Opuszczali polanę w gorączkowym pośpiechu. Marco wiedział, że statek kosmiczny ma bardzo liczną załogę, pragnął więc zabrać ze sobą wszystkich Strażników. Nie chciał jednak nikogo tu zostawiać. I co zrobią z gondolami? Ach, czyż nigdy już nie rozstaną się z Górami Kruszcowymi?
Propozycja, by Indra, Armas i Ram, który dochodził już do siebie, zabrali każde swoją gondolę do bazy, wraz z Lisą i Sol jako pasażerkami, spotkała się z urażonymi protestami większości i prawdziwą wściekłością Armasa. Dlaczego nigdy nie traktowano go jako pełnowartościowego Strażnika?
No właśnie, dlaczego?
Wreszcie Ram znalazł rozwiązanie. Na pokładzie największej gondoli znajdowała się minigondola, taka jak ta, której Goram, Lilja i Dolg używali niekiedy w Taran – gai. Gdyby tylko udało się przymocować ją do Maszyny Śmierci, zmieściliby się wszyscy.
To dało się zrobić, ale zabrało trochę czasu. Marco bardzo się już denerwował, a w niczym nie poprawił sytuacji Faron, ponaglający ich z Guilin, i Dolg, przebywający nie wiadomo gdzie.
– Liso, ty zapewne wolałabyś zostać w swojej ojczyźnie? – odezwał się życzliwie Kiro. – Możemy cię odstawić do najbliższych zabudowań.
Dziewczyna, słysząc to, szeroko otworzyła usta. Uważała się teraz za jedną z nich, a tymczasem okazało się, że oni chcą się jej pozbyć. Nie zdołała zdusić szlochu rozczarowania, Kiro więc czym prędzej ją zapewnił, że oczywiście 'wolno jej jechać wraz z nimi, lecz wyprawa może okazać się niezwykle ciężka.
– Wydaje mi się, że widziałam już wszystko – odparła cierpko Lisa i po części miała rację.
Armas nie wiedział, co robić. Pomagał w przymocowaniu małej gondoli do Maszyny Śmierci, lecz myślami był zupełnie gdzie indziej.
Biedna Berengaria, westchnął w duchu zatroskany. Czeka już tak długo, bym przybył jej na ratunek, a co teraz się stanie? Jak zdołam dochować tajemnicy, że nie należę już w pełni do niej? Oczywiście to ona jest najpiękniejsza, Lisa zaś to zupełnie niemożliwa osoba, a poza tym ojciec naprawdę się wścieknie, ale moje uczucia są teraz takie podzielone. Temu nie zdołam zaprzeczyć. Lisa jest taka wzruszająca. Chroni się przy mnie, mam wrażenie, że trochę się we mnie podkochuje, ale przecież nie mogę sprawić przykrości Berengarii. Szczególnie teraz, gdy ona tak bardzo cierpi!
Ale jestem odpowiedzialny również za Lisę, to przecież ja wyciągnąłem ją z uzależnienia. No, oczywiście, Marco trochę mi pomógł, ale to ja powiedziałem jej, że nie może dłużej tego robić, że to szkodzi jej zdrowiu. Na pewno właśnie moje słowa sprawiły, że się zdecydowała skończyć z tym świństwem.
Uśmiechnął się lekko do siebie. Naprawdę dziwne, jak wszystkie kobiety wodzą za nim oczami. Musi w nim być coś naprawdę niezwykłego, zresztą i matka, i ojciec zawsze to powtarzali. Kiedy był mały, bez przerwy mówili, że jest taki śliczny, i nie było młodego chłopaka przystojniejszego od niego, pomyślał z rozrzewnieniem.
– Armasie, dlaczego, do pioruna, tak się strasznie lenisz? – ostro przywołała go do porządku Indra. – W dodatku z taką idiotycznie sentymentalną miną jak u małych dziewczynek zajętych swoimi lalkami. Bierz się do roboty! A może masz dyspensę od wszelkich pożytecznych zajęć?
Najgorsze jednak było to, że wszyscy wybuchnęli teraz śmiechem. Nawet Lisa.
Rakieta mknęła w dół. Talornin stracił już nad nią panowanie, lecz to w niczym nie szkodziło, bo przecież w tym wąskim cylindrze, prowadzącym z powierzchni Ziemi w dół do Królestwa Światła, była tylko jedna droga. Od czasu do czasu, wymykając się całkowicie spod kontroli, rakieta straszliwie zgrzytała o ściany, aż sypały się skry, lecz wystarczył wtedy jeden zręczny ruch Talornina, by znów naprowadzić ją na właściwy tor.
Głośno śmiał się do siebie. To dopiero życie! Nie dość że ich wszystkich oszukał, to jeszcze teraz zmierzał wprost ku ocaleniu.
Długo zastanawiał się nad tym, jak pozbyć się powierzchowności upiornego rycerza i na powrót stać się eleganckim Talorninem, nie tracąc jednocześnie zamiłowania do bestialstwa, jakim charakteryzował się średniowieczny wojak. Wypicie jasnej wody było nie do pomyślenia, czym prędzej odrzucił ten pomysł. Przecież on wypił wodę ze studni pragnień znajdującej się w Grotach Zła, mogło się to więc bardzo źle skończyć. Eliksir Madragów nie dawał żadnej gwarancji i raczej nie było to mądre rozwiązanie. Wiedział, że w wyniku jego działania stanie się po prostu dobry, nie miał podstaw, by sądzić, że upiór rycerza go opuści.
Niebieski szafir natomiast ocalił wodnego demona i przywrócił mu pierwotną ludzką postać, a skoro zdołał pomóc nędznemu rybakowi czy myśliwemu z jakiegoś prymitywnego plemienia, to w przypadku szlachetnej osoby Talornina przyjdzie mu to zapewne bez żadnego trudu. Zresztą przedostanie się do świętych kamieni nie sprawi mu kłopotu, bo przecież ludzie na jego widok będą chować się z krzykiem, a poza tym nie należy zapominać, że on ma uniwersalny kod.
Po odgłosach poznał, że zbliża się do stacji końcowej, do bazy rakietowej Królestwa Światła, i czym prędzej zajął się uruchomieniem hamulców. Gdzie one mogą być? Czy to jest to?
Rakieta sunęła jednak wielkim pędem i nie pomagało włączanie żadnych instrumentów.
Talornina ogarnęła panika. Przecież się rozbije, zgniecie go, ach, ratunku! Czy nikt nie może…
Rakieta zahamowała sama z siebie, automatycznie. Tego nie przewidział.
Odetchnął z ulgą, ciężko wzdychając. Pojazd jeszcze przez chwilę sunął powoli, aż wreszcie się zatrzymał. Talornin mógł wysiąść.
Niezwykle pewna siebie, przerażająca i wstrętna istota rozejrzała się dookoła, gotowa wystraszyć do szaleństwa każdego, kogo spotka na drodze.
Ale tu nikogo nie było.
Baza okazała się pusta, a tak przecież być nie powinno. Gdzie wszystkie straże, gdzie robotnicy? Gdzie komitet powitalny?
Roześmiał się do siebie i usłyszał, jak ochryple to zabrzmiało. Komitet powitalny? To ci dopiero! Przecież nikt go się tu nie spodziewał. I dobrze, zwycięży ich przez zaskoczenie.
Ach, gdyby tylko było kogo bić!
Właściwie może i lepiej się stało, dzięki temu łatwiej dotrze do celu.
Skierował się ku wyjściu. Odciski bardzo mu już dokuczały, szedł sztywny na szeroko rozstawionych nogach.
Nagle drzwi przed nim się otworzyły. Najpierw, oślepiony, nie był w stanie zobaczyć, kto wchodzi, wszak i tak miał już kłopoty ze wzrokiem. Gdy jednak drzwi z powrotem się zamknęły, zorientował się, że stoi przed nim pięć osób.
Talornin, chcąc je wystraszyć, skoczył w przód, krzycząc „Uuu!”, lecz prędko sam się zorientował, jak idiotycznie to wypadło, i zaraz potem wydał z siebie głuchy wrzask.
Oni jednak nie sprawiali wrażenia, by im zaimponował. Nie wyglądali także na przestraszonych.
Spostrzegł teraz, że był tu ten Indianin Oko Nocy, duch Ludzi Lodu, Shira, i jakiś mężczyzna nieco starszego rocznika. Czy on przypadkiem nie nazywał się Villemann i nie wywodził z rodu czarnoksiężnika? Było tu także dwóch Strażników, po ich wspaniałych strojach poznał, że to Strażnicy Świętych Kamieni.
– Przecież was nie powinno tu być! – wrzasnął do nich, jak gdyby wciąż zajmował pozycję głównodowodzącego w Królestwie Światła. – Nie wolno wam opuszczać świątyni!
– Tego szukasz, Talorninie? – spytał Indianin.
Czy oni wiedzieli, kim on jest? Przecież przybrał postać upiornego rycerza, jak więc mogli…
Ach, oczywiście, ten przeklęty system łączności! Wyłączył go, lecz te łotry najwidoczniej wszystko odkręciły i przez to on nie mógł już porozumiewać się ze swymi sprzymierzeńcami.
Wrogowie natomiast mogli się kontaktować między sobą.
Oko Nocy i Villemann podnieśli do góry czarne aksamitne woreczki z kamieniami.
Talornin przenosił wzrok z jednego na drugi. Który z nich mógł mieć niebieski szafir? Nic o tym nie wiedział, bo przecież musiał opuścić Królestwo Światła już jakiś czas temu.
Te diabły, które tak bezwstydnie spędziły go z wysokiego stołka, dostaną teraz za swoje! Wybiła ich godzina!
– Jedynie Dolgowi wolno ich dotykać – spróbował. – Blefujecie, wcale ich nie macie!
– Dolg przekazał nam odpowiedzialność za kamienie – odparła Shira miękkim głosem, w którym słychać było samojedzki akcent.
Talornin pojął, jak marne są jego szanse. W takich sytuacjach tchórz zwykle sięga po broń, jeśli oczywiście ją ma.
Talornin miał, a w dodatku zostało mu przecież jeszcze kilka nabojów.
Wyciągnął pistolet, szykując się do strzału, lecz nagle jakaś siła wytrąciła mu go z ręki.
– Co takiego? – zawołał. – Jest was tu jeszcze więcej?
– Mar jest zawsze tam, gdzie Shira – odparł Villemann i wyjął z futerału migoczący, połyskujący błękitem szafir.
Talornin jęknął głośno i rzucił się w przód.
– Zaczekaj! – przestrzegła go Shira. – Przekonaj się najpierw, czy szafir cię zaakceptuje.
Wyraźnie było widać, że jest inaczej. Kamień zmatowiał, świecił martwym blaskiem.
– Nie, nie! – wykrzyknął Talornin podniecony. – On nie lubi tego złego rycerza, który we mnie wstąpił! Przecież w tym nędznym zewłoku kryje się wasz zwierzchnik, szlachetny Obcy!
– Pół – Obcy – poprawił go Oko Nocy. – A czy szlachetny…
– Bardziej szlachetny niż ty kiedykolwiek w życiu będziesz – syknął Talornin. – Ale ja wciąż mam środki…
Sięgnął po jeszcze jakąś broń, nie znali jej, Shira nie mogła więc dłużej zwlekać.
Szybkim ruchem wyciągnęła z drugiej sakiewki farangil. Talornin na moment zastygł zdumiony, że mogła to zrobić, nie doznając przy tym żadnej krzywdy, nie sądził bowiem, by było to w ogóle możliwe.
Nie miał jednak czasu się zastanawiać. Musiał skulić się i osłonić rękami, chociaż to absolutnie w niczym mu nie pomogło.
Zarówno farangil, jak i szafir rozpłomieniły się teraz, ale tym razem w błękitnych promieniach szafiru nie było nawet cienia łagodności. Jego blask zmieszał się z krwistoczerwonym blaskiem farangila w prawdziwie piekielnej grze świateł, która zniszczyła najpierw ohydnego rycerza z szóstego wieku i na kilka krótkich sekund ukazał się sam Talornin.
Wkrótce i jego krzyki poniosły się daleko po pięknych łąkach Królestwa Światła.
Zapadła cisza.
Koniec z upiornym rycerzem.
Koniec z Talorninem.
Niosąc ostrożnie ostatnie resztki kultury wirusa, którą przekazali jej Madragowie, Shira weszła na pokład rakiety i przywitała się ze Strażnikiem, który miał zawieźć ją na powierzchnię Ziemi.
Nie była sama, towarzyszył jej nieodłączny Mar. Być może również i jemu będzie dane ujrzeć czarnego anioła?
Zauważyli ich na skraju lasu. Z początku Shirze i Marowi wydawało się, że to dwa dumne strzeliste świerki, zaraz jednak dostrzegli inne szczegóły: połyskujące czarne skrzydła, wysokie postaci. Czym prędzej pospieszyli ku nim.
Czarni aniołowie powitali ich uprzejmie i łaskawie. Mar, który przypuszczał, że nie będą chcieli go znać, usłyszał kilka życzliwych słów, świadczących o tym, że mają dla niego wiele szacunku, ponieważ zdołał wyzwolić się spod złego dziedzictwa. Potem z największą ostrożnością zabrali z delikatnych dłoni Shiry groźną truciznę i unicestwili ją, każąc wirusowi wrócić do czasów, w których jeszcze nie został stworzony w wyniku zanieczyszczenia przyrody przez człowieka.
Budzące ogromny szacunek istoty uśmiechnęły się na koniec przelotnie i zniknęły. Shira i Mar, pełni uniesienia, powrócili do Królestwa Światła.