5

Chociaż wysłannicy Królestwa Światła nie zauważyli, co się stało z Maszyną Śmierci, zauważył to Talornin.

Nie widział wprawdzie, jak samolot ląduje, bo w tym czasie wciąż leżał nieprzytomny w zaklętej twierdzy, która tak naprawdę nie istniała.

Lecz gdy z mozołem wędrował w dół po nierównych zboczach, a noc miała się już ku końcowi, w mocnym blasku księżyca spostrzegł, że w dole coś błyszczy.

Stał przez chwilę, niczym straszna zjawa z otchłani upiorów, i nie był w stanie opanować zaskoczenia. Nie widział zbyt dobrze, oczy miał słabe, a raczej były to jedynie puste oczodoły, więc tym bardziej nie mógł uwierzyć we własne szczęście. Czy to nie Maszyna Śmierci tam stoi?

Potężne moce są po mojej stronie, pomyślał triumfalnie, bo jak inaczej wyjaśnić to, że samolot na mnie czeka?

Ale, uf, jak strasznie tam stromo! I jak wolno się poruszał w tym przeklętym skórzanym pancerzu!

Jedną przynajmniej pozytywną rzecz zdołał zauważyć: nie odczuwał żadnych przyziemnych ludzkich potrzeb, ani głodu, ani pragnienia, ani konieczności poszukiwania ustronnego miejsca w porę i nie w porę. To rzeczywiście prawdziwe szczęście, bo zbroi nie dawało się zdjąć, stanowiła część jego nowego wcielenia.

Doskonale się czuł w skórze budzącego grozę niezniszczalnego rycerza. Wiedział przecież, że wodny potwór stał się na powrót człowiekiem, w takim razie i on chyba może na to liczyć.

Najpierw jednak wykorzysta do końca swe obecne, doprawdy wspaniałe, położenie. Był silny, niezmiernie silny, a jeszcze dowodząc Maszyną Śmierci… Niepokonany!

Kolana nie chciały mu się zginać, przy każdym kroku skórzany pancerz trzeszczał i schodzenie w dół po stromych zboczach było prawdziwym koszmarem. Jak strasznie wolno się porusza!

Ale przecież cały czas spuszcza się w dół.

Nie pomyślał o tym, że zapewne istnieją inne, o wiele łatwiejsze zejścia, miał w głowie tylko jedno: schodzić w dół. Nie chciał żadnych kompromisów.

Im bardziej się zbliżał, tym większej pewności nabierał, że naprawdę ma przed sobą Maszynę Śmierci. A wokół niej nie widać żywej duszy. Drzwi były otwarte, samolot sprawiał wrażenie opuszczonego.

Tym lepiej.

W tych samych rozświetlonych blaskiem księżyca godzinach Armas w jednej z gondoli miał sporo roboty.

Z Lisą było naprawdę źle. Jej ciało wprost krzykiem domagało się narkotyków, lęk i niepokój nie dawały jej spokoju. Zlewał ją zimny pot, przez cały czas nie przestawała walczyć, chcąc uciec.

Armas musiał wreszcie wezwać na pomoc Farona.

Wysoki Obcy stanął przed Lisą i popatrzył na nią z góry. Zatroskany pokręcił głową.

– Musimy zawieźć ją do szpitala – jęknął Armas wycieńczony, potargany, w poszarpanym ubraniu.

– To oznacza dla niej długotrwałe bolesne udręki, zanim wreszcie wydobędzie się z uzależnienia.

– Ale, do pioruna, nie możemy przecież jej ze sobą zabrać! Aż do Chin? Nie, to niemożliwe. Spójrz tylko na nią, spójrz, co ona robi!

– Z abstynencją nie ma żartów, Armasie – pouczył chłopaka Faron. – Musimy zawieźć ją do Marca. Jedynie on jest w stanie jej pomóc, prędko i w humanitarny sposób.

– Zabrzmiało to tak, jakbyś mówił o uśmiercaniu kurczęcia!

– Dobrze wiesz, że wcale nie to mam na myśli. Obiecałem Libuszy, że zajmę się Lisą, i akurat tego przyrzeczenia zamierzam dotrzymać.

A ja mam za to płacić, pomyślał Armas z kwaśną miną, lecz głośno nic nie powiedział.

Zamiast tego oświadczył:

– Skoro ta niemądra dziewczyna sama wplątała się w takie kłopoty, to niech teraz sama się z nich wyplącze!

Faron nie tracił cierpliwości.

– Armasie, tak silna abstynencja jak ta, którą przechodzi Lisa, może prowadzić do śmierci. To prawdziwy szok dla organizmu, niezwykle poważny stan.

– I ja mam się tym zająć?

– Nie. Przyniosłem silnie działającą tabletkę przeciwbólową, można ją niemal porównać do narkotyku. Nie całkiem, ale jest czymś podobnym. Powinna ją uspokoić przynajmniej na jakiś czas.

Dlaczego nie przyniosłeś jej wcześniej? miał ochotę spytać Armas. Zanim dziewczyna podarła mi ubranie i mało nie zadusił ją strach!

Pomimo bowiem, iż Armas krzyczał i złościł się na Lisę, to wbrew sobie trochę też jej współczuł.

Lisa wprost rzuciła się na tabletkę, połknęła ją czym prędzej, popijając odrobiną wody, i Faron odszedł. Armas znów został sam z furią.

Lisa jednak dość prędko się uspokoiła. Wciąż drżała na całym ciele, ale jej krzyki przeszły w szloch, a potem wtuliła się w ramię Armasa i zmoczyła mu łzami całą koszulę. Nie przejął się tym zbytnio, bo koszula właściwie i tak nie nadawała się już do użytku.

Berengario, powtarzał w myślach. Już się zbliżamy, wytrzymaj! Twój bohater jest już blisko!

Ostre światło księżyca spływało na nich przez przezroczysty otwór w dachu. Rysowało we wnętrzu gondoli osobliwe wzory, przydając również całej okolicy tajemniczego zaczarowanego charakteru niczym w nierzeczywistym świecie.

Armas, nie zastanawiając się nad tym, co robi, objął dziewczynę, a ona przysunęła się jeszcze bliżej, szukając pociechy i ochrony. Chłopak niemal wzruszył się okazanym mu zaufaniem.

– Wszystko na pewno będzie dobrze, przekonasz się – powiedział nieśmiało, a ona, o dziwo, nie obrzuciła go tym razem stekiem wulgarnych wyzwisk. Była już kompletnie wycieńczona, po części odstawieniem narkotyku, a po części walką, jaką toczyła, i własnymi krzykami.

Armas usiłował przemawiać do niej tak spokojnie jak umiał, czuł, że drżenie wstrząsające całym ciałem powoli ustaje. Chyba jednak mimo wszystko nadawał się na pocieszyciela.

– Widzisz, Liso – przemawiał do dziewczyny – wcale nie wyznaję tak surowych moralnych zasad, jak mogłoby się wydawać. Musiałem po prostu jakoś zareagować, kiedy tak się z tobą ułożyło. Mnie samemu było trudno, zrozum. Miałem problemy z dziewczynami, które się za mną uganiały, zdobyłem w tej dziedzinie nie najlepsze doświadczenia. Właśnie dlatego starałem się utrzymać taki dystans między tobą a mną, nie miałem ochoty na kolejne podobne historie. Bo widzisz, ja już jestem zajęty, zupełnie gdzie indziej. Jestem pewien, że ją polubisz.

To najgorsze, co można powiedzieć dziewczynie, która jest zainteresowana chłopakiem, ale nie ma u niego żadnych szans. Armas ze swym brakiem znajomości ludzkiej duszy nie potrafił tego zrozumieć, ale Lisa nic nie powiedziała. Oddychała teraz spokojniej, nareszcie.

Armas zerknął na nią.

Spała. Spała i nie słyszała ani słowa z jego wyjaśnień.

Syn Strażnika Góry poczuł się urażony. Wyjrzał przez okno i zobaczył, że jedna z gondoli unosi się w powietrze i mija go, nie zakłócając ciszy świtu. Potem i on zasnął, ramieniem obejmując Lisę, z głową wtuloną w jej włosy.


To Strażnik Nim wybrał się na przejażdżkę gondolą. Chciał przyjrzeć się okolicy, niepokoiło go, co się stało z Talorninem. Nie obchodził go los byłego głównodowodzącego w Królestwie Światła, obawiał się natomiast, że Talornin może narobić kłopotów okolicznej ludności.

Przyjaciele twierdzili, że zajmie się nim Libusza. No i dobrze, ale Nim nie widział żadnej Libuszy, słyszał jedynie, że to znająca się na czarach kobieta z odległej przeszłości. Nie dziwiło go to, od dawna wszak mieszkał w Królestwie Światła wraz z wszystkimi jego mistycznymi i mitycznymi istotami.

Płaskowyż, na którym przebywali wcześniej, leżał pusty. Zamczysko zniknęło, pozostały po nim jedynie niepozorne szczątki.

Talornina dotąd nie zauważył. Gdzie mógł podziać się ich potężny wróg?

Chyba nigdzie, z tego co Nim mógł dostrzec. Ale na jednej z polan zauważył co innego… Dwukrotnie przeleciał nad okolicą, żeby się upewnić. Wrócił potem do towarzyszy, którzy już się obudzili, i złożył raport.

– Maszyna Śmierci? – z niedowierzaniem powtórzył Kiro. – Opuszczona?

– Na to wygląda – odparł Nim, dumny ze swego odkrycia. – Wydaje się, że piloci porzucili ją, uciekając na łeb na szyję. Drzwi były otwarte, a dookoła leżały porozrzucane ubrania.

Faron wolnym ruchem odwrócił się ku Indrze i popatrzył na nią z uśmiechem.

– Zdaje się, że twój prysznic okazał się bardzo skuteczny. Doskonała robota, Indro! I ty świetnie się spisałeś, Nimie! Anektujemy ją, prawda?

Wszyscy uznali to za znakomity pomysł. Ram i Indra nie wybierali się wraz z nimi do Chin, musieli bowiem kontynuować swoją „działalność misyjną” – rozpylanie eliksiru, ale Maszynę Śmierci koniecznie chcieli zobaczyć.

Wszyscy tego chcieli, być może z wyjątkiem Lenore i Lisy, lecz ich nikt nie pytał o zdanie.


Talornin dostrzegł gondolę krążącą wokół Maszyny Śmierci i natychmiast schował się w krzakach między drzewami.

Do diabła! Musi dotrzeć do samolotu pierwszy, bo przecież istnieje niebezpieczeństwo, że pilot tej gondoli powróci! Talornin przyspieszył marsz i wreszcie znalazł się na jako tako płaskiej ziemi. Jeszcze tylko kawałek i…

Ach, nie, ta gondola wraca, w dodatku nie sama! Aż pięć tych przeklętych pojazdów unosiło się w powietrzu, i to akurat teraz, kiedy od samolotu dzieliła go jedynie polana. Nie, oni nie mogą mu odebrać jego śmiercionośnej maszyny, przecież ona tak bardzo jest mu potrzebna. Musi wrócić do bazy i…

Wylądowali.

Opuścili gondole. Ilu ich właściwie jest?

To ci idioci z grupy Poszukiwaczy Przygód. Spostrzegł Rama i Indrę. O, to będzie prawdziwa przyjemność skończyć z nimi. I Faron. Faron zajął jego miejsce w Królestwie Światła. Jest jeszcze paru Strażników, ale oni to żadna przeszkoda!

Ale zjawiła się również Sol. Talornin poczuł nieprzyjemne pieczenie w żołądku. To mu się ani trochę nie podobało.

Jeszcze parę osób, ale one zupełnie się nie liczą. Na pewno bez trudu uda mu się je zastrzelić.

Dziewczyna, która ledwie trzyma się na nogach. Syn Strażnika Góry musi ją prawie nieść.

I Lenore? Skuta kajdankami? Ach, doprawdy!

Przeszli za samolot. Musi poczekać, aż znów wyjdą. Okazał się nie dość szybki, tak bardzo go zdziwiła i rozgniewała cała ta scena.

Sztywnymi rękami wyciągnął gazowy pistolet.


To Kirowi przypadł w udziale zaszczyt zbadania instrumentów w Maszynie Śmierci. Pozostali oglądali ją bardziej pobieżnie.

– Dużo tu miejsca – skonstatował Faron. – Jak sądzisz, Kiro, zdołasz nią manewrować?

– Powinno się udać. To doprawdy imponująca maszyna, tylko stanowczo za dużo w niej broni.

– Broń zniszczymy. Czy ten samolot jest szybszy od gondoli?

– O wiele szybszy, wprost trudno je porównywać.

– Zawiezie nas do Chin?

– Bez kłopotu. Nie potrzebuje paliwa.

– Doskonale. Wobec tego wybieramy tych, którzy się tam wyprawią. Oczywiście Kiro, no i ja sam.

Co do tego Faron nie miał najmniejszych wątpliwości, musi pojechać.

Podjął:

– Niestety, musimy zabrać również Lenore, potrzebujemy jej informacji o tym, gdzie mogą znajdować się zaginieni. Obecność Sol jest zawsze konieczna. Czy zostało miejsce dla kogoś jeszcze, Sardorze?

Armas zawołał z zewnątrz:

– Ja też muszę jechać!

– Ach, tak? A to dlaczego? – zdziwił się Faron.

– Ponieważ…

Nie, nie mógł powiedzieć, że Berengaria czeka, aż on przybędzie jej na ratunek. Przecież tylko on o tym wiedział.

Przeczuwał, że w przeciwnym razie czeka go marny los: będzie musiał zajmować się Lisą przez całą wieczność. Spróbował niewinnego podstępu:

– Ale czy ty, Faronie, nie obiecałeś Libuszy, że zajmiesz się Lisą? A teraz chcesz ją opuścić. Czy ona nie powinna jak najprędzej trafić do Marca?

Faron zacisnął szczęki.

– Masz rację, wobec tego ona też pojedzie z nami!

Jeśli Armas przypuszczał, że w ten sposób otrzyma bezpłatną miejscówkę, to na pewno bardzo się rozczarował. Nikt nie prosił już o jego pomoc w opiece nad Lisą.

– Faronie, nie możecie ciągnąć ze sobą tylu zbędnych osób – zaprotestowała Indra. – I Lisa, i Lenore, na co wam to? Przypuszczam, że nie uda wam się wydusić z Lenore ani słowa, ona jest więc niepotrzebna. Zabierz raczej ze sobą… Co to było?

Zaczęli właśnie okrążać Maszynę Śmierci, by przejść na jej drugą stronę, gdy nagle dostrzegli lekkie poruszenie wśród drzew.

– To pewnie jakiś ciekawski wędrowiec zapuścił się do lasu – stwierdził Ram. – Lepiej, żebyśmy jak najprędzej stąd wyruszyli.

– Nie! – zawołała Sol. – To było coś strasznego! Coś nieludzkiego…

Istota wolno poruszała się wzdłuż skraju lasu między drzewami. Momentami stawała się widoczna.

– To coś jest tam!

– Nie, ale…

– Ach, do pioruna!

Przez moment ukazała się wyraźniej.

Niejednemu ścisnęło się w brzuchu.

Istota zaraz zniknęła im z oczu.

– Co to mogło być? – jęknął Nim. – To przypominało… to niczego nie przypominało!

– Człowiek z minionych czasów? – zastanawiała się Indra. – Jakie to okropne, czy on był żywy?

– Mam wrażenie, że widziałem jakąś olbrzymią postać w za małej, za ciasnej zbroi – odparł Kiro. – Ale czy był żywy? Nie, to niemożliwe, z taką twarzą?

– A więc upiór? – spytał Armas lekko drżącym głosem.

Zapamiętali niemal zupełnie łysą czaszkę, z której zwisały jedynie rzadkie żółtawoszare kępki włosów, pamiętali puste oczodoły, które mimo wszystko zdawały się widzieć, i zęby szczerzące się spod odpadających płatów skóry.

Potem zaś dwie rzeczy wydarzyły się jednocześnie, i to tak błyskawicznie, że nie zdążyli zarejestrować, co się stało, zanim było już za późno.

Tuż koło ucha Farona przemknęła kula. Na szczęście strzelec okazał się tak niezdarny, że nie zdołał wcelować w żadnego z ludzi ani też w żadną z gondoli. Pocisk więc ze świstem przeleciał przez całą polanę i nie czyniąc żadnej szkody, upadł na ziemię w lesie po przeciwnej stronie polany.

– Ten odgłos… – powiedział Sardor. – Czy to może być…

– Gazowy pistolet Talornina? – z niedowierzaniem dokończył Faron.

– To niemożliwe.

W tym samym czasie ktoś zauważył, że Lisie udało się uciec. Zorientowała się widać, że nikt na nią nie patrzy, i na chwiejnych nogach z prędkością, na jaką było ją stać, ruszyła do lasu.

– Liso! – wrzasnął Armas. – Uważaj!

Budzący wstręt upiór, czy co też to było, dawno już zniknął im z oczu. Słyszeli jednak jego stąpanie pomiędzy drzewami, najwyraźniej chciał odciąć drogę uciekającej dziewczynie.

Wszyscy zaczęli nawoływać Lisę, zachęcając ją do powrotu.

Było już jednak za późno: Usłyszeli, że Lisa krzyczy ze strachu.

A potem rozległ się wrzask, głuchy i okropny:

– Zatrzymajcie się! Już ją mam! Oddajcie mi Maszynę Śmierci, a jeśli się ruszycie, ona połknie wirusa!

– To naprawdę Talornin – szepnął Faron zaszokowany. – Mówi naszym językiem.

No tak, obaj byli Obcymi, choć jedynie Faron miał w żyłach czystą krew.

– Jesteśmy za daleko, co możemy zrobić? – jęknął Ram, bojąc się o życie Lisy.

– Nie wiem. On ma wszystkie atuty po swojej stronie.

– Przeklęta dziewucha! – prychnęła Sol. – Armasie, co ty wyprawiasz?

Wszyscy ze zdumieniem popatrzyli na chłopaka.

Armasa zaś ogarnął palący gniew. A w takich stanach jego niezwykłe zdolności ujawniały się najmocniej.

Obliczył odległość dzielącą go od Talornina i Lisy i zorientował się, że stoją w pobliżu skalnej ściany. Dostrzegł także półkę kilka metrów powyżej.

Armas namierzył się i bez najmniejszych problemów skoczył prosto na nią. Jego ojciec Strażnik Góry nigdy nie miał okazji zobaczyć, jak syn demonstruje tę bardzo osobliwą umiejętność, słyszał o niej tylko i nie bardzo chciało mu się w to wszystko wierzyć.

Szkoda, że nie był teraz świadkiem wyczynu syna!

Armas ze skalnej półki miał niemal w prostej linii widok na Talornina. A Talornin wolno kręcił głową, najpewniej zadając sobie pytanie, co to takiego przefrunęło ponad nim.

W głowie Armasa wirowały myśli o wodnym potworze, którego obezwładniły pistolety Poszukiwaczy Przygód. Wobec tego, uznał, tę przerażającą istotę również powinno dać się unieszkodliwić.

Gdybyż tylko Lisa nie krzyczała tak strasznie przez cały czas. Potworna istota musiała przytrzymywać ją obiema rękami, a nie miała już trzeciej, żeby zakryć dziewczynie usta.

Ani czwartej, którą mogłaby wyciągnąć pojemnik z wirusem…

Armas wycelował i strzelił. Z cichym plaśnięciem obezwładniający nabój trafił w porośniętą rzadkim włosem czaszkę „rycerza”.

Talornin uderzył w krzyk ze strachu i wściekłości. Puścił Lisę i zrobił kilka chwiejnych kroków, pragnąc uciec z tego miejsca.

Armas nie zajmował się nim dłużej. Czym prędzej zeskoczył na dół i pociągnął Lisę za sobą.

– I co ci z tego przyszło? – syknął do niej.

Dziewczyna była zbyt sparaliżowana lękiem i zaskoczona bohaterskim czynem Armasa, by stawiać jakikolwiek opór. Dała się bez sprzeciwów pociągnąć ku sprzymierzeńcom z Królestwa Światła.

Armasa obsypano pochwałami.

– A co z Talorninem? Zdołałeś go obezwładnić? – dopytywał się Faron.

– Trochę, ale wydaje mi się, że niewystarczająco. Sądzę, że zdołał uciec. Trafiłem go w głowę, a z niej niewiele już zostało.

– Odlatujcie stąd czym prędzej! – ponaglał Ram. – Natychmiast wyruszajcie. My z Indrą zajmiemy się Talorninem.

– Sami sobie z nim nie poradzicie – przestrzegł Faron. – Sol, ty zostaniesz. Tylko ty jesteś w stanie go pokonać. Żałuję, bo bardzo chciałbym zabrać cię ze sobą. Sardorze, ty także zostaniesz, żeby pomóc Sol.

Wtrącił się Armas:

– Rozumiecie chyba, co się stało z Talorninem? – spytał i zaraz sam odpowiedział: – Musiał się napić wody z amfory.

– Oczywiście – stuknęła się w głowę Sol. – Jesteś prawdziwym geniuszem, Armasie.

– Tak, tak, wiem o tym – uśmiechnął się chłopak, którego od czasu do czasu podejrzewali o brak poczucia humoru. Najwyraźniej jednak je miał. – A ponieważ Talornin znajdował się w twierdzy, uległ przemianie odpowiedniej do otoczenia. Bogowie jedni wiedzą, jakiż to średniowieczny wojak był przed nim właścicielem tej zbroi. Ale wodnego demona udało się obezwładnić, pomyślałem więc, że z nim również się to uda… Powinienem był lepiej wcelować.

– Zrobiłeś jedyną słuszną rzecz – pocieszył go Faron. – Wsiadajcie już teraz do maszyny. A wy, kiedy już się uporacie ze wszystkim tutaj, zabierzcie gondole do bazy. My też tam przylecimy.

– Z Mórim i Berengarią – dodał Armas, z trudem skrywający dumę.

Kiro mocno uściskał Sol, prosząc, by była ostrożna.

Wsiedli potem do Maszyny Śmierci wszyscy, którzy mieli nią polecieć: Kiro jako pilot, Faron, Armas (liczył na to, że Faron nie zauważy, iż się tam przekradł) i Nim. A także osoby, których nie pytano o zdanie: Lisa i Lenore. We wnętrzu pojazdu zrobiło się bardzo ciasno.

Maszyna wzniosła się nad ziemią, z początku dość nierównym lotem, kołyszącym, ale Kiro już wkrótce odzyskał nad nią pełną kontrolę.

Talornin patrzył, jak samolot znika z prędkością rakiety. Wędrując przez las, nie posiadał się z wściekłości, nie odchodził jednak za daleko. Ratunek mogła dla niego stanowić gondola, jeśli tylko uda mu się wyprowadzić w pole tych nieinteligentnych młodych ludzi, którzy tu zostali.

Загрузка...