Crosby i jego żona opuścili hotel Casa Mona. Crosby nazwał go Oberżą pod Szczylem i zażądał pomieszczenia w ambasadzie amerykańskiej.
Tak więc zostałem jako jedyny gość w stupokojowym hotelu.
Mój pokój był bardzo przyjemny. Jego okna, podobnie jak i we wszystkich innych pokojach, wychodziły na Bulwar Stu Męczenników za Demokrację, za którym widać było lotnisko Monzano i port. Hotel Casa Mona przypominał szafę biblioteczną: miał masywne ściany z boków i z tyłu, a cały front oszklony był błękitnozielonymi szybami. W ten sposób brud i nędza, otaczające hotel z trzech stron, pozostawały niewidoczne.
W pokoju działała klimatyzacja. Było wręcz chłodno i po przejściu w ten chłód z potwornego upału zacząłem kichać.
Na nocnym stoliku stały świeże kwiaty, ale łóżko było jeszcze nie pościelone. Nie było nawet poduszki. Tylko goły, nowiutki sprężynowy materac. W szafie nie było też wieszaków, a w łazience papieru toaletowego.
Wyszedłem na korytarz w poszukiwaniu pokojówki, która uzupełniłaby wyposażenie pokoju. Nie było widać żywej duszy, ale zza otwartych drzwi w końcu korytarza dobiegały mnie jakieś odgłosy.
Poszedłem tam i zobaczyłem obszerny apartament z podłogą przykrytą szmatami. Pokój właśnie malowano, ale kiedy wszedłem, dwaj malarze nie byli zajęci pracą, tylko siedzieli na parapecie ogromnego okna.
Byli boso. Oczy mieli zamknięte. Siedzieli twarzami do siebie, dotykając się podeszwami bosych stóp.
Każdy z nich obejmował własne łydki, tworząc nieruchomy trójkąt.
Chrząknąłem.
Malarze stoczyli się z parapetu na zachlapane farbą szmaty. Spadli na czworaki i tak już pozostali, z tyłkami do góry i z nosami przy ziemi.
Czekali na śmierć.
— Przepraszam — powiedziałem zdumiony.
— Proszę nie mówić — błagali płaczliwym głosem — proszę nas nie zdradzić.
— Czego mam nie zdradzić?
— Tego, co pan zobaczył.
— Ja niczego nie widziałem.
— Jak pan powie — mówił jeden z malarzy, dotykając policzkiem podłogi i spoglądając na mnie błagalnie — jak pan powie, pójdziemy na hak!
— Słuchajcie, przyjaciele — powiedziałem — widocznie wszedłem za wcześnie albo za późno, bo powtarzam wam, że nie widziałem niczego, o czym warto by mówić. Wstańcie, z łaski swojej.
Wstali, nadal nie spuszczając ze mnie wzroku. Drżeli i chowali się za siebie. Wreszcie udało mi się ich przekonać, że nikomu nie powiem o tym, co zobaczyłem.
A zobaczyłem oczywiście bokononistyczny obrządek boko-maru, czyli zbratania dusz.
My, bokononiści, wierzymy, że nie można siedzieć z człowiekiem pięta w piętę i nie odczuwać do niego miłości, pod warunkiem, oczywiście, że stopy obu osobników są czyste i dobrze utrzymane.
Podstawą tej ceremonii jest następujące Calypso:
Usiądziemy naprzeciwko siebie
I zetkniemy się stopami z całej siły,
I będziemy się kochali z całej siły,
Jak kochamy naszą starą Matkę Ziemię.