119. MONA DZIĘKUJE

“Dzisiaj jestem bułgarskim ministrem oświaty — powiada Bokonon. — Jutro będę Piękną Heleną.” Sens jego słów jest jasny jak słońce: każde z nas musi być tym, kim jest. Dzięki Księdze Bokonona o tym głównie rozmyślałem tam, w lochach.

Bokonon zapraszał mnie, abym śpiewał wraz z nim:

Hej, rób! Rób, bracie, rób!!

Co? To, co trzeba, rób, bracie, i kwita.

Hej, rób! Rób, aż po grób!

Rób, bracie, rób, aż wyciągniesz kopyta!

Ułożyłem do tego melodię i gwizdałem ją sobie pod nosem, kręcąc pedałami roweru napędzającego wentylator, który zaopatrywał nas w powietrze, poczciwe stare powietrze.

— Człowiek wdycha tlen, a wydycha dwutlenek węgla! — zawołałem do Mony.

— Co?

— Nauka.

— A-a…

— Jedna z tajemnic życia. Przez długi czas ludzie sądzili, że zwierzęta wydychają to samo, co wdychają, i na odwrót.

— Nie wiedziałam.

— Teraz już wiesz.

— Dziękuję.

— Nie ma za co.

Kiedy powietrze znowu było czyste i świeże, zsiadłem z roweru i wspiąłem się po żelaznych szczeblach, żeby zobaczyć, jaka jest pogoda na górze. Robiłem to po kilka razy dziennie. Tego dnia, a był to nasz czwarty dzień w lochu, zobaczyłem przez wąską szczelinę uchylonej pokrywy, że pogoda zaczyna się jakby stabilizować.

Była to stabilizacja z rodzaju dziko ruchliwych, gdyż trąby powietrzne szalały nadal, tak jak szaleją do dzisiaj. Ich żarłoczne paszcze nie zagrażały już jednak ziemi, ale wycofały się dyskretnie na wysokość może pół mili. I tak przestrzegały tej wysokości, jakby San Lorenzo przykryte było kopułą z pancernego szkła.

Odczekaliśmy jeszcze trzy dni, aby się upewnić, że huragany stały się rzeczywiście tak powściągliwe, jak się wydawało. Potem napełniliśmy manierki wodą z naszego zbiornika i wyszliśmy.

Powietrze było suche, gorące i śmiertelnie nieruchome.

Słyszałem, jak ktoś kiedyś dowodził, że w klimacie umiarkowanym powinno się rozróżniać nie cztery, a sześć pór roku: lato, jesień, zamknięcie, zima, otwarcie i wiosna. Przypomniałem to sobie, kiedy wyszedłszy z lochu patrzyłem, nasłuchiwałem i wąchałem.

Nie było żadnego zapachu. Żadnego ruchu. Każdemu mojemu krokowi towarzyszył skrzyp błękitnobiałego szronu. Każde skrzypnięcie rozlegało się donośnym echem. Czas zamykania mieliśmy za sobą. Ziemia była zamknięta na dobre.

Teraz już zawsze będzie zima.

Pomogłem mojej Monie wyjść z lochu. Ostrzegłem ją, aby nie dotykała rękami błękitnobiałego szronu i aby ręce trzymała z daleka od ust.

— Nigdy jeszcze nie było tak łatwo o śmierć — powiedziałem jej. — Wystarczy dotknąć dłonią ziemi, a później ust, i człowiek jest gotowy.

Mona potrząsnęła głową i westchnęła.

— Bardzo niedobra matka.

— Proszę?

— Mówię, że Matka Ziemia przestała już być dla nas dobrą matką.

— Hop, hop! — nawoływałem wśród ruin pałacu. Potworne wichury wyżłobiły wąwozy w tej wielkiej kupie gruzów. Prowadziliśmy z Moną poszukiwania wśród ruin bez przekonania, gdyż nigdzie nie było najmniejszego śladu życia, choćby jednego wścibskiego, wiecznie węszącego szczura.

Sklepienie bramy zamkowej było jedynym ocalałym dziełem rąk ludzkich. Podeszliśmy tam z Moną. Ktoś wypisał na murze białą farbą bokononistyczne Calypso. Litery były staranne i świeże. Stanowiły dowód, że ktoś jeszcze oprócz nas przeżył kataklizm.

Calypso brzmiało następująco:

Aż kiedyś ten szalony świat dobiegnie kresu i na koniec

Bóg poodbiera nam zabawki, które nam były pożyczone,

I jeśli wtedy, w owym dniu, urągać Bogu zechcesz,

Bluźnij, przeklinaj, rób, co chcesz — On tylko się uśmiechnie.

Загрузка...