Na szczycie góry w pobliżu Guilin nie było im ani trochę przyjemnie.
Najgorzej przedstawiały się sprawy z Lenore, jej niepokój i irytacja nie miały granic. W całym ciele łaskotało ją, swędziało i piekło, strasznie była podniecona na myśl o Faronie. Biedaczysko! Ta Gia nie daje mu spokoju, nie może więc zostać z nią sam na sam, a przecież oni tak bardzo się teraz nawzajem potrzebują! Lenore musi wreszcie zobaczyć, jak oczy zasnuwa mu żądza, już na samą myśl była gotowa. Ach, musi zobaczyć jego pożądanie, poczuć je, dotknąć…
Przeklęta dziewczyna, nie zostawia go nawet na chwilę!
Lenore nie wpadło do głowy, że Faron chce ochronić Gię właśnie przed nią.
Strażnik Nim się nie liczył, to przecież zwyczajny Lemuryjczyk, którego mogła zdobyć bez najmniejszego trudu, wystarczyło kiwnąć palcem. Prawdziwą, liczącą się zdobyczą był Faron.
Lenore nie patrzyła na to w ten sposób, w jej oczach to Faron był myśliwym, a ona zwierzyną.
Ale on okazywał się taki głupi. Na przykład wtedy, gdy spytała go, czy mogą wyjść z tego pawilonu, świątyni, pagody, altanki czy co też to było, i obejrzeć widok z drugiej strony, gdzie był mały zagajnik, on jakby nic nie zrozumiał. Mruknął tylko: „Nie teraz, Lenore, oni mogą się tu zjawić w każdej chwili”.
Zaczęła się śmiać. Czyżby bał się, że zostanie przyłapany na gorącym uczynku, w dodatku z góry?
Ona uważałaby to za dodatkowo emocjonujące. Marco przekonałby się, że ona może mieć innych, obudziłaby się w nim wtedy zazdrość.
Ale Faron pochylił się tylko bardziej ku Gii – oboje siedzieli pod ścianą – i dalej opowiadał jej o chińskiej religii.
Przeklęta dziewczyna, czy ona nie pojmuje, jak bardzo tu przeszkadza? Lenore gotowa była udusić ją gołymi rękami. Raz szczęśliwie udało jej się szturchnąć dziewczynkę, ale zaraz nadbiegł głupi Nim i zajął się tą żałosną gadziną. W dodatku doniósł o wszystkim Faronowi, ale ten nic na to nie powiedział. Na pewno więc uznał, że Gia sobie na to zasłużyła.
Lenore stłumiła westchnienie. Ach, musi go wreszcie mieć, nie jest w stanie już dłużej wytrzymać! Przecież on jej pragnie. Podnieś się, Faronie, żebym mogła zobaczyć, jak bardzo mnie chcesz. Wiem, że pożądasz mojej piękności, i będziesz ją miał, bo ty i ja jesteśmy siebie godni.
W świątyni stała niziutka ława, nie wyższa niż podwyższenie w podłodze. Lenore ułożyła się na niej w uwodzicielskiej pozycji. Obrócona plecami do Farona, oparta na łokciu – nie było to łatwe w kajdankach – i z lekko uwypuklonym krągłym biodrem. Niby od niechcenia machała jedną nogą tak, że suknia podsunęła jej się w górę, odsłaniając widok na wszystkie jej cudowności.
– Ojej – zdziwiła się Gia, głupia smarkula. – Czy ta Lenore nie ma majtek?
– Lenore, usiądź przyzwoicie! – ostro nakazał Faron. – Jesteś za stara na takie rzeczy.
„Za stara?” „Na takie rzeczy?”
Lenore poderwała się gwałtownie i wymaszerowała na zewnątrz. Nim zajęty był właśnie sprawdzaniem gondoli Marca. Lenore przez chwilę zastanawiała się, czy nie uwieść przynajmniej jego, tylko po to, by wywołać zazdrość w Faronie, lecz uznała, że Strażnik nie jest tego godny.
Mogła go natomiast wykorzystać do czego innego.
– Nim – odezwała się najsłodszym ze wszystkich swoich głosów. – Czy byłbyś tak miły i otworzył te moje upokarzające kajdanki? Potrzebuję chwili… swobody. No a przecież nie mogę stąd uciec.
Strażnik rozejrzał się dokoła. Popatrzył na Lenore, potem na świątynię.
– Tu na górę prowadzi ścieżka i ty dobrze o tym wiesz – oświadczył krótko. – Uciec więc możesz. Moja odpowiedź brzmi: nie. Otrzymałem rozkaz, a Faron jest mądrym człowiekiem.
Czy wyczytała w jego oczach usprawiedliwienie? Chciała w to wierzyć.
Na końcu języka miała propozycję, by Nim wyprawił się z nią do zagajnika, lecz wolała nie narażać się na ewentualną odmowę. Nie, to nie! Sam sobie jest winien!
Czym prędzej pospieszyła do kępy drzew za pagodą i tam podciągnęła spódnicę.
Faronie, Faronie, nie masz pojęcia, co cię omija!
Musiała przytrzymać się gałęzi, by nie upaść, gdy się zaspokajała. Powtórzyła to kilkakrotnie, by ochłonąć i móc zachowywać się swobodnie w stosunku do Farona. Tak, teraz mogła utrzymywać wyniosły dystans, a on niech sobie cierpi. Doskonale, dobrze mu tak.
Potem usiadła na zwalonym pniu drzewa i dalej się na niego gniewała, aż do chwili, gdy przyszedł po nią Nim.
Ile jeszcze będę musiała znieść? Ja, niemal księżniczka na tej drugiej planecie, myślała. Gdzie się podział Talornin? Co za łotr! Doprawdy, czy muszę wszystkie te nieprzyjemności znosić sama? Będzie miał za swoje, jak się tu zjawi!
– Nareszcie! – westchnął Faron, kiedy Maszyna Śmierci wylądowała na szczycie.
Zapadał już zmrok i w mieście u stóp góry zapłonęły tysiące świateł. Na szczycie i wzdłuż ścieżki zapaliły się reflektory, oświetlając pagodę aż nadto dobrze. Nie było to dla nich zbyt szczęśliwe zrządzenie, ale cóż, pozostawało tylko mieć nadzieję, że lądowanie przebiegnie bez przeszkód, nie zauważone przez nikogo niepowołanego.
Gia mocno objęła Marca, a on także mocno ją uściskał. Wszyscy zresztą witali się z wielką radością, oprócz oczywiście Lenore, która wciąż się złościła. Pozowała na prawdziwą cierpiętnicę, ale i tak wszyscy widzieli, że jest po prostu rozeźlona.
– Dolg jest niezmiernie zdenerwowany – oświadczył Faron. – Chyba lepiej będzie, jak wyruszymy natychmiast.
– O, tak, doprawdy najwyższy już na to czas – przyznał Ram. – Przykro mi, że spowodowałem takie opóźnienie.
– Przecież to nie była twoja wina – zaprotestował Marco. – Wszystko przez Talornina. Wiem, że mieliście dokończyć rozpylanie eliksiru Madragów, ale chcieliśmy, żebyście byli z nami. Potrzebne nam będą wszelkie siły w walce z przeciwnikiem.
Lenore ostrym głosem włączyła się do rozmowy.
– Właśnie, gdzie jest Talornin? Zostawiliście go tam? Co wobec tego ja mam robić?
– Talornin został wyeliminowany – krótko odparł Marco.
– Wyeliminowany? A co to znowu ma znaczyć?
Marco powiedział całą prawdę, niczego nie ukrywał.
– Próbował skraść Święte Kamienie, by dzięki nim odzyskać swą własną postać. One jednak, zarówno farangil, jak i szafir, uznały, że nie jest tego godny. Unicestwiły i jego, i tego starego rycerza.
– Jakiego rycerza?
– Ciesz się, że nigdy nie widziałaś Talornina po tym, jak napił się wody z amfory!
– Ale to przecież ja miałam ją dostać! – krzyknęła.
– Dziękuj swemu stwórcy, że cię to ominęło.
Marco w krótkich słowach opowiedział jej, co przytrafiło się Talorninowi. Kiedy skończył, Lenore odsunęła się na bok, zastanawiająco nieswoja i wyraźnie wstrząśnięta.
Propozycja, by wszyscy, którzy tego chcą, zakwaterowali się w hotelu w Guilin, podczas gdy reszta podejmie walkę z prześladowcami Móriego i Berengarii, nie znalazła uznania.
Chociaż było im ciasno, wszyscy w końcu jakoś się pomieścili w Maszynie Śmierci i przyłączonej do niej gondoli. Nikt nie miał ochoty zabierać Lenore, ale przecież była im potrzebna, mogła okazać się pomocna na pokładzie statku kosmicznego. Nie wiadomo tylko było, czy można jej zaufać.
Umieszczono ją w pilnie strzeżonym miejscu. Siedziała tam, podczas całej podróży nie spuszczając oczu z Farona. On doskonale zdawał sobie z tego sprawę, lecz najwyraźniej ani trochę go to nie obchodziło.
Utrzymywali kontakt z Dolgiem, który miał wskazać im drogę do statku kosmicznego. Gdy się okazało, że nawigacja w przestrzeni kosmicznej jest dość trudna, Dolg oświadczył znienacka: „Przyjdę do was”, a potem zapadła cisza.
Kiro, który siedział przy sterach, poczuł nagle, że drążki przestały go słuchać. Spostrzegł, że lampki kontrolne zapalają się same z siebie, pokrętła obracają się, choć wcale ich nie dotykał, a sama Maszyna Śmierci nieoczekiwanie zmienia kierunek.
Sol, która siedziała przy mężu, spojrzała na niego pytająco.
– Dolg?
Kiro kiwnął głową i odparł cicho:
– Chyba nie chce dać się poznać pewnej osobie wśród nas.
Spojrzenie Sol powędrowało ku Lenore i z powrotem na pulpit sterowniczy.
– Ona ma zamiar pożreć Farona na śniadanie – mruknęła.
– Sądziłem, że zasadziła się na Marca.
– Marca zostawi sobie na deser.
– U obu ma szanse równe zeru.
– Owszem, ale o tym ona nie wie. Wydaje jej się, że wszyscy padają przed nią plackiem. Czy jesteśmy już poza atmosferą okołoziemską?
– Już niedługo, Maszyna Śmierci to naprawdę pojazd skonstruowany w szczególny sposób. Nigdy nawet nie słyszałem o czymś podobnym. Do tego, by wylecieć w kosmos, niepotrzebna jej baza, z której zostanie wystrzelona.
– To prawda, od pędu, łagodnie mówiąc, aż się w głowie kręci.
– Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak prędko lecimy.
– Masz rację – przyznała Sol. – Ale chyba nawet nie chcę tego wiedzieć.
Lisa miała bardzo niewygodne miejsce w minigondoli. Właściwie powinna być zmęczona, lecz mimo wszystko czuła się zupełnie świeżo. Podczas podróży do Guilin trochę się zdrzemnęła i to jej wystarczyło. Armas był teraz w głównej kabinie, a ona wśród otaczających ją Strażników czuła się trochę osamotniona.
Któryś z nich wyjaśnił jej, że statek kosmiczny, ku któremu zmierzali, nie krąży wokół Ziemi, tylko tkwi w pewnym miejscu nad Chinami. Niewiele jej to mówiło, ale żałowała, że nie może opowiedzieć o wszystkich tych niesamowitych przygodach swoim przyjaciołom. Wtedy jednak uświadomiła sobie nagle, że przecież nie ma żadnych przyjaciół. Ci, z którymi dorastała, odsunęli się od niej, gdy zaczęła wieść życie narkomanki, ci natomiast, z którymi spotykała się ostatnio… Cóż, tu miała do czynienia raczej z pozorowaną lojalnością, z fałszywymi przyjaźniami nawiązywanymi w stanach narkotykowego oszołomienia.
Większość z tych ludzi zresztą albo już nie żyła, albo była skazana na śmierć.
Zadrżała, przeniknięta dreszczem, i posłała ciepłe myśli wszystkim tym w samolocie, którzy zajęli się nią, kiedy była wrakiem człowieka. Zwłaszcza Marcowi, a także prapraprababce Libuszy.
I Armasowi.
Dlaczego nie ma go tu teraz? Przecież ona tak mu ufała, czuła się przy nim bezpieczna, on bowiem miał wewnętrzne ciepło, z którego istnienia sam chyba nie zdawał sobie sprawy. Ale nie był bez wad. Tak pięknie mówił o jakiejś niemądrej dziewczynie o imieniu Berengaria, a przecież mógł o niej nie wspominać. No i niekiedy za bardzo się przechwalał. Indra raz to mu wykrzyczała: „Ty rozpieszczony, zadzierający nosa marudo!” Zrobiło to chyba na nim wrażenie, bo później okazywał innym większą życzliwość.
Niemal wszyscy ubrani byli w białe skafandry z wężami tlenowymi, które należały do wyposażenia Maszyny Śmierci. Skafandrów jednak było za mało, niektórzy więc z nich zrezygnowali, na przykład Marco i Sol, no i Faron. Że też się nie boją!
Gia siedziała skulona przy Marcu, cierpiącym iście piekielne męki. Tak bardzo chciał okazać dziewczynie, ile dla niego znaczy jej oddanie, ale przecież nie mógł tego zrobić.
Nie wcześniej niż będzie na tyle dojrzała, by umieć odróżnić swe oddanie dla „wujka Maka” od prawdziwej, palącej i niszczącej miłości, z którą łączyła się przekraczająca wszelkie granice tęsknota zarówno duchowa, jak i zmysłowa.
Owszem, Gia szybko dojrzewała i Marco wiedział, że już wkrótce osiągnie wiek, na jakim zatrzymywali się wszyscy mieszkańcy Królestwa Światła. Tak mniej więcej trzydzieści, trzydzieści pięć lat. Wtedy być może będzie mógł próbować się do niej zbliżyć, opowiedzieć o swej stale rosnącej miłości. On, który wcześniej nie kochał nigdy nikogo.
Lecz jak zdoła wytrzymać tak długo?
A czy ona zechce przyjąć jego uczucia, to już zupełnie inna sprawa. Marco śmiertelnie się bał widoku jej kształtnej twarzyczki, ściągniętej wzburzeniem czy wręcz odrazą.
Wtulił twarz w jej włosy, pachnące lasem i pocałował je delikatnie, tak by Gia tego nie poczuła.
Faron siedział tuż przy Kirze nieruchomo niczym posąg z brązu. W każdej chwili gotowy mu pomóc, gdyby zaistniała taka konieczność. Ale jego myśli wędrowały daleko, serce zaś przepełniał głęboki lęk.
Usadowieni w gondoli Strażnicy odczuwali niepokój. Ich pojazd nie był przystosowany do podróży w przestrzeni kosmicznej, nie miał odpowiednich zabezpieczeń przed ewentualnymi występującymi tu zagrożeniami. Nikt nie wiedział, jak wysoko w przestworzach unosi się statek kosmiczny, nikt też do końca się nie orientował, jak działa Maszyna Śmierci, choć wszyscy dawno już zrozumieli, że to prawdziwy cud techniki.
Indra siedziała w gondoli razem ze Strażnikami. Właściwie Ram chciał, żeby została na Ziemi, bo sytuacja na stacji kosmicznej mogła okazać się naprawdę trudna. Indra jednak kategorycznie odmówiła. Nie zgadzała się na bezczynne siedzenie i czekanie, bez względu na to, czy będzie to w Guilin, w pobliżu bazy, czy też, o zgrozo, w Górach Kruszcowych, z którymi najwyraźniej nigdy się już nie rozstaną. Zostawili tam teraz swoje gondole, ukryli je w lesie na tyle, na ile się dało, i pozostawało im tylko mieć nadzieję, że żaden zapalony turysta nie wybierze się na sam szczyt głowy cukru w Guilin.
Ile czasu upłynęło, odkąd Indra spała ostatni raz? Nawet tego nie pamiętała. Miała wrażenie, jakby ktoś nasypał jej piasku do oczu, myśli miała przyćmione. Ogarnęła ją też lekka irytacja.
Na początku starała się bardzo, by nie zasnąć, i wyglądała przez okno na niebieską planetę, na Ziemię. Wreszcie jednak powieki same jej opadły.
Nie zauważyła nawet, że zbliżają się do statku kosmicznego.