. Poza tym mamy jeszcze powodzie, wielki głód w Afryce…

Czarni aniołowie przystanęli. Uśmiechali się, a jeden z nich podniósł rękę.

– Stop, stop, to nam już wystarczy. Do tego niepotrzebna ci nasza pomoc, nikt nie musi się martwić. Głodowi na przykład sami już zdołaliście zapobiec, gdy za pomocą naprawdę doskonałego eliksiru Madragów uczyniliście Ziemię płodną i nauczyliście ludzi dzielić się z innymi. Mieszkańcy Ziemi od tej pory będą do siebie życzliwie nastawieni. A jeśli chodzi o klimat? Ależ, drodzy przyjaciele, przecież on zawsze się zmieniał! Przypomnijcie sobie wszystkie epoki lodowcowe, czy bieguny się przesunęły, gdy lodowa tarcza sięgała aż do Morza Czarnego i jeszcze dalej na południe?

– A ten rój meteorów?

– Ominie Ziemię. Być może będziecie mieli okazję podziwiać miriady spadających gwiazd, nie mające sobie równych, to trudno przewidzieć, lecz dla Ziemi ten rój meteorów nie stanowi żadnego zagrożenia. Macie jeszcze jakieś inne zmartwienia?

– Przypuszczam, że skorupa ziemska zawsze pozostaje w ruchu – mruknął Marco. – Wybuchy wulkanów, tropikalne burze…

– Taka już jej natura, Marco. Tak Ziemia została stworzona i ludzie muszą z tym żyć. Ziemia stanowi część systemu, który jest zbyt wielki, by można było w niego ingerować, ale…

Znów ruszyli, lecz nagle aniołowie ponownie się zatrzymali.

– A jednak ludzie tak zrobili. Czy pamiętacie tych, którzy usiłowali odtworzyć Wielki Wybuch w laboratorium? Czy to nie było w roku tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym dziewiątym? Tak, właśnie tak. Na szczęście pseudonaukowcom odebrano tę „zabawkę”, bo gdyby udało im się zrealizować pomysł, eksperyment mógł przybrać znacznie poważniejsze rozmiary, niż oni to przewidzieli. Ziemia zmieniłaby się w czarną dziurę we wszechświecie, i to w ułamku sekundy. My, w Czarnych Salach, ogromnie się wówczas niepokoiliśmy.

Słuchający ich zadrżeli z przestrachem. Oni także słyszeli o tym eksperymencie.

Czarni aniołowie pokonali ostatnie metry dzielące ich od polany.

– Najważniejsze więc, aby ludzie nie igrali z atomami, molekułami, z budową rzeczy. To naprawdę śmiertelnie niebezpieczne.

– O, tak, o tym doskonale wiemy – odezwała się Indra. – Mieszkałam na powierzchni Ziemi, kiedy chorzy na żądzę władzy przywódcy poczynali sobie jak najśmielej.

– Rzeczywiście, mieszkałaś tam wtedy. Cóż, ale teraz już się pożegnamy. Naprawdę miło było spotkać aż tyle istot, pragnących czynić jedynie dobro. Powodzenia w dalszych działaniach! Żegnaj, drogi książę! Zabierzemy jeszcze wirusa od Shiry.

Jasność wokół nich tak się wzmogła, że nikt nic więcej już nie widział. Światło ich oślepiło. Gdy wreszcie wróciło do normy, czarni aniołowie zniknęli.

Загрузка...