Stali skupieni wokół Kira, żeby lepiej słyszeć, zarówno Faron, Armas, jak i niechętna Lisa, Marco, Gia i Nim. Lenore siedziała na progu pagody, skuta, cały czas pod obserwacją. Udawała ani trochę nie zainteresowaną tym, co się dzieje, ale w rzeczywistości wytężała słuch.
W dole miasto Guilin tętniło gorączkowym życiem o tych wczesnoporannych godzinach, ale ich w tej wieży z kości słoniowej czy też raczej z wapienia to nie obchodziło.
Sol przedstawiła katastrofalną sytuację, jaka zapanowała w czeskich górach, i Marco zaraz włączył się do rozmowy:
– Sol, słuchaj mnie, wszystko będzie dobrze! Przeszukasz najpierw torbę Talornina, sprawdzisz, czy nie ma tam jakiegoś antidotum. Powinien mieć coś takiego, bo przecież sami mogli zostać trafieni gazem. Tylko pamiętaj, nie ryzykuj, musisz być absolutnie pewna. Talornin to szczwany lis, może mieć wiele dziwnych rzeczy w tych swoich pudełkach i tubkach. Ja zaraz wsiadam do Maszyny Śmierci razem z Kirem, a Indra i Strażnicy już niedługo powinni wrócić do ciebie z bazy. Że cię nie znajdą? Będziesz musiała krzyczeć. Wydaj z siebie prawdziwie czarnoksięski okrzyk, słyszałem już, na co cię stać. Wszystko na pewno się ułoży. Nie, inni zostaną tutaj, bo to stąd musimy lecieć w górę.
– W górę? – rozległ się zdumiony głos Sol.
– Później do tego wrócimy, najpierw Ram. Ram i Lisa.
Dodał jeszcze pospieszne „do zobaczenia”.
Armas popatrzył na niego z ostrożną nadzieją.
– Lisa?
– Tak, ona poleci z nami. Mogę się nią zająć podczas podróży. Wiem, wiem, Faronie, powinniśmy już startować, ale nie możemy przecież zostawić Rama własnemu losowi.
– Oczywiście, do tego nie wolno dopuścić – przyznał szczerze zmartwiony Faron.
Ale dłonie drżały mu ze zdenerwowania. Niedawno przecież usłyszeli głos Dolga, brzmiała w nim prawdziwa desperacja: „Pospieszcie się, pospieszcie, bo czas ucieka”.
Faron na próżno usiłował walczyć ze ściśniętym gardłem, nie chciało się rozluźnić.
Sol, popłakując, gorączkowo przeszukiwała doskonale wyposażoną torbę Talornina. Pomimo jednak niecierpliwego pośpiechu, miała dość rozumu, by bardzo ostrożnie brać do ręki to, co wyglądało na niebezpieczne. Ampułki z trucizną, rozmaite słoiki i buteleczki. Któraś z nich mogła wszak zawierać kulturę wirusa.
Zirytowana burczała pod nosem, układając w rządku na ziemi rzeczy wyciągnięte z torby.
– Maszynka do golenia, na co mu ona? Przecież on nie ma ani jednego włoska na brodzie. Plaster? O, tyle nie wystarczy, żeby owinąć to twoje paskudne truchło. Ampułki, i znów ampułki, czy ty je kolekcjonujesz? To niebezpieczne rzeczy, mój drogi! Ach, doprawdy, Talorninie, jak można wkładać brudne majtki luzem do torby? Fuj! Muszą tak leżeć już od pewnego czasu, nie mogłeś mieć z nich żadnego pożytku jako zasznurowany w gorsecie pan zamku, który błądzi po bezdrożach. Jakieś urządzenia techniczne, nie mam o nich zielonego pojęcia… Ach, Ramie, nie umieraj, oddychaj! Oddychaj, do stu diabłów! O, tak, tak już lepiej, wytrzymaj jeszcze trochę. Niedługo przybędzie Marco!
Taką przynajmniej mam nadzieję. Jak zdołam wśród całego tego bałaganu znaleźć antidotum na truciznę? Przecież ja nawet nie potrafię przeczytać tych liter, to język Obcych. A jeśli zaaplikuję mu coś niewłaściwego?
Strzykawki, ich nie mam odwagi dotykać. Och, niechże wreszcie ktoś się zjawi!
Morze miłości, tak powiedział Ram. Ależ czyż większość przyjaciół z ich kręgu nie żyła właśnie w takich warunkach? Sol czuła, że otacza ją bezmiar miłości Kira. Ram i Indra wprost ubóstwiali się nawzajem, Jori i Sassa żyli tylko dla siebie, a także Jaskari znalazł wreszcie swą Alteę i ofiarował jej miłość, która tak długo w nim narastała. Oko Nocy sprawiał wrażenie szczęśliwego w małżeństwie, Elena i Misza nie odrywali od siebie oczu, Tsi – Tsungga wprost bezwstydnie rozpieszczał Siskę, a ona dla niego gotowa była na wszystko. Miranda i Gondagil wycofali się z działań grupy, żeby przez cały czas móc być razem. Podobnie Oriana z Thomasem i Paula z Helgem.
Torba Talornina była pusta. Sol podniosła wzrok.
Zaledwie kilkoro przyjaciół nie trafiło do tego morza miłości.
Marco, skazany na wieczną samotność. Dolg, on już zrezygnował z poszukiwań. Berengaria, wiecznie poszukująca. I Armas, który zawsze pudłował, dokonując niewłaściwych wyborów. On i Berengaria jechali na tym samym wózku. Dlaczego nie mogli się zejść?
No i jeszcze Faron, ale on się nie liczy. Podobnie jak towarzyszący mu teraz czterej Strażnicy. Zresztą być może któryś z nich był już żonaty, Sol bardzo mało wiedziała o ich życiu osobistym. Sardor, Nim, Algol i Zinnabar, porządne chłopy, wszyscy jak jeden mąż, lecz pod tym względem się nie liczą.
Ale dlaczego nikt się nie pojawia? Przecież Ram umiera!
Maszyna Śmierci na pełnym gazie sunęła ku Czechom.
Lisa czuła się zniewolona strachem, który zdawał się naciskać na nią ze wszystkich stron, jednocześnie zaś groził, że rozerwie ją na kawałki od środka. Nie była w stanie myśleć jasno, jakiś głos przemawiał do niej, lecz w głowie grzmiało tak potężnie, że głos nie był w stanie przekrzyczeć gromów, docierał do niej jedynie pod postacią nieartykułowanego szumu wśród nieustannego huku maszynowni.
Oczy, takie piękne i zdecydowane… Przetarła własne, by lepiej widzieć. Twarz jak ze snu o szlachetnych świętych albo mrocznych aniołach. Nieziemska. Wargi o idealnym kształcie, to one mówiły. Do niej: Nie słyszała, jakie słowa wypowiadają, a bardzo chciała usłyszeć. Zaczęła krzyczeć i na oślep wymierzać ciosy.
Armas też był blisko, przytrzymał ją za rękę.
On jest silny!
Marco, tak ma na imię ten, który teraz mówi. Widziała go już od dawna, przyciągnął jej wzrok. Był jakiś taki nieprawdopodobny, nierzeczywisty.
Znów wsiedli do tego niesamowitego, mknącego ze świstem pojazdu.
Nie było z nimi tej strasznej kobiety o wygłodniałych oczach modliszki, dzięki Bogu. Och, chyba kogoś ugryzłam! Przepraszam, nie jestem już dłużej w stanie zapanować nad swoimi nerwami.
Jestem tu chyba tylko ja i ten Armas, boski Marco i jeszcze jeden, ten, który pilotuje samolot. Kiro? Tak, Kiro.
Reszta została.
Och, chyba mogę myśleć jaśniej. To dziwne.
„Przypilnuj Gii w moim imieniu”, tak powiedział Marco. Chodziło mu o tę drobną istotkę, która mówiła tak prędko i tak dużo. Nim miał pilnować tej okropnej kobiety – kocicy. Nosiła imię Eleonora czy jakieś podobne.
Taka jestem zmęczona, co ten Marco mówi?
Dlaczego Armas jest z nami?
Pewnie po to, żeby mnie przytrzymywać, tak przypuszczam. Jakie to okropne!
To jego ugryzłam. Poznaję to po jego minie, tak groźnie marszczy brwi. Och!
Widzę już teraz o wiele lepiej.
I słyszę lepiej, ten hałas w głowie trochę chyba ścichł.
Lisa miała wrażenie, że jej ciało z wolna jakby opada na siedzenia, na których leżała. Opuszczało się coraz niżej i niżej, w jakiś cudowny spokój.
Przestała się już bać!
Strach z niej spłynął, zniknął gdzieś, i ten z zewnątrz, i ten ze środka.
Czuła, że zaraz wybuchnie płaczem.
– Płacz, Liso! – odezwał się ten życzliwy ciemny głos, po którym natychmiast rozpoznała Marca. Skąd mógł wiedzieć, że zaraz popłyną jej łzy?
Ale kiedy wybuchnęła przeraźliwym szlochem, wcale nie Marco, tylko Armas mocno ją przytulił.
I Lisa nie czuła już żadnej tęsknoty za narkotykami, to było ze wszystkiego najdziwniejsze.
– Tak, jesteś od nich wolna – oświadczył Marco, który, jak się wydawało, potrafił odczytać każdą jej myśl. – Wolna, by móc wypełnić życzenie twej prapraprababki Libuszy i przyczynić się do stworzenia lepszego świata.
Uśmiechnął się.
– Ale wystarczy, jak zajmiesz się swoim krajem. Albo choćby maleńką jego cząstką, tą, gdzie mieszkasz.
I nagle Lisa już wiedziała, czego chce.
– Czy nie mogłabym jechać z wami? Przecież wy bardziej pomagacie światu niż ktokolwiek inny! Tak bardzo pragnę zostać jedną z was, czy będzie mi wolno?
Wysoki Marco stanął przy niej.
– Na razie nie możemy na to odpowiedzieć, Liso. Czekają nas potwornie trudne zadania, a ty nie możesz nam w nich przeszkadzać.
– Nie będę – zapewniła czym prędzej.
– To dobrze. Zobaczymy, do czego się nadasz. Ale najpierw musimy wrócić do twojej ojczyzny.
Talornin, ogarnięty dzikim szałem, usiłował odciąć skórzaną zbroję od ciała. Ona jednak wydawała się zrobiona z twardej gumy. Nóż się po niej ślizgał, Talornin spróbował więc palcami uchwycić skórzaną plecionkę i rozerwać ją samą tylko siłą mięśni, lecz nic nie pomagało. Zbroja tkwiła na nim jak ulana, dosłownie.
Wiedział doskonale: zbroja stanowiła część tej potwornej całości, tego upiora, w którego się zmienił. On jednak, wciąż żywy, znajdował się gdzieś w jej wnętrzu, choć nie dawało się go dostrzec.
Rycerz z minionych dziejów czuł się świetnie, przepełniała go żądza niszczenia. Talornin był bezradny, wiedział, że jego własna zła strona zyskała teraz przewagę, udzieliły mu się intencje rycerza, stał się o wiele bardziej zły, aniżeli kiedykolwiek naprawdę był.
Znajdował się teraz w dole na równinie, dotarł do niedużego miasteczka. Właściwie okazało się wcale nie takie znów małe, stała tu nawet jakaś fabryka i była też główna ulica., w którą Talornin teraz skręcił.
Mój ty świecie, dlaczego oni tak krzyczą, pomyślał. Tchórzliwe gady! Naprawdę jest o co tak wrzeszczeć? Rozbiegają się jak gdaczące kury, uciekające przed wozami zmierzającymi na prerię, widziałem to w tysiącach westernów.
Prychnął ze złością. Przecież prezentował się wspaniale, nieprawdaż? Owszem, włosów i skóry trochę mu ubyło po tak wielu stuleciach, ale dzięki temu wygląda przecież jeszcze lepiej. Wystarczy tylko spojrzeć na kości ręki, tak właśnie powinna się prezentować zgrabna dłoń, a nie jak u przekarmionych ludzi, którzy pod skórą mają mięso, to doprawdy ohydne!
Wyszczerzył wszystkie zęby, duże, mocne zęby. I nawet jeśli brakowało mu paru w dolnej szczęce, to co z tego? I jeśli z jego nosa zostały jedynie dwie dziurki, to doprawdy, czy to powód, żeby mdleć?
Jakiś mężczyzna w czarnym płaszczu z fioletowym kołnierzem zbliżył się do niego, niosąc przed sobą krzyż. Talornin złapał go za rękę i wyrzucił go w powietrze tak, że człowiek ten wylądował w fontannie. Czy ktoś jeszcze się odważy?
Ulica opustoszała.
Tkwiącego w Talorninie rycerza ogarnęła teraz żądza zemsty. Gdzież oni się wszyscy pochowali? Wydał z siebie głuchy ryk, który echem poniósł się między domami.
Gdzie wszyscy ci nędznicy?
Gruchnął jakiś strzał, jakaś kula odbiła się od skórzanego napierśnika. No cóż, to znaczy, że zbroja mimo wszystko do czegoś się nadaje, pomyślał Talornin, uśmiechając się drwiąco.
Musiał jednak pozbyć się zbroi, robiły mu się od niej odciski. Zresztą lepiej pozbyć się całej tej upiornej postaci, na dłuższą metę jest zbyt kłopotliwa. Lepiej na powrót stać się Talorninem. W każdym razie z wyglądu, bo jeśli chodzi o duszę bezwzględnego rycerza, to chętnie ją zachowa.
Kim zresztą mógł być ten, który dzielił ciało z nim, wielkim Talorninem? Nie przypuszczał, by był to prawdziwy rycerz, raczej jakiś zły pan zamczyska albo może zbrodniarz z jego drużyny? Ktoś, kto popełnił czyn tak haniebny, że za karę został upiorem, a napotkawszy niezwykłą osobę, Talornina, postanowił przyjąć go w siebie.
Szkoda tylko, że zbroja jest trochę za mała.
Nagle Talornin dostrzegł coś, co kazało mu się zatrzymać. Czy on dobrze widzi? Czy też tylko coś mu się marzy?
Nie, to naprawdę lotnisko! Wprawdzie nieduże, lecz na ziemi stały dwa samoloty.
Poszukiwacze Przygód mogli zachować swoje gondole dla siebie. On sobie poradzi bez nich. Po tylu latach spędzonych w Królestwie Światła znal rozlokowanie większości baz rakietowych tu, na Ziemi.
A najbliższa? Czy nie znajduje się przypadkiem w Austrii? W małym górskim jeziorze? Na pewno teraz, gdy tak wielu tych idiotów wyprawiło się na powierzchnię Ziemi, chcąc ją niby to ulepszyć, czeka tam jakaś rakieta.
Bez żadnych kolejnych przeszkód Talornin na sztywnych nogach ruszył ku lotnisku.