Drzewa nagle przerzedziły się i Meredith wyszedł z lasu wprost pod palące, południowe słońce. Miał wrażenie, że wszystkie wydarzenia poprzedniego wieczoru, ta dziwna wieś, wizyta Boga, znaki i błyski, których doznał, były snem tylko, czymś co nie miało prawa się zdarzyć. Nasunął na głowę kaptur, żeby choć trochę osłonić twarz przed słońcem. Zwolnił trochę, żeby wyrównać oddech i nagle odkrył, że ktoś za nim idzie. A nawet nie za nim. Kilkanaście kroków z tyłu, obok drogi, wprost przez pole, na którym kiełkowało zboże szedł wiejski chłopak z długim, przerzuconym przez ramię kijem, na końcu którego wisiał mały tobołek zrobiony z szarej chusty. Chłopak uśmiechnął się do niego. Musiał podążać za czarownikiem od samego rana, ale w lesie nie sposób było go zauważyć.
– Witajcie panie – chłopak krzyknął wesoło.
Meredith odwrócił się bez słowa.
– Panie – chłopak nie ustawał w próbach nawiązania rozmowy. – A nie nuży się wam tak iść samemu?
– Zupełnie.
– Juści – chłopak zręcznie przeskoczył krzaki dzielące pole od drogi i szedł teraz tuż za czarownikiem. – Pewnie się nuży, tylko powiedzieć nie chcecie.
Meredith zasapał się nieco, wchodząc na szczyt łagodnego wzgórza. Droga dalej prowadziła w dół, aż do roziskrzonej słońcem powierzchni ogromnego jeziora. Na jego skraju, tam gdzie rozchodziły się pola, widać było małą wieś, na poły rolniczą, na poły – sądząc po rozwieszonych sieciach – rybacką.
– A ze mną to będzie wesoło – w głosie chłopca nie czuć było najmniejszego śladu zadyszki. – I zawszeć raźniej niż samemu.
Meredith szedł w milczeniu, nie chcąc nawiązywać rozmowy.
– A wiecie panie, co chroni chałupę przed ogniem?
– Co? – Meredith dał się jednak sprowokować.
– Dym.
– Co?
– Ano. Bo jak dym uchodzi z chałupy, to chałupa się pali – chłopak roześmiał się na cały głos. Po chwili jednak, widząc brak jakiejkolwiek reakcji, dodał: – A jak dym nie uchodzi, to się nie pali. Znaczy dym chroni przed ogniem.
– Pojąłem krotochwilę za pierwszym razem – mruknął Meredith – nie trzeba tłumaczyć.
– Ja tylko tak – chłopak zafrasował się, ale już po chwili chwycił swój kij w zęby, kucnął, gibnął się i zaczął iść na rękach. Trzeba przyznać, że szło mu to bardzo sprawnie. Prawie że dorównywał kroku czarownikowi. Widząc jednak brak zainteresowania, powrócił do normalnej pozycji. – Nie rozśmieszyłem was, panie? – był wyraźnie zawiedziony.
– Jak widać.
– Szkoda. Ale pokażę wam lepszą sztuczkę. W tej wsi, do której zmierzamy…
– My? – przerwał mu czarownik.
– No… Wy panie i ja – chłopak nie dał się zbić z pantałyku – to udawajmy, że mnie nie ma, co?
– Niczego nie będę udawał.
– To nic. Ja będę udawał, że mnie nie ma, co?
– A może dasz mi spokój?
– Juści, mogę dać, ale… Ja tą wieś znam – chłopak machnął lekceważąco ręką. – Ona zupełnie nie jest wesoła. Chłopi są głupi i za dużo śnią, panie.
Meredith chciał spytać czy on sam, jako chłop, nie jest przypadkiem równie głupi, ale powstrzymał się, słysząc uwagę o snach. Rzadko spotykał się z taką odwagą, kiedy chłop miał czelność zagadnąć czarownika. Kto to jest? – zmierzył chłopca wzrokiem. Mówi jak chłop i nie jak chłop zarazem. A mniejsza z tym. Wchodzili właśnie pomiędzy pierwsze chałupy. Chłopak stroił porozumiewawcze miny, że niby teraz będą udawać, że go nie ma i rzeczywiście był w tym dość zabawny. Meredith jednak przestał zwracać na niego uwagę. Zsunął kaptur z czoła i przyspieszył kroku. Jak w każdej wsi musiał odganiać kijem psy i kury pałętające się pod nogami. Dopiero nad samym brzegiem jeziora domy, zbudowane z suszonej na słońcu gliny, rozstąpiły się, tworząc dość spory placyk z rusztowaniami, na których suszyły się ryby. Wieśniacy na widok czarownika przerywali pracę. Ci, którzy stali na jego drodze, rozstępowali się, chyląc głowy z szacunkiem. Meredith zatrzymał się przy rosłym mężczyźnie czyszczącym niewielką łódkę.
– Przewieziesz mnie na drugi brzeg?
Na jego twarzy pojawił się grymas strachu. Chłop zgiął się w głębokim ukłonie.
– Panie… ja…
– No, wyduś z siebie wreszcie.
– Panie… Panie ja, my… znaczy… Nie mogę!
– Czemu? – czegoś takiego nie widział jeszcze nigdy.
– Bo… Panie… ja… – chłop jąkał się coraz bardziej. – Sen był. Sen miałem. Że… wielki czarownik do wsi… znaczy przyjdzie… i… żeby mu łódź dać… ale samemu nie płynąć… Panie.
Na wzmiankę o śnie, Meredith spojrzał na chłopca, który z nim przyszedł. Ten jednak, wmieszany w tłum otaczających ich chłopów, całym sobą udawał, że go nie ma i po raz pierwszy był naprawdę zabawny.
– No dobrze. A kto inny?
Chłop przygiął kark prawie do ziemi.
– Panie… Ja… My, my wszyscy mieliśmy sen… my…
– Taki sam?
– Tak panie, wszyscy… wszyscy ten sam… – chłop był naprawdę przerażony, a wieśniacy wokół przytakiwali głowami. – w nocy sen… w nocy…
– Nieprawdopodobne – zakpił czarownik – w nocy? W nocy sen mieliście?
Zerknął na chłopca, który chichotał, zakrywając usta dłonią.
– I nikt mnie nie przewiezie? – podjął.
Chłop runął na kolana.
– Wybaczcie panie. Weźcie łódź… bez zapłaty.
– Ano – czarownik wszedł do łodzi przywiązanej do pala wbitego tuż przy brzegu – skoro sny miewacie… i to w nocy.
Klęczący dotąd wieśniak podniósł się i zaczął odwiązywać sznur. Czarownik rozejrzał się za wiosłami.
– Panie – roześmiany chłopak przestał nagle udawać, że go nie ma i podszedł bliżej. – Weźcie mnie ze sobą.
– A wiosłować umiesz? – Meredith spostrzegł, że czuł do niego sympatię. Szczególnie tu, w otoczeniu tych ciemnych ludzi, którzy nagle wydawali się jeszcze bardziej przestraszeni niż w trakcie rozmowy o snach.
– Oj… nie umiem, zupełnie nie umiem.
– No to będziesz musiał płynąć sam – czarownik stracił cierpliwość.
Stary wieśniak uporał się wreszcie ze sznurem. Wszedł po kolana do wody, żeby odepchnąć łódź, ale zwlekał jeszcze.
– Wybaczcie, wybaczcie… – szeptał.
– No już, już.
– Panie bo… uważajcie na siebie, bo… – szepnął jeszcze ciszej. Jego twarz zdawała się wyrażać jeszcze większe przerażenie niż przed chwilą.
– Co?
– …bo… to nie był dobry sen – odepchnął łagodnie łódź, pokłonił się jeszcze raz i wrócił na brzeg…
Meredith założył krótkie wiosła i usiadł na chybotliwej ławeczce. Na szczęście wiosła były lekkie. Ciągnął nimi równo, przypominając sobie po raz kolejny młode lata i oddalając się szybko od wsi z jej przestraszonymi mieszkańcami, i od wyraźnie zgnębionego chłopca. Słońce paliło ostro, ale nie chciało mu się zakładać kaptura, lekki wiaterek marszczący powierzchnię jeziora chłodził mu czoło i dodawał sił w skwarne południe. Nie sądził, że wiosłowanie przyjdzie mu tak łatwo. Długie pociągnięcia nadawały łodzi stosunkowo dużą szybkość i wydawało się, że bez jakiegoś szczególnego zmęczenia osiągnie odległy jeszcze, drugi brzeg.
Znowu powróciły refleksje dotyczące poprzedniego wieczoru. Czy ma udać się na wyspę Zakonu? Przecież nie może pokonać czarownika wyspy… Bóg zleca mu zadanie i z góry mówi, żeby na niego nie liczyć, nawet chłopi nie chcą go przewieźć na drugą stronę, bo… Ach, mniejsza z tym. Znikąd pomocy.
– Znikąd pomocy – rozległ się tuż obok czyjś głos.
Meredith o mało nie wpadł do wody. Łódź zachybotała się od jego gwałtownego podskoku, nabierając trochę wody. Tuż obok… Nie, to niemożliwe! Tuż obok, po powierzchni wody, szedł chłopak z kijem i tobołkiem, ten sam, którego czarownik zostawił na brzegu.
– Znikąd pomocy – powtórzył chłopak. – Nie chcieliście mnie przewieźć, panie, chłopi nie chcieli dać mi łodzi. Zresztą, po co mi łódź i tak bym z niej nie skorzystał. No i muszę iść na piechotę.
Meredith z trudem opanował kołyszącą się gwałtownie łódkę. Nie czuł wokół żadnej magii! Nie czuł wokół żadnej magii!
– Kim jesteś?
– Nie „kim” tylko „czym” – poprawił go chłopak.
Meredith czuł, że rozszalałe niesamowitym spotkaniem serce uspokaja się trochę.
– No to czym jesteś?
– Oooo… to trudno powiedzieć.
Czarownik zdążył już zapomnieć, jak trudno rozmawia się z chłopcem.
– Nie jesteś chyba…
– Bogiem? – chłopak wpadł mu w słowo. – No co wy? Rozum z was uszedł? – nie było w nim już poprzedniej udawanej uniżoności, ale perfidnie, przez cały czas wydawał się sympatyczny. – Czy ja wyglądam na Boga?
W tej stojącej na powierzchni wody postaci było coś niepokojącego, ale też i miłego, a nawet pociągającego, tak pociągającego właśnie. Jakiś specyficzny urok emanujący od drobnej sylwetki sprawiał, że wydawała się przyjazna, ale i… groźna.
– A jak cię zwą?
– Mnie? No… Różnie – chłopak zrobił zabawną minę. – Zależy gdzie.
– Powiesz?
– No mówię, że różnie. Zwą mnie Wielkim Błaznem albo Wielkim Kłamcą, albo Tym, Który Przychodzi We Śnie.
„To nie był dobry sen” – powiedział chłop nie tak dawno.
– Ale tak naprawdę nazywam się Wirus.
– Dziwne imię.
Chłopak przysiadł na brzegu łodzi, a ta ani drgnęła, zupełnie jakby nie obciążono jej żadnym dodatkowym ciężarem.
– Jak możesz chodzić po wodzie? – ciągnął Meredith. – Wokół nie ma żadnej magii.
– Ach! To was tak przestraszyło – Wirus zerwał się nagle i zrobił fikołka na powierzchni wody, a ta nie zmarszczyła się nawet, zupełnie tak, jakby była kamienną posadzką. Z drugiej strony, na lazurowej tafli wyraźnie widać było jego odbicie. – No… to trudno wytłumaczyć.
– Skoro nie chcesz mi odpowiedzieć na żadne pytanie, to po co rozmawiamy?
Wirus roześmiał się głośno.
– Ależ pytajcie… pytajcie.
– Kim jesteś?
– Och – chłopak skrzywił się, jakby odpowiedź miała być rzeczywiście wielkim problemem. – Jestem dziełem Boga.
– Czyli człowiekiem?
– Nie. Ludzie to dzieci Bogów. Ja jestem dziełem Boga.
– Nie rozumiem. Nie jesteś człowiekiem?
– Nie. Jestem rzeczą. Przedmiotem.
Meredith potrząsnął głową.
– W ten sposób do niczego nie dojdziemy, prawda?
Chłopak załamał ręce.
– Panie, wybaczcie porównanie, ale czy jesteście w stanie wytłumaczyć działanie magii psu?
– Mmmm?
– No taki na ten przykład pies. Czy zrozumie wasze słowa? Nie. Bo w jego języku nie ma takich słów. Tak jak wy, jeszcze raz wybaczcie, nie zrozumiecie tego, co będę mówił w moim języku, w którym to się da wytłumaczyć, bo w nim są odpowiednie słowa.
– No ale możesz spróbować – nie ustawał Meredith. Czuł coś dziwnego. Rozmowa z chłopcem była jak magia. Dotykał czegoś, czuł coś potężnego, ale to coś wymykało się z jego dłoni, goszcząc w nich przez tak krótką chwilę, że istotnie nie można było określić swych uczuć słowami. Czarownik czuł, że ma do czynienia z jakąś zamierzchłą tajemnicą. Że widzi jej rąbek, jej skraj, ale niewiele zrozumie, jeśli nie posunie się poza granicę, za którą czaiło się potężne niebezpieczeństwo.
– No dobrze – chłopak zrezygnowany znów przysiadł na burcie łodzi, a ta znowu nie drgnęła nawet troszeczkę. – Pamiętacie z tej waszej tajemnej szkoły, kto to jest człowiek, a kto to czarownik?
Meredith nie musiał wysilać pamięci. Tą inwokację każdy adept musiał recytować dwa razy dziennie.
– Człowiek jest czynem i słowem, czarownik, słowem i czynem.
– O! – chłopak podniósł palec w identycznym geście jak jego stary nauczyciel. Czarownik, mimo słonecznego ciepła, poczuł ogarniający go chłód. – „Czyn” można tłumaczyć jako ciało, „słowo” jako wolę, działanie, magię… U człowieka najpierw jest ciało, potem wola i magia. U czarownika odwrotnie.
– A u ciebie?
– Ja jestem tylko słowem.
– Magią?
– Nieeee… Słowem – chłopak roześmiał się nagle – traktujcie to jak najbardziej dosłownie – zaakcentował „słowo” i „dosłownie”, by widać było, że powtarza się w jednym zdaniu i zaniósł się śmiechem, jakby powiedział jakąś krotochwilę.
– A jakiego Boga jesteś dziełem? – spytał Meredith sądząc, że postępuje wyjątkowo podchwytliwie.
– Jak myślisz?
Czarownik wybrał odpowiedź, której najbardziej się bał.
– Sepha?
Wirus skromnie opuścił oczy.
– Mhm.
– Fałszywego Boga. Boga Zdrajcy.
– Och, nie wierzcie we wszystko, co o nim mówią.
Czarownik zagryzł wargi.
– To on stworzył… Ziemców.
– Nie! Skąd!
– Wiem, że to on.
– Ależ skąd – twarz Wirusa wyrażała teraz udawane wzburzenie – On? W życiu! Nigdy!
– Taak? To za co inni Bogowie go uwięzili?
– Och… – Wirus znów skromnie spuścił oczy. – Za mnie.
– Wiem, że kłamiesz – Meredith starał się mówić spokojnie. – On stworzył Ziemców. Tak mi powiedział.
– Nie – przerwał mu chłopak. – Ziemców stworzyłem ja!
Z Mereditha uszło powietrze. Dłuższą chwilę siedział w milczeniu, nie mogąc zebrać myśli. Lekki wiaterek ustał właśnie, powierzchnia jeziora wygładziła się z leciutkich zmarszczek. Z oddali dochodziły jedynie odgłosy jakichś ptaków.
Dopiero po dłuższej chwili czarownik spojrzał na Wirusa. Chłopak wystawiał właśnie do słońca swoją twarz o sympatycznych rysach. Wielki Kłamca? Wielki Błazen? Czy Ten, Który…
– Kto to są Ziemcy?
– Aaaaaach… – Wirus uśmiechnął się łobuzersko. – To regularne potwory. Perfekcyjne. Straszne. Piękne. Przyjdą tu i zrobią porządek.
– Dlaczego ze mną rozmawiasz, skoro chcesz mnie zabić? – czarownik zmienił temat.
– Ja chcę was zabić? – zaperzył się chłopak. – Ja wam może nawet podaruję życie wieczne.
– Nie chcę służyć Bogowi Zdrajcy.
– A kto mówi o służeniu? Pamiętacie może, co wam powiedział ten Bóg, co was wczoraj odwiedził?
– Byłeś tam?
– Pewnie, że byłem. Schowany za świecą – Wirus wzruszył ramionami. – On wbrew pozorom powiedział wam całą prawdę. Tylko jesteście za głupi, żeby tę prawdę zrozumieć – zapadła męcząca cisza. Chłopak jednak, prychając i zżymając się, bardziej udawał niż naprawdę był rozłoszczony. Po chwili uśmiechnął się znowu. – A dlaczego sądzicie, że chcę was zabić?
– Stworzyłeś potwornych Ziemców, a oni przybędą, żeby zrobić ze mną porządek.
– Sami jesteście potworem – krzyknął chłopak. – Skoro sądzicie, że zrobienie przez nich porządku oznacza zabicie was osobiście.
Meredith westchnął ciężko. Zastanawiał się, czy godzi mu się rozmawiać z Wirusem. Jeśli Bogowie milczą uparcie, a sługa zła jest taki rozmowny… Czy można próbować dowiedzieć się od sługi zła czegoś o planach Bogów?
– A kto to są cisi bracia? – spytał jednak po chwili.
– O Bogowie – chłopak podniósł do góry ręce w teatralnym geście. – Czy nie moglibyście choć raz zapytać mnie, co to jest krowa? Albo co to jest stół? Albo włosy? Wtedy bym wam odpowiedział i byście zrozumieli. A wy pytacie o sprawy, których po waszemu wyrazić się nie da!
– Nie chcesz powiedzieć.
– Aaaaaaaaaaaaa! Ratunku!!! Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa! – chłopak nagle przestał krzyczeć i spojrzał na czarownika zupełnie spokojnie. – Czy wiesz, jak wygląda świat?
Tym razem Meredith wzruszył ramionami.
– To wielka płaszczyzna otoczona morzem. A wokół morza są Góry Bogów, których przekroczyć niepodobna, bo strzeże ich Klątwa, a za nimi nie ma już świata.
– Eeeee… Zapomnieliście o czymś.
– O czym?
– Był taki mędrzec, co twierdził, że świat musi być kulą. Bo kula to kształt doskonały.
– Nie może być. Przecież ludzie po drugiej stronie chodziliby do góry nogami i… a poza tym przecież spadliby z kuli.
– No taaaak… – Wirus ukrył twarz w dłoniach. – Wiecie co? – podjął po dłuższej chwili – Może jednak spróbuję opowiedzieć wam wszystko od początku, co?
Meredith spojrzał w oczy chłopca, oczy, które błyszczały życiem i inteligencją w przeciwieństwie do oczu Boga wczoraj. To przecież Wielki Kłamca. To Zło! Dlaczego więc Zło jest tak pociągające? Tak bliskie?
– Ale pamiętaj – zastrzegł się jeszcze Wirus – że w moich słowach będziecie mogli zobaczyć tylko cień tamtych wydarzeń, tylko ułudną mgłę będącą kalekim odbiciem zamierzchłych rzeczy. Bo nie wszystko da się powiedzieć – Chłopak rozsiadł się wygodnie, w jakiejś niemożliwej do utrzymania dla człowieka pozycji, na burcie łodzi. – Było tak… Nasi wspaniali Bogowie żyli sobie dawno, dawno temu… Tak dawno, że już nikt nie pamięta. I nie było dla nich rzeczy niemożliwych, jak to u Bogów bywa, zresztą. I zastanawiali się, co jest starsze: oni czy świat…
– To nie Bogowie stworzyli świat?
Chłopak powstrzymał czarownika ruchem ręki.
– Tych spraw absolutnie nie można wyrazić w waszym języku. Tu chodzi o rzeczy, które działy się w tak krótkich chwilach i w takich warunkach, że nie sposób ich nawet ogólnie opisać.
– A jakiś przykład?
– Nie ma żadnego przykładu. Nie ma na całym świecie niczego podobnego. A mówię o Wielkim Świecie, który składa się z ogromnej liczby takich światów jak wasz.
– I co było dalej?
– Bogowie natrafili na pewną barierę. Nie pytaj jaką – zastrzegł się Wirus mimo, że Meredith siedział bez słowa. – Nie potrafili jej przejść ani ominąć. Być może było to coś starszego niż oni. Coś starszego niż Bogowie. A na to… – chłopak ściszył głos i rozejrzał się wokół tak, jakby chciał sprawdzić, czy nikt ich nie słucha – no więc oni… znaczy Bogowie, nagle… – znowu nerwowe spojrzenie na boki – nagle schwycili czarodziejską różczkę i zaczęli się nią okładać po pyskach!
Czarownik oniemiał, a chłopak zaczął się śmiać.
– Nie, nie… żartuję – chłopak jednak nie mógł się uspokoić. – Przyznasz jednak, że wizja Bogów – zanosił się śmiechem – dających sobie nawzajem w mordę jest dość zabawna.
– Przestań.
– No już, już – Wirus otarł nieistniejące łzy ze swojej twarzy. – Bariera istniała. Bogowie okazali się bezsilni. Wtedy mniej więcej wpadli na pomysł zasiania życia w całym Wielkim Świecie. Skoro oni nie potrafili pokonać bariery, to może zrobią to ludzie. Taaak… Ludzie stworzeni zostali na obraz i podobieństwo Bogów. Posłańcy życia mieli być wysłani do wszelkich światów w Wielkim Świecie. Być może w niezmierzonej, nieskończenie wielkiej liczbie światów narodzą się w końcu tacy ludzie, którzy zdołają przekroczyć barierę… Seph jednak myślał inaczej. Skoro Bogowie nie potrafią przebyć bariery – myślał – to być może są błędem, błędem popełnionym przez coś jeszcze większego. A jeśli tak, to tworzenie nieskończenie wielkiej liczby światów zamieszkałych przez kogoś stworzonego na obraz i podobieństwo jest złą drogą. Po co powtarzać błąd? Przecież błąd powtórzony nieskończoną ilość razy, jest dalej błędem, tyle, że błędem zmultiplikowanym. Seph myślał inaczej. Chciał stworzyć istoty nie na obraz i podobieństwo. Chciał stworzyć ludzi, którzy pozbawieni będą wszystkich ograniczeń, które mieli Bogowie. I nawet wymyślił ich.
– Ziemców?
– Taaaak. Wymyślił Ziemców, ale… Ziemcy okazali się potworami. To były istoty nieskończenie agresywne, pozbawione wiary i moralności, złe, okrutne, przebiegłe i bardziej mordercze niż najgorsza zaraza, ale… ale oni mieli szansę. Bóg, który nawiedził was wczoraj mówił: „nie ma na świecie zła, nie ma nienawiści, nie ma niesprawiedliwości. Jest pokój, dobro i harmonia”. Tak właśnie stworzono wszystkich ludzi na Wielkim Świecie. Bogowie nie zgodzili się z planem Sepha. Przestraszyli się jego potworów. A to tylko powtarzanie błędu. Powtarzanie błędu w nieskończoność. Seph nie mógł sam zmienić treści zarodników życia. I dlatego stworzył mnie – chłopak uśmiechnął się zimno. – Stworzył samo słowo. Kogoś bez ciała, bez życia, rzecz, która miała mu służyć. Bez ciała, bez życia, a więc coś, czego nie można zabić, nie można zniszczyć, coś co nie mogło przestać istnieć. Bogowie strzegli swojego nowego życia. Nikt nie mógł dotknąć zarodników życia, nikt nie miał dostępu do nowych ludzi, którzy mieli powstać na wszystkich światach. Seph nie mógł nic zrobić. Ale… Ale ja mogłem. Bogowie stworzyli największego wojownika wszechczasów. Kogoś, kto miał strzec ich dzieła. Strażnika doskonałego.
– Jak on się nazywał? – odważył się przerwać Meredith.
– Nazywał się 28-30. Ale to nieistotne. Był najgroźniejszym wojownikiem w całym ówczesnym Wielkim Świecie. Był Seph, który nie mógł nic zrobić, byli Bogowie i… byłem ja – chłopak rozmarzył się nagle. – Miliony lat temu. Tysiące milionów lat temu… Bogowie, jaka to niewyobrażalna liczba. Ja… ja, malutki Wirusik, przeciwko największej potędze ówczesnego Wielkiego Świata – Wirus uśmiechnął się nagle. – 28-30 był mistrzem mistrzów. Miał w sobie całą ówczesną wiedzę walki – chłopak nagle zbliżył twarz do twarzy czarownika. – Kiedy wyżerałem mu mózg – powiedział, a Meredith cofnął się odruchowo – okazało się, że nie jest aż tak wielki… Miał słabą stronę. A ja nie – palec chłopca prawie dotknął oczu czarownika. – Żeby istnieć, potrzebował choćby najmniejszej cząstki materii… A ja nie!
– Zabiłeś go?
– Zniszczyłem – chłopak zamyślił się nagle. – To też była rzecz. Jak ja.
– I co było dalej?
– Niestety. 28-30 nie był aż taki głupi i bezsilny jakby się wydawało. Zanim zginął, zapisał sobie wszystko, co zrobiłem. Ja stworzyłem Ziemców, a Bogowie dowiedzieli się, co zrobiłem.
– Uwięzili Sepha?
– Tak. Ja stworzyłem istoty perfekcyjne, idealnych agresorów, bez złudzeń, bez iluzji, potrafiących ginąć bez skargi, nie dostrzegających przeszkód przed nimi, nie znających magii, która by ich spętała, nie będących właściwie ludźmi… a oni… oni dowiedzieli się o wszystkim.
– Nie mogli zniszczyć Ziemców?
– Jak? – roześmiał się chłopak. – Posłańcy życia zostali wysłani. A ja zmieniłem treść tylko w jednym. Nieskończona liczba. Nieskończenie wiele możliwości. Jak ich znaleźć? Jak odszukać? Czy wiesz, jak wielki jest Wielki Świat?
– Powiedziałeś przedtem, że Ziemcy tu przyjdą, czy…
– Dobrze myślicie – wpadł mu w słowo chłopak. – Oni mają ten sam problem. Ale… Seph kazał mi umieścić wskazówkę. Trop zawarty w nich samych. I dążenie… Czy wiecie, panie, że oni śniąc i jedząc, i chodząc, i srając, i bijąc, i chędożąc, myślą tylko o tym, jak tu się dostać? Giną, nic z tego nie mają, ale przez całe swoje krótkie życie o niczym innym nie myślą, tylko o tym, jak przejść czarną pustkę!
– Dlaczego chcą dotrzeć właśnie tu?
– Bo tu była siedziba Bogów. Tu jest więzienie Sepha, a on ma prezent dla swoich dzieci.
– Wiedział, że zostanie uwięziony właśnie tutaj?
– Wiedział. To był wtedy jedyny świat. Ale… Bogowie dowiedzieli się o wszystkim. Zanim odeszli.
– Bogowie odeszli?
– Umarli, jak wolicie. Przestali istnieć.
– Przecież wczoraj widziałem…
– Widzieliście tylko obraz.
– Ale…
– Nie przerywajcie mi, rzecz nie w szczegółach. Bogowie byli cwani. Mieli wszystko to, co zapisał im 28-30, więc wiedzieli, z grubsza, jak będą wyglądać Ziemcy. Nie z wyglądu oczywiście, z wyglądu niczym się od was nie różnią, choć ludźmi w pełnym tego słowa znaczeniu nie są. Wiedzieli, że to pół-ludzie, pół-zwierzęta i, że mają tu… – chłopak wskazał na swoją głowę – Mają tu zdrowo pomieszane.
Wirus roześmiał się głośno.
– Oj zdrowo. Zapamiętajcie dobrze moje słowa, powtarzał nie będę – zwrócił się do czarownika. – Ziemcy to takie istoty, które… uważaj – chłopak znowu poniósł palec – dobra chcąc, zło czynią! – roześmiał się jeszcze głośniej, szczególnie ukontentowany. – To bardzo ważne… Prawdziwe dzieci Sepha. One przejdą barierę.
– Ile zła przedtem uczyniwszy?
– Oj, zła i zła… Świat byłby bardziej piękny, gdyby wykreślono to słowo. Albo przynajmniej, gdyby ludzie mniej się go bali – chłopak podparł brodę na zwiniętej w kułak dłoni. – Mniejsza z tym. Bogowie wiedzieli, kim lub raczej czym są Ziemcy. Nie mogli ich znaleźć i zniszczyć. Wiedzieli, że prędzej czy później dotrą aż tutaj. Rozwiązanie nasuwało się samo. Tu właśnie urządzili pułapkę na Ziemców. Pamiętacie, co mówił wam Bóg? „Nie ma na świecie zła, nie ma nienawiści, nie ma niesprawiedliwości. Jest pokój, dobro i harmonia”. A tutaj? Zło, nienawiść i niesprawiedliwość. Czyż nie tak? Bóg powiedział wam prawdę. Tu jest inaczej niż gdzie indziej. To pułapka! – Wirus roześmiał się znowu, ale tym razem nie był to miły śmiech. – A dlaczego? Dlaczego tak jest? Bo to wy macie zmierzyć się z Ziemcami. „Tu jest inaczej niż gdzie indziej” – znowu zacytował słowa Boga. – O taaaak. Tu wszystko dzieje się inaczej. Wy zostaliście stworzeni, żeby zmierzyć się z Ziemcami – chłopak machnął ręką – Próżny trud. Ziemców stworzyłem ja. A was tylko jacyś tam Bogowie… No, niemniej przygotowali się nieźle. Wasz świat jest inny, nie tylko z powodu innych prawideł. Jest kulą. Ale nie taką, jak inne. Na obwodzie kuli istnieje pierścień stworzony z gór tak wysokich, że przejść ich nie sposób.
– Wiem, klątwa…
– Nie ma żadnej klątwy. Po prostu, jak człowiek zacznie się za wysoko wspinać, najpierw zrobi się strasznie zimno, a potem zabraknie powietrza. Góry sięgają aż do czarnej pustki – chłopak zwiesił nogi przez burtę łodzi i choć zanurzył je woda, nie została zmącona, nie pojawił się żaden ślad. – Po drugiej stronie gór żyją wasi cisi bracia.
– Nie może być – Meredith czuł, że opowieść Wirusa wciąga go coraz bardziej. – Gdyby tam był ktokolwiek, czarownicy musieliby ich czuć. Magia…
– Tam nie ma żadnej magii. Cichy brat to człowiek, którego nie zobaczycie tą swoją magią. Oni… oni są bardzo podobni do Ziemców. Bardzo. Ale to nie Ziemcy! Plan Bogów był taki: wy jesteście prawie tacy, jak inne światy – chłopak uśmiechnął się złośliwie – plus oczywiście zło, nienawiść i niesprawiedliwość – rozłożył ręce w geście: „to naprawdę nie moja wina”. – Cisi bracia są prawie tacy sami jak Ziemcy, che, che, jak oni mało wiedzą o Ziemcach… będą się uczyć jak opanowywać przedmioty… a potem… połączycie się i stawicie czoła – chłopak tylko kręcił głową. – To tylko świadczy, że Bogowie nie pojęli do końca, kim są Ziemcy. Ich siłą nie jest ani brak magii, to raczej słabość, ani to jak opanowują przedmioty.
– A co jest ich siłą?
– Już zapomnieliście? – chłopak dotknął palcem swojego czoła. – To, że dobra chcąc, zło czynią – znowu ten przewrotny wyraz twarzy, ni to uśmiech, ni grymas – Na takie potwory nie jesteście przygotowani.
Meredith siedział w znieruchomiałej łodzi i myślał nad tym, co sługa Zła powiedział mu o planach Bogów. Nie wiedział, co w tej, jak sądził, plątaninie łgarstw, przeinaczeń i zmyśleń zawiera jakieś źdźbło, jakiś cień prawdy. Ale… Bogowie milczeli, a sługa Zła mówił wiele. Stary problem. Czy godzi się o Dobru dowiadywać od Zła, czy można o sprawy Dnia pytać Noc? Meredith miał wrażenie, że siedzi na skraju świata. Że pod jego stopami rozwiera się otchłań, w jaką nie spojrzał jeszcze żaden czarownik przed nim. Bogowie! Wskażcie, co łgarstwo, a co prawda. Dlaczego to monstrum, ten chłopak jest sympatyczny, a Bóg jak martwy? Dlaczego Zło dominuje na świecie, a Dobro sączy się gdzieś i sporo się trzeba natrudzić, by odróżnić jego ziarno od plew? I wreszcie: dlaczego Zło… jest przyjazne… a Dobro, jak panna wśród zalotników, tego wybierze, kto ją najgorzej traktuje. Dlaczego Zło jest jak karczma – każdy może wejść, weselić się i jeszcze wytchnienie zyskać, a Dobro – jak uboga twierdza w górach – nieliczni mogą ją zdobyć, a i z tych wielu odpadnie, bo na cóż tu łaszczyć się?
Chłopak nagle sposępniał i stał się poważny.
– Usłyszeliście historię świata – powiedział cicho. – W co uwierzycie, a w co nie… wasza wola. Pamiętajcie jednak o tym, że Bóg, któregoście wczoraj widzieli… prawdę wam mówił. Tylko wyciągnijcie z tego naukę. Zrozumcie, co on wam powiedział!
Meredith czuł dreszcze niepokoju. Wysłannik Zła przekonywał go o tym, że Bóg, że samo Dobro objawiło mu prawdę!
– No bywajcie – chłopak zeskoczył z burty na powierzchnię wody. – Na mnie już czas.
– Zobaczymy się jeszcze?
– A jakże. Do nikogo nie przychodzę na próżno.
Meredith, słysząc słowa Wirusa, dopiero teraz zdał sobie sprawę, że nie wie, jaki cel miała ta rozmowa. Mając umysł ogarnięty mrocznymi wizjami zarania dziejów wiedział, że musi spytać o coś jeszcze. Popatrzył na postać wiejskiego chłopca z kijem i tobołkiem oddalającą się po powierzchni jeziora.
– Powiedz… – krzyknął za nim. – Czy istnieją demony?
Wirus odwrócił się i przybrał wyraz twarzy, który miał wczoraj Bóg – martwy i… głupi.
– A na to pytanie wam nie odpowiem.
Zupełnie nagle, bez wcześniejszego ostrzeżenia, nawet bez słowa „Bywajcie” runął w dół, jakby nagle stracił oparcie i utonął, a woda, tak jak poprzednio, nie zmarszczyła się nawet.