Do Guilin w południowych Chinach dotarli tuż przed wschodem słońca.
– Ach, ratunku! – westchnął Armas.
– Fantastyczny widok, prawda? – uśmiechnął się Faron.
Kiro zmniejszył nieco prędkość, by mogli napawać się widokiem niesamowitego krajobrazu. Formacje przypominające głowy cukru w ilości setek, a raczej tysięcy, wystawały sponad porannej mgły, unoszącej się nad polami ryżowymi. Światło świtu sprawiało, że okolica wydawała się wprost zaklęta, jak gdyby znajdowali się w świecie rodem z baśni.
Wschodziło słońce, chmury połyskujące niczym macica perłowa, czerwienią i złotem odbijały się w sztucznych i naturalnych zbiornikach wodnych.
Minęli jakąś rzekę, czy była to Li czy też jakaś inna, nie wiedzieli. W dole, na wyzłoconej wodzie, z cieni pod szczytami wyłoniły się rybackie łodzie. Były to tylko powiązane pęki bambusowych tyczek, poruszane za pomocą wioseł, z jednym wiosłem sterowym. Rybacy nosili na głowach tradycyjne stożkowate kapelusze ze słomy, chroniące ich przed promieniami słońca, a na brzegach ich koszyków siedziały kormorany, które łowiły dla nich ryby.
Nawet wciąż dygocząca jak liść Lisa musiała przyznać, że tego widoku nie da się porównać z żadnym innym.
Tabletka Farona przestawała już działać i dziewczyna znów cała się trzęsła w bezlitosnej abstynencji. Przez kilka godzin zachowywała się niemal zupełnie normalnie, choć była bardzo blada i zlewały ją zimne poty, lecz rozmawiała z nimi, nie przeklinając i nie domagając się narkotyków. Wprawdzie spała przez większość czasu, lecz Armas miał też okazję porozmawiać z nią całkiem sporo o życiu, a także o innych ważnych sprawach, na przykład o Berengarii oczekującej swego bohatera, Armasa. Lisa pytała go też o ten jego niezwykły skok, a on usiłował jej to wszystko wyjaśnić.
Nie wiedział, czy mu uwierzyła. Wszystkie opowieści o czarnoksiężnikach i strasznych duchach wydawały jej się jeszcze bardziej przerażające niż nawet jej najgorsze narkotykowe odjazdy.
Ale przecież na własne oczy widziała, jak skakał. Widziała także potwornego upiora, który objął ją rękami, a na jego wspomnienie ogarnęły ją mdłości.
Wszystko, co przeżywała, wydawało jej się nierzeczywiste. Ten samolot, który ze świstem pędził naprzód, wszystkie te olbrzymie postaci. Armas, prawdę mówiąc, był z nich najbardziej ludzki, odruchowo przysunęła się bliżej niego.
– Ciekawe, gdzie może być Gia? – zastanawiał się Kiro.
– Straciłem z nią połączenie, wydaje mi się, że ona po prostu śpi – uśmiechnął się Faron. – Kiedy z nią ostatnio rozmawiałem, język jej się trochę plątał, ale mimo wszystko zdołała jakoś podać w miarę dokładną pozycję. Jest w pobliżu miasta Guilin. Tam, po drugiej stronie rzeki, wznosi się niesamowita góra, wąska jak szydło, cienka i wysoka, a na jej szczycie jest świątynia czy pagoda z czerwonym dachem. Sądzę, że ona przebywa właśnie tam.
– Ale czy to nie jest zbyt ryzykowne? Przecież mogą się tam pojawić jacyś ludzie?
– Nie rozpoczął się jeszcze sezon turystyczny, a przypuszczam, że mieszkańcy miasta mają ważniejsze zajęcia, aniżeli wspinaczka po pionowych skałach. W każdym razie my jesteśmy najzupełniej bezpieczni, skoro przybywamy o tak wczesnym poranku.
– To chyba to miasto, Guilin?
– Z całą pewnością. I… poczekajcie chwilę… tam… to musi być ta skała!
Krążąc, zbliżali się w jej stronę. Miasto ledwie zaczęło budzić się do życia, jedynie tu i ówdzie pojawili się rowerzyści, zmierzający do pracy o tak wczesnej porze. Maszyna Śmierci leciała tak cicho, że żaden z nich nie zadarł głowy i nie popatrzył na niebo.
Kiro najostrożniej jak potrafił wylądował na szczycie skały.
– Nie za wiele tu miejsca – oświadczył.
– To prawda, dobrze, że przylecieliśmy sami.
Gondola Marca już tam stała, trafili więc we właściwe miejsce.
Wszyscy razem skierowali się ku altanie. Nie bardzo wiedzieli, jak powinni nazwać tę budowlę, na pewno było to coś w rodzaju świątyni. Lenore także im towarzyszyła. Ręce wciąż miała skute w kajdankach, a na jej twarzy malowało się oburzenie. Lisa natomiast zrezygnowała z oporu, czuła się fatalnie i nawet na krok nie odstępowała Armasa.
W altanie ujrzeli idylliczny obrazek. Marco siedział w pozycji lotosu plecami do ściany, Gia zaś spała spokojnie z głową na jego kolanach. Zorientowali się natychmiast, że Marco jest w transie.
– Trwa to już tak długo, że musimy się 'włączyć – zdecydował Faron i strzelił palcami.
Marco otworzył oczy i Gia też się przebudziła. Zaspana wyglądała bardziej dziecinnie niż na swoje osiemnaście, dziewiętnaście lat.
– To naprawdę wy? – uśmiechnął się Marco.
A Lenore natychmiast poczuła wzbierające w niej pożądanie. Od dawna już pragnęła podbić serce księcia Czarnych Sal, lecz nigdy jakoś nie miała okazji, by zostać z nim sam na sam. Tak właśnie postrzegała całą tę sprawę. Teraz wreszcie pora dać mu taką możliwość. Och, naprawdę, ma w kim wybierać! Może powinna doprowadzić do pojedynku Marca z Faronem? Obserwowanie mężczyzn walczących o jej względy zawsze dawało jej tyle uciechy.
– Jak tu dotarliście? – zastanawiał się Marco.
– Gia nas poprowadziła. Bo ty byłeś, można powiedzieć, odcięty od rzeczywistości – odparł Faron.
Marco trochę zdziwiony popatrzył na Lenore i Lisę, ale nic nie odrzekł.
– Nawiązałeś kontakt z Mórim i Berengarią? – wypytywał go Faron.
– Tak, wiem już, gdzie są. Porozumiałem się z Mórim za pomocą telepatii, jest naprawdę w krytycznym stanie, ale niestety, fizycznie nie mogę do nich dotrzeć.
– A Berengaria?
– Nie wiem, niczego nie słyszałem. Dolg jest przy nim, to znaczy nawet on nie może do nich dotrzeć, ale nawiązał bezpośredni kontakt z ojcem.
Marco wstał, Gia także, poprawiała teraz włosy i ubranie.
– Dziękujemy ci, Gio – powiedział Faron ciepło. – Bardzo nam pomogłaś.
Dziewczyna rozjaśniła się. Nagle jednak szeroko otworzyła oczy.
– Ojej! Cóż to za maszyna?
– Wielkie nieba, to przecież Maszyna Śmierci! – wykrzyknął Marco i natychmiast do niej podbiegł.
– Tak, zarekwirowaliśmy ją – oświadczył Kiro z dumą.
Marco popatrzył na niego.
– A gdzie reszta? Gdzie Sol?
Musieli opowiedzieć mu o Talorninie. Marco nie wiedział, czy ma się śmiać czy płakać. Przede wszystkim chyba się zaniepokoił, Talornin w swej obecnej postaci mógł oznaczać katastrofę dla całej Ziemi.
– Sol bardzo chciała przylecieć tu z nami – powiedział Kiro. – Ale tam była bardziej potrzebna.
– Tu też jest bardzo potrzebna – odparł Marco przygnębiony. – Zamiast…
Zdecydował się nie kończyć zdania, uznał, że tak będzie lepiej. Rozjaśniony wskazał na Maszynę Śmierci.
– Bardzo się tym ucieszyłem, bo wiecie, co to może oznaczać?
– Nie?
Marco podszedł do samolotu i lekko go poklepał.
– Zdaje mi się, że możemy dotrzeć do Móriego i Berengarii. Tym pojazdem, nieprawdaż, Lenore? – dokończył, złowrogo błyskając oczami.
– Ja… ja nic o tym nie wiem – odparła, przerażona jego groźną miną.
– Och, doprawdy, wiesz, i to dobrze!
Odwrócił się do przyjaciół.
– Więźniowie znajdują się na stacji kosmicznej, w statku, który krąży gdzieś w przestrzeni nad tymi okolicami. To musi być pojazd, którym Talornin i jego kompania przybyła na Ziemię.
– Ojej! – westchnął Armas. – Wobec tego możemy…
Lenore podjęła decyzję. Wysunęła się w przód, mówiąc:
– Masz rację, książę Marco. Oddaję się do twojej dyspozycji. Możemy oboje tam polecieć, znam pozycję tego statku. Nikt więcej się nie zmieści.
– Chwileczkę! – wykrzyknął Faron.
Lenore odwróciła się do niego. Jej piękne oczy błysnęły uwodzicielsko.
– Owszem, możesz polecieć jeszcze i ty, lecz nikt więcej.
– Nim, zaknebluj tę kocicę! – nakazał Faron zimnym głosem. – Ale faktem jest, że należy niestety ograniczyć liczbę pasażerów. Trzeba przygotować miejsce także dla Móriego i Berengarii, bo przecież musimy sprowadzić ich tu z powrotem.
– Ale wobec tego… – zaczęła Lenore. Dalej słychać już było tylko mamrotanie, bo Nim potraktował polecenie zwierzchnika dosłownie i zawiązał jej usta. Rozzłoszczona usiłowała go uderzyć skutymi rękami, lecz to nie na wiele się zdało.
Armas spoglądał na miasto Guilin, które nie miało w sobie nic szczególnego, i powiódł wzrokiem po tym bardziej kontrastującej z nim niezwykłej okolicy.
– Niech nikt nie mówi, że nie zwiedziliśmy świata – mruknął. – Kalifornia, Góry Kruszcowe, Chiny, co tam!
– A teraz jeszcze kosmos! – uśmiechnął się Faron z nieco krzywą miną.
Marco nie krył niepokoju.
– Dolg twierdzi, że statek kosmiczny ma liczną załogę.
– To niedobrze – westchnął Faron. – Jest nas zbyt mało, tych, którzy mogą się do czegoś przydać. Ale czy oni mają na Ziemi kogoś jeszcze?
– Nie, było ich tylko czworo. Talornin, Lenore i tych dwóch pilotów.
Armas oderwał wreszcie wzrok od niezwykłego widoku.
– Marco – powiedział poważnie. – Mamy jeszcze inny problem. Lisa potrzebuje twojej pomocy.
– Widzę – odparł książę i uważnie przyjrzał się dziewczynie. – Ale czy mamy na to czas?
– Gdybyś mógł jej pomóc teraz, to nie musielibyśmy już zabierać jej ze sobą.
Lisę ogarnął gniew.
– Miałabym siedzieć tutaj na jakimś górskim szczycie w Chinach, nie wiedząc, czy wy w ogóle wrócicie? O, nie, dziękuję! Skoro już mnie tu przyciągnęliście, to doprawdy musicie do końca wziąć za mnie odpowiedzialność!
Popatrzyli na nią w zamyśleniu.
– Coś w tym jest – przyznał Kiro.
– Bez wątpienia – zgodził się Marco.
– A poza tym ja też mogę się do czegoś przydać, jak tylko będę w lepszej formie.
– To znaczy, jak dostaniesz swoją działkę? – chłodno spytał Armas.
– Ach, zamknij się wreszcie, co ty o mnie wiesz?
Kłótnię przerwał Kiro, który zawołał nagle:
– Cicho bądźcie, Sol nadaje!
Wszyscy odwrócili się w jego stronę, bardzo pragnęli się dowiedzieć, jak potoczyły się losy przyjaciół, których pozostawili w czeskich górach.