4

Indra miała Sol na łączach.

– Szkoda, że nie mogliśmy wylądować – powiedziała. – Marzyłam o tym, żeby przynajmniej raz dać Lenore po gębie. Pochyl się, Ram, strzelają! Nie, nie trafili, najwidoczniej za długo zwlekali. Słyszałam, że ty natomiast serdecznie zajęłaś się tą panią. Opowiadaj!

Sol uczyniła to z radością.

Indra wybuchnęła śmiechem.

– Wspaniale, naprawdę wspaniale! Ram, gdzie oni się podziali? Aha, są tam! To znaczy, że chcą spróbować przemieścić się teraz przed nas? Żałuję, że nie mam twoich zdolności, Sol!

Fakt, że Indra prowadziła rozmowę jednocześnie z dwiema osobami, w niczym Sol nie przeszkadzał, zaniepokoiła ją natomiast Maszyna Śmierci, krążąca wokół gondoli Rama niczym rozjuszona osa. Nie powiedziała jednak o tym głośno, nie chciała niepotrzebnie dolewać oliwy do ognia.

– Będziesz jeszcze miała okazję wymierzyć Lenore prawdziwie soczysty i jak najbardziej ziemski cios, Indro. Z podbitym okiem będzie jej bardzo do twarzy.

– Z największą przyjemnością!

– Jesteśmy już w powietrzu, cała armada gondoli. No, ale Faron chce teraz, żeby Ram podał mu waszą pozycję, musimy więc chyba zakończyć tę naszą sadystyczną orgię marzeń.

Rozmowa poprawiła Indrze humor. Przestała już postrzegać ich sytuację w zupełnie ciemnych barwach. Śmiercionośna maszyna nie atakowała, śledziła ich tylko albo raczej usiłowała naprowadzić gondolę Rama na inny tor lotu.

Indra nie wiedziała, że dwaj skorumpowani piloci, pozbawieni kontaktu z przełożonym, nie mieli pojęcia, co robić. Nie otrzymali żadnych wytycznych do dalszego działania poza tym, by śledzili gondolę, aż zaprowadzi ich nad leśne jezioro w Górach Kruszcowych.

Wyglądało jednak na to, że gondola zamierza opuścić te rejony. Znajdowali się teraz nad równinami Saksonii, Łaba rozlewała się tu szeroka i spokojna, a paskudne dzielnice fabryczne Drezna, otaczające niezwykle piękne centrum miasta, słały w ich stronę chmury zanieczyszczającego dymu.

To akurat pilotów nic nie obchodziło, mieli swoje własne kłopoty. Nic nie układało się po ich myśli, nie funkcjonowały także aparaty, zdolne sparaliżować działanie maszyn wroga, tak jak się to im udało zrobić z gondolą Farona.

Piloci nic z tego nie potrafili zrozumieć, nie mieli nawet odwagi uruchomić wyrzutni pocisków ze strachu, że i ona nie zadziała jak należy.

Kiro wykonał naprawdę kawał dobrej roboty…

A kiedy na horyzoncie za ich plecami pojawiły się cztery nowe gondole, pilotów zaczęła ogarniać panika.

Wprawdzie gondole nie były dla nich groźne, lecz brak jakichkolwiek wskazówek i konieczność uruchomienia własnych szarych komórek okazały się dla nich przeszkodą nie do pokonania.

– Strzelaj w tył! W sam środek! – zawołał pilotujący maszyną.

Kolega usłuchał go i, rzecz niesłychana, pocisk wystrzelił, tak jak powinien.

– Hura! – zawołali. – Dość tego, do diabła, dostaną teraz za swoje!

Gdyby choć przez chwilę się zastanowili, dotarłoby do nich, że widzą przecież te właśnie gondole, których poszukiwali w górach, ale teraz ich umysłami owładnęła już wyłącznie żądza walki.

Na szczęście Faron miał dość rozumu w głowie, by w doskonale wyposażonej gondoli Marca umieścić Kira, Kiro zaś świetnie wiedział, jakie kroki należy podjąć. Natychmiast wystrzelił pocisk obronny, który w połowie drogi spotkał się z pociskiem wystrzelonym z Maszyny Śmierci. Nic dziwnego – oba nakierowane były na poszukiwanie źródła ciepła. Nastąpił wybuch, który niemalże oślepił i wrogów, i przyjaciół.

Piloci samolotu zaklęli, lecz zaraz musieli skupić się na czymś innym. Oto bowiem gondola Rama weszła w zakręt i zawróciła. To Indrze przypomniało się nagle, że tak naprawdę nie skończyli przecież rozpylać eliksiru nad Czechami. Z Niemcami natomiast sprawa była już zakończona.

Piloci nie wiedzieli, co dalej.

Oni także zawrócili, śledząc pojazd Rama, i w locie wystrzelili kolejny pocisk w stronę gondoli, które niemal już ich dogoniły.

Również ten pocisk udało się Kirowi zneutralizować, na tym jednak zapas rakiet obronnych się wyczerpał. Kiro leciał wszak gondolą Marca, a nie była to maszyna przystosowana do ataku, wybudowano ją z przeznaczeniem do pokojowych misji.

– Teraz wystarczy jeden pocisk i jesteśmy straceni – oświadczył Kiro przez mikrofon. Jego głos docierał do wszystkich gondoli.

Maszyna Śmierci siedziała na ogonie pojazdu Rama i Indry, pilot trzymał już palec na przycisku uruchamiającym wyrzutnię pocisków skierowanych w ich stronę. Najwidoczniej zdawał sobie sprawę, że przynajmniej oni nie mają czym się bronić.

Właśnie wtedy Indrze przyszedł do głowy pewien pomysł.

– Do diabła! – mruknęła. – Ram, ja to zrobię!

– Co takiego? – spytał, nie odrywając wzroku od swoich aparatów.

– To przynajmniej nie zaszkodzi.

Zbiornik z eliksirem Madragów był już wyjęty i przygotowany do rozpylania nad Czechami, nad tymi okolicami, w których jeszcze tego nie zrobiono. Indra ustawiła go na wyjątkowo gruby strumień płynu i z satysfakcją patrzyła, jak kieruje się na Maszynę Śmierci depczącą im po piętach.

– Indro, co ty wyprawiasz? – zawołał Ram, kiedy wreszcie się odwrócił. – To zmarnowane krople, na nich nie podziałają. Poza tym ten ich samolot jest chyba hermetyczny.

– Mam nadzieję, że nie aż tak.

Ram, patrząc na szaloną Indrę, pokręcił tylko głową.


Piloci w Maszynie Śmierci odruchowo zasłonili się rękami, gdy jakaś biaława ciecz rozprysnęła się o przednią szybę, zasłaniając im wszelki widok niczym olbrzymia ptasia kupa. Wiatr jeszcze ją rozmazywał.

Lecz nie dość na tym. Oślepiona Maszyna Śmierci nurkowała już stromo w dół w stronę groźnej ziemi. W ostatniej chwili zdołali wyprostować lot i zwolnić.

Teraz obaj wychylili się przez boczne okienka, żeby usunąć zanieczyszczenie, trochę pochlapali sobie przy tym twarze, ale przednia szyba była wreszcie czysta. Odetchnęli z ulgą.

I oto niespodziewanie do ich świadomości zaczęło przenikać jakieś niezwykłe uczucie. Popatrzyli na siebie.

– Co my właściwie robimy? – spytał jeden.

– Talornin to snob nad snoby! – oświadczył jego kolega.

– Prawdziwy łajdak! A Lenore jest jeszcze gorsza.

– Nie chcę mieć z nimi nic wspólnego, brzydzi mnie to. Zrywamy się stąd!

– Świetny pomysł! Uciekamy!

Strasznie się im spieszyło, by uciec jak najdalej od Maszyny Śmierci, zastanawiali się nawet, czy by nie wyskoczyć, tak bardzo ją znienawidzili. Opanowali się jednak i skierowali samolot ku polanie w lesie wśród gór. Znajdowała się w pobliżu niewielkiego miasteczka, do którego zamierzali się udać.

Jak szaleńcy zrywali z siebie kombinezony pilotów i wkładali prywatne ubrania. Nie myśląc o niczym innym, biegiem rzucili się do ucieczki, byle jak najdalej od złowrogiego statku powietrznego. Zabrali ze sobą jedynie trochę rzeczy osobistych i niewielką ilość prowiantu.

Maszyna Śmierci zabłysła jeszcze w ostatnich promieniach zachodzącego słońca.

Na temat losu pilotów można jeszcze dodać, że stali się oni porządnymi obywatelami. Osiedli wśród innych dobrych łudzi i żyli spokojnie.

A wszystko to zasługa eliksiru Madragów, który prysnął im na twarze, gdy wychylili się przez boczne okienka Maszyny Śmierci.


– Gdzie się podział ten samolot? – zastanawiała się Indra.

– No właśnie, to ciekawe, po prostu zniknął – odparł Ram.

Naradził się z innymi. Nie, nikt nie zauważył, gdzie się skierowała Maszyna Śmierci. Po prostu nagle zniknęła z nieba. Zupełnie nieoczekiwanie.

– Noc nadchodzi – zauważył Kiro. – Chyba wylądujemy, żeby trochę odpocząć.

Faron nie chciał się na to zgodzić, pragnął szukać dwojga zaginionych. Ponaglał go niepokój, czuł, że nie ma już czasu do stracenia.

Kiro usiłował go uspokoić:

– Skontaktujemy się z Markiem, to bez sensu tak latać w kółko i szukać zupełnie na oślep.

Cóż, trudno odmówić temu racji, Faron wreszcie ustąpił.

Znaleźli odosobnioną, nie zamieszkaną dolinę i w niej wylądowali. Kiro wraz z Faronem natychmiast zajęli się nawiązaniem łączności z Markiem, innym natomiast przydzielono różnorakie zadania. Armasowi ku jego narastającej złości jak zwykle przypadło w udziale zajęcie się wycieńczoną Lisą. Sol z Indrą przygotowywały jedzenie w największej gondoli, pozostali natomiast kontrolowali stan pojazdów.

– Sprawiedliwy podział zajęć według płci – burknęła Indra rozgoryczona.

– Uważasz, że zajmowanie się mechanizmami jest zabawniejsze? – spytała Sol, która dość beztrosko rozrzucała na stole papierowe talerzyki. Niekiedy udawało jej się trafić dokładnie we właściwe miejsce, innym razem zupełnie pudłowała.

– Nie, ale mężczyznom zdaje się to sprawiać przyjemność i na tym polega różnica, chociaż… – Indra uśmiechnęła się. – Nakrywanie uroczystego stołu też bywa bardzo miłe.

– Tym razem czeka nas raczej spartańska uczta – mruknęła Sol i w przypływie poczucia winy zaczęła zbierać z podłogi pogięte talerzyki i je prostować.

– Postaramy się najlepiej jak umiemy, a resztę odbijemy sobie po powrocie do Królestwa Światła, tam dopiero wyprawimy ucztę!

Umilkły. Doskonale zdawały sobie sprawę, jak niepewne są losy świata. A jeśli wszystko potoczy się źle, to co się wówczas stanie z Królestwem Światła?

Kirowi, pilotującemu gondolę Marca, udało się uzyskać jakieś bardzo niewyraźne połączenie.

– To może być sam książę – szepnął do Farona. – Ale, gdzie, w imię niebios, on się znajduje?

Niemożliwe było wychwycenie jakichkolwiek słów, bez względu na to, jak rozpaczliwe próby podejmowali.

Wreszcie jednak rozległ się jakiś inny głos, czysty, wyraźny głosik, który doskonale było słychać pomimo dzielącej ich wielkiej odległości.

– Halo? Czy to jacyś przyjaciele?

Kiro i Faron popatrzyli na siebie.

– Gia! – ucieszyli się jednocześnie.

Powiedzieli, kim są, i to najwidoczniej uspokoiło dziewczynę.

– Marco jest w transie – wyjaśniła. – I trochę tak, jakby go tu nie było.

Pojęli, dlaczego tak trudno było im go zrozumieć. Rozmawiał z nimi, pogrążony w transie, bez słów.

– Czy on jest razem z Dolgiem? – dopytywał się Faron.

– Tak. Zapowiedział, że się z nim skontaktuje, a ja mam siedzieć tu i się nie ruszać – rzekł w odpowiedzi bardzo samotny głosik.

Kiro aż przełknął ślinę.

– Gia, a gdzie ty jesteś?

– W prowincji Guilin, wysoko na szczycie bardzo wąskiej góry, w świątyni.

– W Chinach – szepnął Faron. – Niemal po drugiej stronie globu. Cóż, dalej już być nie mogło.

Przed oczami stanęła mu ta wspaniała okolica, jedna z najpiękniejszych na świecie, wysokie szczyty wznoszące się niekiedy pionowo ponad polami ryżowymi i brzegami rzek. Czego, na miłość boską, szukał tam Marco?

Wypowiedział to pytanie na głos.

Gia odparła:

– Marco mówił, że Dolg powiedział, że tu będziemy najbliżej.

– Najbliżej czego? – spytał Faron z napięciem w głosie.

– Móriego i Berengarii.

Faron wypuścił powietrze z płuc.

Gia ciągnęła:

– Dolg mówił, że Marco nie może do nich dotrzeć fisy… fsy…

– Fizycznie?

– Tak, właśnie tak.

– Czujesz się samotna, Gio? – spytał Kiro.

– Bardzo – odparł żałosny głosik.

Wymienili pytające spojrzenia i jednocześnie kiwnęli głowami.

– Przybędziemy – obiecał Kiro. – Przybędziemy tak prędko, jak tylko będziemy mogli.

– O, tak, dziękuję – westchnienie ulgi Gii słychać było nawet u nich w odbiorniku.


Zdecydowali, że prześpią się kilka godzin, by potem jak najszybciej przelecieć do Chin na pomoc Gii.

W Chinach zakończono już rozpylanie eliksiru, nie mieli więc czego się obawiać ze strony tamtejszych władz. Nie bardzo jednak się orientowali, jak poza tym wygląda sytuacja w tym kraju.

– Co zrobimy z Lisą? I z naszym więźniem? – spytał Sardor.

Lenore! Całkiem o niej zapomnieli. Sardor przyprowadził ją ze swojej gondoli, gdzie zamknęli ją w komórce, skutą, z rękami w kajdankach.

Upokorzona Lenore nie kryła wściekłości, gdy podeszła do zastawionego stołu. Wyglądała bardzo nieporządnie, lecz to nie było przecież jej winą. Ponieważ dużo wiedziała, postanowili w końcu, że zabiorą ją ze sobą, wciąż jako więźnia.

Lenore musiała jeść w kajdankach po tym, jak próbowała rzucić się na Sol, która chciała przysunąć jej chleb. Koszyk z pieczywem poszybował do sufitu. Kiedy jednak Lenore zobaczyła dookoła siebie tylko gniewne spojrzenia, uspokoiła się przynajmniej na zewnątrz. Teraz z kolei znów zaczęła się wdzięczyć do mężczyzn, zwłaszcza do Farona. Sol i Indry ostentacyjnie nie zauważała, a Lisę od samego początku traktowała jak powietrze.

Ani razu nie spytała o Talornina, a oni także nie przejmowali się jego losem.

Загрузка...