— Cóż za przygnębiająca religia! — zawołałem i skierowałem naszą rozmowę na temat utopii, czyli tego, co mogłoby być, co powinno być, co może jeszcze będzie, jeśli przyjdzie odwilż.
Ale Bokonon dotarł i tutaj, pisząc cały rozdział na temat utopii. Rozdział Siódmy, zatytułowany Państwo Bokonona. Znajdujemy w nim następujące potworne aforyzmy:
“Ci, którzy posiadają akcje domów towarowych, władają światem.
Zacznijmy nasze Państwo od zorganizowania sieci domów towarowych, sieci sklepów spożywczych, sieci komór gazowych i ustalenia, co będzie naszym sportem narodowym. Potem możemy przystąpić do pisania konstytucji.”
Powiedziałem, że Bokonon jest starym murzyńskim skurwielem, i znowu zmieniłem temat. Mówiłem o znaczeniu bohaterskich czynów jednostek. Jako przykład dawałem w pierwszym rzędzie śmierć, jaką wybrali Julian Castle i jego syn. Podczas szalejącego huraganu wyruszyli oni pieszo do Domu Nadziei i Miłosierdzia w Dżungli, aby zanieść chorym całą nadzieję i miłosierdzie, jakie im jeszcze pozostały. Dostrzegłem również znamię wielkości w śmierci biednej Angeli. Znalazła w ruinach Bolivaru klarnet i natychmiast zagrała, nie troszcząc się o to, czy ustnik nie jest zanieczyszczony lodem-9.
— “Więc grajcie, flety, bezgłośne piosenki…” — szepnąłem ze wzruszeniem.
— Może i pan znajdzie jakiś gustowny sposób odejścia z tego świata — powiedział Newt.
Była to bardzo bokononistyczna uwaga.
Zdradziłem się przed Newtem ze swojego marzenia, aby zdobyć Górę McCabe’a i zatknąć na szczycie jakiś wspaniały symbol. Wypuściłem na moment kierownicę, żeby zademonstrować mu puste ręce, brak jakiegokolwiek symbolu.
— Ale cóż, u diabła, może być odpowiednim symbolem?
Znowu oparłem dłonie na kierownicy.
— Oto nastąpił koniec świata; oto jestem jednym z ostatnich ludzi, a tam wznosi się najwyższa góra w okolicy. Teraz już wiem, co było zadaniem mojego karassu. Mój karass trudził się dniami i nocami przez co najmniej pół miliona lat po to, aby zaprowadzić mnie na ten szczyt.
Pokręciłem głową, bliski płaczu.
— Ale cóż, u Boga Ojca, mam trzymać w ręku?
Zadając to pytanie wyglądałem przez okna niewidzącymi oczami i przejechałem chyba przeszło milę, zanim zdałem sobie sprawę, że zajrzałem w oczy starego Murzyna, żywego czarnego człowieka siedzącego na skraju drogi.
Wówczas zwolniłem. Potem zatrzymałem auto. Zasłoniłem oczy rękami.
— Co się stało? — zapytał Newt.
— Widziałem przed chwilą Bokonona.