75. PROSZĘ POZDROWIĆ ODE MNIE ALBERTA SCHWEITZERA

W tym momencie weszła Angela Hoenikker Conners, tykowata siostra Newta, oraz Julian Castle, ojciec Filipa, założyciel Domu Nadziei i Miłosierdzia w Dżungli. Ubrany był w workowaty garnitur z białego płótna i krawat z tasiemki. Miał niechlujne wąsy. Był łysy i kościsty. I był świętym, jak sądzę.

Przedstawił się Newtowi i mnie. Aura świętości rozwiała się, kiedy zaczął mówić kątem ust, jak bohaterowie gangsterskich filmów.

— Jeśli się nie mylę, jest pan uczniem Alberta Schweitzera? — zagadnąłem go.

— Tylko na odległość — odpowiedział z uśmiechem zwyrodnialca. — Nigdy nie widziałem tego dżentelmena.

— On zapewne wie o pańskiej działalności, tak jak pan wie o nim.

— Może tak, a może nie. Czy pan widział się z nim kiedyś?

— Nie.

— A czy spodziewa się pan go zobaczyć?

— To zupełnie możliwe.

— Więc jeśli w czasie którejś ze swoich podróży spotka pan przypadkiem doktora Schweitzera, może mu pan powiedzieć, że on nie jest dla mnie wzorem — powiedział Julian Castle, zapalając grube cygaro.

Kiedy cygaro rozpaliło się już na dobre, skierował jego rozżarzony koniec w moją stronę.

— Może mu pan powiedzieć, że on nie jest dla mnie wzorem, ale może mu pan też powiedzieć, że dzięki niemu wzorem dla mnie stał się Jezus.

— Myślę, że ta wiadomość sprawi mu przyjemność.

— Guzik mnie to obchodzi. To jest sprawa pomiędzy Jezusem i mną.

Загрузка...