14

Maszyna stanęła na podeście z ułożonych na krzyż stalowych drągów, które głośno zabrzęczały, gdy zaczęli po nich stąpać.

Mieli stąd widok na rozciągający się w dole pokład, lecz tam nie było co oglądać. Jedynie białoszare ściany i podłoga.

Nikt nie wyszedł im na spotkanie, lecz Lenore z kwaśną miną i bardzo niechętnie poprowadziła ich jakimś korytarzem, w którym otworzyły się przed nimi drzwi.

Za drzwiami czekał na nich głównodowodzący Ingelgerius wraz z garstką swoich ludzi.

Drgnął, gdy zobaczył, kto idzie. Nie znał ani Marca, ani Sol.

– Gdzie Talornin i piloci? – spytał ostro. Lenore, która zamierzała krzyknąć: „Zastrzelić ich!”, ku swemu własnemu zdumieniu usłyszała, jak z jej ust padają dziwaczne słowa:

– Talornin nie żyje, a piloci zdezerterowali. Ci dwoje mnie tu przywieźli.

Dlaczego ja to mówię? pomyślała zrozpaczona. Przecież chcę paść Ingelgeriusowi w ramiona i rozkazać, by pojmał wszystkich, którzy są w Maszynie Śmierci, lecz nic takiego nie mogę zrobić!

Znów ta przeklęta Sol! Poprzednim razem zniszczyła moje życie, każąc mi myśleć na głos, teraz z kolei nie pozwala mi wypowiadać własnych myśli!

Tym razem jednak Soł nie działała w pojedynkę. To Marco wzmógł skuteczność jej czarów i zasugerował Lenore, by wypowiedziała właśnie te, a nie inne słowa.

Teraz on się odezwał:

– Przyjeżdżamy po zakładników.

– Jakich zakładników?

– Móriego i Berengarię.

– Nie mamy pojęcia, o czym mówicie.

Na Ingelgeriusa najwidoczniej nie tak łatwo było wpłynąć jak na Lenore.

Sol przyglądała się jego topornej, brutalnej twarzy, z której, owszem, mogła emanować pewna siła przyciągania, działająca przynajmniej na takie kobiety, które pragną żyć z przestępcami i zbrodniarzami, ponieważ uważają to za bardzo emocjonujące. Nie mogła pojąć, jakiż to właściwie gust ma bardzo wykształcona przecież Lenore.

Może ta kobieta jest naprawdę wszystkożerna, nie ma absolutnie żadnego gustu, jeśli chodzi o mężczyzn?

No owszem, aż ślina jej ciekła na widok Farona czy Marca, ale to akurat nic dziwnego.

O dziwo, na brzydkiej twarzy Ingelgeriusa pojawił się wyraz, który w zamiarze miał chyba wyobrażać życzliwy uśmiech.

– Ale wejdźcie, proszę! – słodko powiedział ochrypłym głosem. – Jesteście tylko wy?

– Nie, jest nas więcej.

– No to ich przyprowadźcie, wszyscy są mile widziani na pokładzie mojego statku. A potem porozmawiamy spokojnie przy stole, dostaniemy coś do picia.

Strzelił palcami do jednego ze swoich ludzi na znak, że ma przyprowadzić gości. Marco wyszedł razem z nim, lecz Sol została przy Lenore, by trzymać w szachu jej myśli i słowa.

Lenore jednak nie mogła tego znieść. Pospieszyła za Markiem i Sol została bez możliwości utrzymania nad nią kontroli. Ingelgerius robił, co w jego mocy, żeby przywołać Lenore, lecz na próżno. Była na to zbyt stanowczą i samowolną kobietą. Zawsze musiała dostać to, czego pragnęła. To inni musieli dostosowywać się do niej.


Sprowadzono tylną straż. Marco z czułym uśmiechem położył dłoń na karku Gii, a buzia dziewczyny zdradzała ulgę i radość, że znów go widzi. Lenore tylko prychała, obserwując tę scenę. Gii natomiast ani trochę się nie obawiała, nie dostrzegała bowiem w niej rywalki. Zresztą ona w ogóle nie bała się rywalek, wszak przecież nigdy nikogo takiego nie było.

Ram chciał rozmawiać z Markiem, który zostawił Gię pod opieką Farona.

Szli teraz inną drogą. Z zewnątrz widzieli, że statek kosmiczny przypomina stylizowaną rozgwiazdę z długimi ramionami, najwyraźniej znajdowali się właśnie w jednym z takich ramion.

Lisa żałowała, że zachowała się tak nieprzyjaźnie wobec Armasa. Przecież on na pewno chciał dobrze, ale ją już od dawna irytował ten jego nauczycielski, mędrkowaty ton. Teraz, chcąc naprawić swoje nieładne zachowanie, starała się trzymać blisko niego.

Wyglądało jednak na to, że Armas wciąż się na nią gniewa.

Dziwiła się samej sobie, że nie zareagowała na absurdalną sytuację, w jakiej się znajdowali. Zupełnie jakby przebywanie we wnętrzu statku kosmicznego było dla niej najzwyklejszą rzeczą pod słońcem. Równie dobrze mogłaby wędrować teraz czystym, ładnym przejściem podziemnym w Pradze.

Nie potrafiła pojąć własnych reakcji. Może w ostatnich dniach zbyt wiele się wydarzyło?

Pewnie nie była daleka od prawdy.

Jej towarzysze sprawiali wrażenie dość spiętych, lecz ta niezwykła sytuacja jakby nie poruszyła ich w żaden szczególny sposób. Na pewno niejedno już przeżyli, wszyscy z wyjątkiem tej młodej dziewczyny Gii, ślicznej, przypominającej elfa istotki. Ona jedna zdawała się przyjmować wszystko z ogromną ciekawością, z zapałem odkrywcy.

Lenore szła pogrążona we własnych myślach. Nie bardzo wiedziała, na kogo powinna teraz postawić, kogo obdarzyć swymi łaskami, Marca czy Farona. Ingelgeriusa już przecież miała, mógł teraz trochę zaczekać.

Marco okazał się głupkiem, powinna go za to ukarać. Postanowiła wrócić do Farona, to on wygrał. Wiedziała, że prędzej czy później jej ulegnie, potrzebował tylko na to trochę czasu. A ten swój nieco zbyt ostry ton przybrał jedynie po to, by nie zdradzić, jak bardzo pociąga go Lenore.

W milczeniu wędrowali przez oświetlony przytłumionym światłem korytarz.

Szok był straszliwy. Marco zdążył jedynie powiedzieć: „Mijamy jakieś dziwne pomieszczenie”, gdy nagle i z przodu, i z tyłu opadły w dół ściany, przypominające drzwi przeciwpożarowe, odcinając drogę tym, którzy szli na końcu.

Ram, Kiro, Sardor, Nim i Zinnabar, a więc sami silni Strażnicy, wraz z Markiem mogli iść dalej, cała reszta natomiast została schwytana w pułapkę. Armas, Lisa, Lenore, Indra, Gia i na szczęście również Faron i Algol.

Były tu wszystkie dziewczęta, oprócz Sol, która wraz z Ingelgeriusem przebywała w zupełnie innym miejscu.

Ram pięścią uderzył w pomalowane na biało stalowe drzwi.

– Indra? – zawołał.

A Marco szepnął cicho:

– Gia?


Lisa poszukała ręki Armasa. Oboje znaleźli się w odgrodzonej części.

– Co się stało? – spytała Indra.

– Gdzie my jesteśmy? – dziwił się Algol.

Faron rozejrzał się dokoła.

– Nie mam pojęcia.

Utknęli w pozbawionej jakichkolwiek charakterystycznych urządzeń części korytarza. Z obu stron drogę zagradzały im stalowe drzwi, nie mogli się stąd wydostać. Wyglądało na to, że jest to zwykły odcinek komunikacyjny, nie pełniący żadnej wyraźnej funkcji, pozbawiony jakichkolwiek szczególnych znaków. Tylko wzdłuż sufitu umieszczone zostało coś na kształt wentyli, a pod jedną z dłuższych ścian stał duży kontener. Poza tym nic więcej tam nie było.

Twarz Farona wyrażała tłumiony niepokój. Przyglądał się wentylom i bardzo mu się one nie podobały. Coś było w nich nie tak, chociaż nie potrafił stwierdzić, co.

Lenore z wolna ogarniała histeria.

– Nie możecie mi tego zrobić! Ingelgeriusie!

Wyciągnęła swój maleńki mikrotelefon.

– Ingelgeriusie! Wypuść mnie stąd! Natychmiast! I odpowiadaj, dlaczego nie odpowiadasz?

– Ty na pewno dasz sobie radę – zauważył cierpko Faron. – Gorzej natomiast będzie z nami.

Zorientował się, że powietrze zaczyna jakby zmieniać swoją gęstość. Jeszcze nie bardzo, jeszcze przez pewien czas sobie poradzą, ale to, niestety, nie może trwać w nieskończoność.

Wentyle! To właśnie za ich przyczyną zaczynało brakować powietrza, to one wysysały je stąd w zdecydowanie zbyt szybkim tempie. Pomieszczenie wyglądało na komorę śmierci dla kłopotliwych gości. Postanowił jednak nie dzielić się z nikim swoim odkryciem.

Rozejrzał się wkoło. Algol i Armas byli Strażnikami, oni nie wpadną w panikę. Indra jest silna, ale trzy pozostałe kobiety? Przerażona do szaleństwa Lenore już się go uczepiła, a Gia i Lisa to przecież bezbronne młode dziewczyny, nie mające żadnej odporności. Jak zdoła uchronić je przed prawdą?

Wezwał Kira, lecz nikt nie odpowiedział.

Co mogło się z nimi stać? zastanawiali się wszyscy.

– Musimy na chwilę o nich zapomnieć – oświadczył Faron. – Naprawdę mamy teraz dość własnych problemów.

Indra popatrzyła na niego z twarzą kompletnie pozbawioną jakiegokolwiek wyrazu. Ona rozumie, pomyślał Faron. A właśnie ona ma najwięcej powodów, by się bać.

Загрузка...