Plotka nie dotarła do nich wcześniej z tego względu, że to Hutchinson wspominał o całej sprawie, a z nim towarzysze tak naprawdę się nie liczyli.
Gdy wszyscy zgromadzili się w największym pomieszczeniu statku, Faron obrzucił mężczyzn surowym wzrokiem.
– Dlaczego nie dowiedzieliśmy się o tym wcześniej?
Jeden z mężczyzn zaczął się wykręcać.
– To tylko Hutchinson coś takiego mówił, a on tyle wygaduje bzdur. I tylko po to, żeby ściągnąć na siebie uwagę.
– Ale wczoraj wieczorem ta plotka dotarła do Algola. Hutchinson, chcę teraz poznać prawdę, w jaki sposób się o tym dowiedziałeś. Mów słowo w słowo!
Nerwowego jąkania Hutchinsona nie poprawiła wcale powaga Farona i skierowana na niego uwaga wszystkich zebranych. Wyciąganie esencji z tego, co usiłował z siebie wydusić, okazało się ciężką, wymagającą wiele cierpliwości pracą.
Tuż przed wyjazdem z Bliźniaczej Planety dotarło do niego kilka słów, jakie wymienili między sobą Talornin i Ingelgerius. Pracując jako sprzątacz na pokładzie, dwukrotnie usłyszał urywki zdań, których nie zrozumiał.
Pierwsze brzmiało: „Dobrze, że uciekliśmy w porę. Reszta niech sobie radzi sama”. Towarzyszył temu wulgarny stłumiony chichot.
To zdanie mogło znaczyć właściwie wszystko.
Drugi raz jednak padły słowa bardziej godne zastanowienia:
„Podobno w roju jest jakiś olbrzymi blok”. „Dokładnie tak samo jak poprzednim razem. Krąg się zamknął”.
Zapadła cisza.
– Co to znaczy, Faronie? – spytała Berengaria.
Popatrzył na nią wzrokiem pełnym miłości, ale jego oczy posmutniały, gdy zwrócił się do wszystkich:
– Wiele tysięcy lat temu na Bliźniaczą Planetę, jak wiecie, spadł rój meteorów. Olbrzymi blok zadrapał jeden bok planety. Została częściowo zniszczona i mało brakowało, a straciłaby równowagę. Wygląda na to, że ten rój meteorów, poruszając się po eliptycznym torze, przeleciał przez przestrzeń i znów kieruje się ku planecie. Talornin musiał to obliczyć albo dowiedzieć się o tym w jakiś inny sposób, w jaki, nie wiem.
– Wydaje mi się, że nikt inny o niczym nie wiedział – odezwał się jeden z mężczyzn.
– A więc dlatego tak mu się spieszyło z budową statku i przedostaniem się na Ziemię – pokiwał głową inny.
– Ale chyba uczeni na Ziemi wiedzieli, że taki rój meteorów się zbliża? – powiedziała Sol.
Marco odparł:
– Kiedy się zastanowię, to dochodzę do wniosku, że chyba rzeczywiście tak musiało być, ponieważ jednak spodziewano się, że rój przeleci w sporej odległości od Słońca, nikt za wiele się nad tym nie zastanawiał. Pamiętajcie, że tylko my w Królestwie Światła wiemy o istnieniu tej drugiej planety, a mnie na przykład nigdy nie wpadło do głowy, że rój meteorów może zagrozić właśnie jej.
W pokoju znów zapadła cisza. Wszyscy myśleli o tym samym: zmierzają ku możliwej katastrofie.
Ale pomysł, by zawrócić i w ten sposób się ratować, nikomu nie wpadł do głowy.
– Należy ewakuować planetę – natychmiast zdecydował Faron. – Każda żywa istota musi zostać przetransportowana stamtąd na Ziemię.
Algol straszliwie pobladł.
– A zaginione dzieci?
Sol położyła mu rękę na ramieniu.
– Spokojnie, Algolu. Jeśli jeszcze się nie znalazły, pozwól, że ja zajmę się tą sprawą.
Kiro popatrzył na nich i uśmiechnął się.
– Ja pójdę z tobą, Sol.
Algol odetchnął z ulgą.
– Och, dziękuję wam obojgu. Rzeczywiście, w takiej sytuacji mogę spać spokojnie.
– Czy mamy wciąż połączenie z Erionem? – spylał Zinnabar.
– Nie – odparł Faron. – Odlecieliśmy już za daleko. Słońce nam przeszkadza i nawiązanie kontaktu jest niemożliwe.
– Szkoda, przydałoby nam się więcej rakiet.
– Musimy poradzić sobie z tym, co mamy.
– Marco, czy ty nie mógłbyś przesłać wiadomości? Mam na myśli telepatycznie?
– Jedynie Dolg był w stanie przechwycić takie wieści, a jego nie możemy już niepokoić. Jest zresztą teraz nieosiągalny.
Długo dyskutowano tego ranka. Później Faron razem z Kirem przeszli do środkowej wieżyczki statku, w której wcześniej byli tylko raz. Wiedzieli, że znajdują się tam nie zbadane przez nich wcześniej aparaty.
Kiro zajął się okrągłym daszkiem.
– Wydaje mi się… – zaczął mruczeć, przekręcając kilka gałek na ścianie. – No właśnie!
Sufit się odsunął, odsłaniając przezroczystą kopułę. Kiro odkrył kilka tajemniczych przełączników i po naciśnięciu jednego z nich z podłogi wyłonił się teleskop.
– No proszę – uśmiechnął się zadowolony Faron. – Sprawdźmy, czy nie znajdziemy tego roju meteorów.
Natrafili na niego bardzo prędko. I rzeczywiście, wszystko wskazywało na to, że z olbrzymią prędkością kieruje się prosto na nich.
Tej niesamowitej prędkości nie należało traktować zbyt dosłownie. Odległości we wszechświecie są tak olbrzymie, że na przykład gwiazda Arktur w gwiazdozbiorze Wolarza, która zmierzała ku Ziemi z oszałamiającą prędkością, pędząc tysiące kilometrów na godzinę, z pozoru nie zmieniła swojej pozycji od czasu, gdy Arabowie odkryli ją jakieś dwa, trzy tysiące lat temu.
Rój meteorów wciąż więc był jeszcze daleko.
Ale to nie potrwa długo.
– Talornin miał rację – stwierdził Faron. – Jakiż z niego straszny tchórz! Jak mógł pozostawić całą planetę na pastwę losu tylko po to, by ratować własną skórę!
– Pytanie, czy to nie on tu przegrał.
– Już my się zatroszczymy o to, żeby tak się stało – obiecał Faron. – Sprowadzimy w bezpieczne miejsce ludzi, zwierzęta i wszystko, co tylko żyje na tej planecie.
Co miał na myśli, mówiąc, „wszystko, co żyje”, oprócz ludzi i zwierząt, tego Kiro do końca nie pojął. Uroczyście tylko skinął głową.
Parę dni później obudzono ich, by wreszcie na własne oczy zobaczyli cel ich podróży.
– Dobry Boże – szepnęła Berengaria.
– No właśnie – przyznał Faron z ręką na jej ramieniu. – To prawdziwa tragedia.
– Aż tyle wybuchających wulkanów? – z niedowierzaniem pytała Sol.
Jeden z mężczyzn wyjaśnił:
– Ten olbrzymi meteor wyrwał spory kawał skorupy, odkrywając rozżarzone wnętrze, a wulkany nie tak łatwo dadzą się zakorkować.
– Rzeczywiście, to widać – cierpko przyznał Kiro.
Tę część planety, obróconą w ich stronę, otaczał gęsty dym. Wystrzelały z niego błyskawice, a lawa barwiła chmury na czerwono.
– Jak ludzie mogą tu oddychać? – dopytywała się Sol.
– Po drugiej stronie jest lepiej – mruknął jeden z mężczyzn, lecz bez zbytniego entuzjazmu.
Wyglądało na to, że zniszczony pas stanowił mniej więcej dziesiątą część powierzchni planety, stwierdzili to, gdy jeszcze bardziej się do niej zbliżyli i skręcili, by przedostać się na przeciwległą stronę. Zniszczenia nie były tak straszne, jak wydawało się z daleka. Ta strona bardziej przypominała Ziemię, choć Bliźniacza Planeta miała znacznie mniejszą średnicę.
Faron poprosił jednego z mężczyzn, by skontaktował się z jakąś odpowiedzialną osobą na planecie. Chodziło o przygotowanie lądowania.
Okazało się, że mieszkańcy planety odkryli już zagrożenie nadciągające ku nim z przestrzeni kosmicznej. Gdy dowiedzieli się, że wszyscy zostaną przewiezieni na Ziemię, z wielką radością powitali statek. Obecni na pokładzie mieszkańcy planety znali pewną odległą pustynię, na której można było wylądować. Było to ukrywane przed wszystkimi miejsce Talornina, tam właśnie zbudował swój pojazd.
Powitano ich jako bohaterów i wybawicieli. Mieszkańcy Ziemi zdumieli się, widząc, jak wielu tu Obcych, aż wreszcie przypomnieli sobie, że przecież ta planeta to ich pierwotny dom, z którego musieli uciekać, gdy poprzednim razem uderzył meteor. Niektórzy jednak tu pozostali albo też powrócili, by odbudowywać planetę.
Zorientowali się bez trudu, że sporo tu także mniej przyjaznych istot, wszak Królestwo Światła dość beztrosko pozbywało się szumowin i łajdaków, których za karę wysyłano tutaj i zatrudniano przy odbudowie planety.
Lecz oczywiście żyło tu wielu porządnych ludzi, a także sporo Lemuryjczyków. Pod względem liczby mieszkańców planeta nie mogła się jednak równać z Ziemią, było ich tu zaledwie około stu tysięcy.
Chociaż to i tak bardzo dużo, zważywszy, że wszystkich należało teraz stąd zabrać.
Wylądowali w pobliżu jakiegoś miasta i natychmiast rozpoznali charakterystyczną dla Obcych architekturę: lśniące bielą, wznoszące się dość wysoko, domy, pełne tajemniczych wijących się schodów, balkoników, łukowatych przejść i wygiętych mostków między wieżyczkami. Przypominało to wymyślne lodowe zamki rodem z jakiejś osobliwej baśni.
Jakaż szkoda, że to wszystko ulegnie zniszczeniu!
Faron natychmiast zarządził rozdzielanie porcji eliksiru Madragów, którego odrobinę dolano do napoju wszystkim mieszkańcom Bliźniaczej Planety. Wiedział, że już wkrótce się okaże, kto na eliksir zareagował, a kto nie. Trzeba to było sprawdzić, bo przecież znajdowało się tutaj wielu typów spod ciemnej gwiazdy.
Faron poczuł wyrzuty sumienia. Teraz zrozumiał, że Królestwo Światła, starając się rozwiązać własne problemy, wysyłało na Bliźniaczą Planetę ludzi o słabym charakterze, nie zdając sobie sprawy z konsekwencji takiego postępowania.
Uznano, że nie trzeba rozlewać drogocennych kropli eliksiru w przyrodzie. Postanowiono się z tym wstrzymać do czasu, aż przeleci rój meteorów.
Albo ominie planetę, albo w nią uderzy.
Berengaria i Sol przechadzały się razem, przyglądały się faunie i florze, charakterystycznej dla Bliźniaczej Planety. Dziwnie było patrzeć na drzewa o długich na metr szpilkach czy raczej kolcach, na kwiaty o barwach nie istniejących na Ziemi, olbrzymie ptaki tak piękne, że nawet paw wpadłby w kompleks niższości i zwierzęta, których gatunek trudno było ustalić.
– Cholernie fajny świat – uznała Sol, która lubiła nowoczesne wyrażenia.
Na Bliźniaczej Planecie były dwie duże międzyplanetarne rakiety zdolne do natychmiastowego startu. Faron od razu kazał wypełnić jedną z nich rodzinami ze szczególnie zagrożonych okolic, a także Ich zwierzętami domowymi. Rakietę natychmiast wysłano pod dowództwem Zinnabara, a przy sterach zasiadł jeden z członków załogi statku kosmicznego. Załoga tej rakiety miała zawiadomić Eriona, iż na Bliźniaczą Planetę należy jak najszybciej przysłać kolejne tego typu pojazdy.
Nikogo nie zdziwiła propozycja Marca, że pomoże podczas tego pierwszego transportu do domu.
Rozpoczęła się ewakuacja.