ROZDZIAŁ 34

Meredith wędrował różnymi gościńcami. Nie miał pieniędzy, nie mógł za nic zapłacić. Gasił pragnienie w przydrożnych źródełkach, dobrzy ludzie w mijanych osadach karmili go… Nie mógł zarabiać we wsiach, choć często go o to proszono. Nie chciał. Nie, po prostu nie mógł. Ilekroć wyobraził sobie, że jako zwykły prószalnik przyjdzie do niego młodzieniec owity w zieloną poświatę… Czuł dreszcze. Nie mógł. Szedł przed siebie, zastanawiając się dokąd zmierza, ale nie mógł znaleźć w sobie odpowiedzi. Dni mijały jeden za drugim, takie same, podobne jeden do drugiego znojem drogi, kurzem, drzewami przy gościńcu… Był sam. Był tak strasznie sam.

Pewnego dnia jednak, pod wieczór, kiedy już zastanawiał się, gdzie znaleźć miejsce na spoczynek, zauważył poczet stojący opodal, na ocienionym placyku przy drodze. Zakon? Uciekać? Właściwie, co mogą mu zrobić. Zabić? Jakiś konny ruszył w jego kierunku. Gdyby nawet zdecydował się na ucieczkę, nie miał wielkich szans. – Czarowniku!

Rozpoznał sylwetkę rycerza i znak na tarczy, tamten zbliżał się w szybkim tempie. To Zakon. Miał rację.

– Czarowniku – krzyknął rycerz ponownie. – Chodź na spotkanie.

– A kto prosi? – mruknął.

Tamten miał wyśmienity słuch albo domyślił się z ruchu warg. Wstrzymał konia i wskazał drogę.

– Mędrzec Dorion prosi na rozmowę.

Meredith ruszył za konnym, czując dreszcze. Nienawidził ich, nienawidził… Skąd wiedzieli, że tu będzie szedł? Czy czarownik wyspy był aż tak potężny, żeby to przewidzieć? Może…

Niewielki placyk ocieniały wysokie drzewa. Dwóch jeszcze rycerzy tkwiło przy koniach z rękami na rękojeściach mieczy. Dalej stał wóz i kilku służby, ci jednak wraz z giermkami na widok przybysza cofnęli się kilka kroków. Meredith podszedł wprost do stołu zastawionego jadłem, za którym siedział siwy starzec ubrany w skromną szatę Zakonu.

– Usiądź proszę – Dorion wskazał mu krzesło naprzeciw siebie. – Częstuj się.

Meredith usiadł. Nie zamierzał jednak niczego ruszać.

– Jak mnie znaleźliście? – spytał.

Usta Doriona wykrzywiły się lekko. Oczy patrzyły zadziwiająco trzeźwo.

– Stary już jestem… – wymamrotał ledwie zrozumiale, jakby w zaprzeczeniu do jasnego spojrzenia. – Służyłem wiernie przez tyle lat. A teraz, u kresu życia przychodzi mi rozmawiać z… demonem.

– Nie wierz we wszystko, co o mnie mówią – Meredith chciał zakpić naśladując Wirusa, ale wypadło to bardzo blado.

– Z demonem – powtórzył Dorion cicho. – Drogo zapłaciłeś za swoją wolność czarowniku.

– A ty? Siedziałeś w waszej celi, choćby jedną noc?

Mędrzec przymknął oczy.

– Nawet nie wiesz, z czym się związałeś, czarowniku.

– Coś jednak wiem.

– Bo usłyszałeś od tego… czegoś? – starzec uśmiechnął się lekko. – To Wielki Kłamca, czarowniku.

– Mmmmm… widzę, że przynajmniej przedstawił mi się, nie kłamiąc.

Dorion skinął na sługi. Drobny chłopak podbiegł natychmiast z ciężką sakwą, z której wyjął starą, oprawną w grubą skórę księgę. Położył ją na stole, wprawnie odsuwając naczynia. Odszedł, zanim Dorion otworzył ją i zaczął przewracać kartki.

– To Księga Życia – powiedział. – To księga wiedzy o Bogach, o świecie i jego historii, o planach naszych Stwórców i o… Złu. O Zdrajcy Sephu i plugawych sługach jego.

Meredith, który wcześniej postanowił nie tykać niczego, przełamał się jednak i nalał sobie wina. Sączył je powoli, słuchając usypiającej mowy tamtego.

– Żeby ją stworzyć, wielu straciło życie. Najwięksi magowie setki, tysiące lat temu, zapadli w trans wymagający najsilniejszej magii, jaką można sobie wyobrazić, takiej magii, że z transu nikt się już nie obudził. Oddawali życie, by podyktować w malignie czasem tylko kilka słów, czasem coś więcej o naszych Bogach! Umierali, żeby przedrzeć się choć na moment przez niewyobrażalne otchłanie czasu.

– No czytaj, czytaj – mruknął Meredith, krztusząc się winem, które zapiekło go w gardle. Jedyne, co czuł, to nienawiść do sługi Zakonu.

Dorion popatrzył na niego uważnie. Potem przesunął palcem po karcie księgi.

– „Powiedziane jest: jeśli w śnie przyszedł Wielki Kłamca – strzeż się. Powiedziane jest: jeśli za dnia przyszedł Wielki Błazen – postaraj się umrzeć albowiem słowa jego oplotą cię i śmiać się będziesz, i radować, i dnia od nocy nie odróżnisz ani życia od śmierci” – Dorion przewrócił stronę. – „Powiedziane jest: Po trzykroć zapytaj siebie: Śnię ja? Śnię ja? Śnię ja?…”

– Mam wrażenie, że nie śnię – mruknął Meredith, demonstracyjnie szczypiąc się w policzek.

Dorion znowu spojrzał na niego, bez wyrazu, długo, potem opuścił wzrok i przewrócił kilka kart.

– „… a Seph hardo patrzył w oczy Bogów. Nie będzie litości – rzekł – nie będzie zmiłowania, nie będzie przebaczenia… Będzie jeno krew, ogień i płacz… A Bogowie w milczeniu słuchali słów jego.”

Meredith znowu poczuł dreszcze. „Wy jesteście ludem wybranym. Wy przejdziecie przez płomień, krew i łzy…” – tak mówił mu Bóg, który przyszedł jako zwykły proszalnik do chaty wiele lat temu.

– „A Seph, choć świadom swego końca, jeno drwił i urągał: Stworzyłem ich. Stworzyłem, ale nie na obraz i podobieństwo…”

– To nieprawda – Meredith przerwał Dorionowi. – Seph nie stworzył Ziemców.

Mędrzec przerwał, przez chwilę jeszcze bezdźwięcznie poruszając ustami. Potem podniósł wzrok.

– Nie masz nawet pojęcia, z czym rozmawiałeś. To nie jest człowiek, to nie jest demon, jak ty, to nie jest istota, która żyje. To jest rzecz. To jest zwykła rzecz, w którą Seph tchnął oszukańcze, plugawe życie, by była jak ułuda, jak miraż mamiąca ludzi, pchająca ku Złu.

– Więc znowu nie kłamał. Potwierdzasz jego słowa.

Dorion zacytował tym razem z pamięci:

– „Powiedziane jest: jeśli dzień słoneczny, nie będziesz kłamał, że słota, mów, że słońce świeci, ale chmurka, której nie ma, za drzewem się skryła. Powiedziane jest: jeśli na targu rybę i wino sprzedają nie mów, że handel wełną tam jest. Mów, że sprzedają rybę i wino, ale ryba nadpsuta, choćby świeżą była… Wtedy i posłuch zyskasz” – Mędrzec pokiwał głową. – To coś, z czym się zadajesz, nie jest żywe. Rozumu nie ma, pamiętaj. Ma wiedzę i spryt straszliwy. Nie tobie się z tym mierzyć, czarowniku.

– W takim razie jest prawda w jego słowach.

Dorion wziął z talerza mały kawałek sera i włożył do ust.

– O nas kronikarz może napisać: „Dwóch przyjaciół wieczerzało przy stole”. Jaka w tym prawda? Choć przecie wszystko się zgadza, siedzimy, ty łyk wina upiłeś, ja kawałek sera przełknąłem.

– Tylko, że my nie przyjaciele.

– O właśnie. Takoż ci mówi ta rzecz przeklęta. Nie łże, że słota, kiedy słońce świeci. Mówi, że chmurka za drzewem się skryła, choć nigdy chmurki nie było.

– Można więc dowiedzieć się czegoś o planach Bogów od Wcielonego Zła. Choćby i cienia prawdy.

– „Dwóch przyjaciół wieczerzało przy stole” – tyle się dowiedzą nasze wnuki z kronik, jeśliby te powstały. Tyle dowiesz się ty, z przeklętych ust tej rzeczy – zastukał kościstą pięścią w stół.

– Skąd o nim wiecie? – spytał Meredith.

– A wiemy, wiemy… Pamiętaj, to coś nie jest żywe. Może pojawić się jako dziewka przecudnej urody, jako mędrzec, chłopak czy rycerz. Może być ptakiem czy rybą, wężem czy lwem. Ale najchętniej przychodzi we śnie. A wtedy strzeż się! „…albowiem słowa jego oplotą cię i śmiać się będziesz, i radować, i dnia od nocy nie odróżnisz ani życia od śmierci.” – powtórzył poprzedni cytat z księgi. – Czy nie tak jest z tobą czarowniku?

– Wyglądam na takiego, który nic, tylko raduje się od rana do nocy?

– Wyglądasz na takiego, który już nie może odróżnić życia od śmierci – powiedział spokojnie Dorion.

Meredith wzruszył ramionami.

– A nie przyszło ci do głowy, że spojrzeć na zło od wewnątrz, to znaczy kazać mu przemówić i wyłożyć swe racje?

– Jakie racje? – żachnął się Dorion. – Pamiętaj, że mówiąc z nim, rozmawiasz z rzeczą! Spróbuj dowiedzieć się, jakie racje mają twoje sandały!

– Chyba sandały nie są złe – zakpił Meredith. – Czy może się mylę i mam je zzuć natychmiast?

Dorion westchnął ciężko.

– To coś to rzecz, powtarzam. Rozmawiając z tym czymś, nie analizujesz zła, a jedynie pozbawioną motywacji złą wolę. To coś jest tylko złą wolą, nie własną wszakże. Wolą, która skłoniła Sepha do buntu przeciwko Naszym Panom. Za tym czymś nie stoi umysł czy jakaś osoba. To coś pokazuje ci tylko urok zła bezinteresownego. Zła, które czynisz tylko po to, by pokazać własną wolność. Skoro nie jesteś w stanie złamać Porządku siłą, a dowiedziono ci tego naocznie na Wyspie Zakonu, chcesz je obejść chyłkiem, jak najpodlejszy niewolnik, chcąc uzyskać jeno pozór, mroczną ułudę wszechpotęgi…

– Na wyspę wysłał mnie Bóg. Czy i on dał się omotać Złu?

Dorion odchylił się w fotelu, przymykając oczy. Jego palce dotknęły wiszącego na szyi amuletu. Po dłuższej chwili dopiero spojrzał na czarownika zamglonymi oczami.

– Tobie się już wydaje, że Bogów nie ma albo, że są, ale byli właściwie tylko takimi samymi istotami jak ty czy ja. No może trochę bardziej władnymi, trochę starszymi i mądrzejszymi. To straszna ułuda. Bogowie są! Bogowie są prawdziwymi Bogami! To nie ludzie i nie staraj się przypisywać im ludzkich pragnień!

– Nie odpowiedziałeś mi na pytanie – mruknął Meredith. – To Bóg posłał mnie na zatracenie.

– Ach, i to tak okrutnie zachwiało twoją wiarą. Bóg osobiście wysłał cię na zatracenie? Tak? On być może chciał, żebyś stanął na samym szczycie Porządku, ale nie okazałeś się godny.

– Więc won, na śmietnik. To zaiste Dobro Wcielone, doprawdy!

Dorion roześmiał się cicho.

– No proszę, Bóg cię skrzywdził, a ty od razu przestajesz wierzyć w Bogów jako takich. A dotąd nie miałeś takich wątpliwości. To, że wokół rozgrywają się wojny, gdzie giną tysiące niewinnych osób, cię nie obchodziło. To, że w sprawiedliwej, bogobojnej rodzinie nagle zaniemógł mąż, żona pielęgnuje go rozdarta, czy poświęcać czas jemu, czy dzieciom, które powoli umierają z głodu, to cię nie obchodzi. Masz za nic fakt, że młodemu chłopcu, który przecież nie zrobił nic złego, ciężki wóz pogruchotał nogi i odtąd żebrze na jarmarkach, powoli umierając z bólu i stanowiąc pośmiewisko dla gawiedzi… Taki już porządek świata – mówiłeś. Dopiero wtedy, jak nieszczęście, dotknie ciebie osobiście, wtedy masz za złe Bogom, a właściwie uznajesz, że ich nie ma, bo przecież nie pozwoliliby na takie okrucieństwo. Ha! Innych niech trafi szlag, ale jak mnie drzazga wejdzie w palec, to wezmę pałę i porozpędzam to całe boskie tałatajstwo na cztery wiatry!

– Nie Bóg wepchnął młodzieńca pod ciężki wóz, podkładając mu nogę. Nie Bóg zesłał klątwę na męża, każąc żonie wybierać między jego śmiercią, a dziatek. Nie Bóg stoi w pierwszym szeregu wojska i nie wywija mieczem! Nie widziałem jeszcze Boga palącego wieś i wyrzynającego mieszkańców z okrzykiem radości na ustach!!! Bóg jednak, sam poprowadził mnie na Wyspę! Ale mniejsza z tym… – Meredith ruchem ręki powstrzymał Doriona, który chciał mu przerwać. – Jesteś już blisko tego, żeby przekonać mnie, że Bogowie zbyt zajęci są dbaniem o własne interesy, żeby zająć się ludźmi, a Seph okazał się jedynym, który powiedział to głośno.

Dorion otworzył swoją księgę na stronie ze specjalną zakładką. Popatrzył na demona, który siedział naprzeciw i powiedział:

– Przeczytam ci coś. Przeczytam ci fragment, którego nawet my nie do końca rozumiemy. Którego nie czyta się ani uczniom, ani nawet rycerzom Zakonu. Chcę ci pokazać, że jestem szczery – długi czas wodził po stronie palcem, żeby odnaleźć właściwy fragment, potem zaczął czytać. – „Powiedziane jest: Światem włada zła siła. Chcąc jej okazać posłuszeństwo, winniśmy być równie niszczycielscy jak ona. Aby mówić o»cnocie«albo»występku«, trzeba dysponować jakąś skalą wartości. A jaką skalą wartości, jakim porównaniem w sensie dobra i zła dysponuje człowiek? Jeśli coś uważam za dobro, czyż istotnie jest to dobrem w oczach Boga? Jeśli coś uważam za zło, czy jest ono nim w istocie? Jeśli Bóg niszczy wszelkie więzi między ludźmi, to czyż nie należy Go naśladować?”

Meredith zdumiał się, właściwie po raz pierwszy podczas tej rozmowy. Patrzył na mędrca, czując coś na kształt podziwu – uwierzył, że tamten jest szczery. Ale… Czy to coś zmieniało?

– I ty to mówisz? – spytał po dłuższej chwili.

– To przedostatnia wizja mistrza, który w swej skromności, do końca życia kazał nazywać się „Uczniem”. Nie znamy jego prawdziwego imienia. „Uczeń”… To wszystko. Ale przeczytam ci jego ostatnią wizję, ostatnią, którą przekazał, zanim umarł, usiłując przedrzeć się przez otchłanie czasu… – Dorion przewrócił kartę księgi. – „Księga mądrości starych mistrzów jest tylko nędznym odbiciem zaginionej księgi, to skażony apokryf, zła kopia i nieudolny falsyfikat prawdy, którą udostępnili nam Bogowie…”

– No wiesz co? – Meredith nalał sobie i golnął cały kielich wina. – To od dłuższego czasu katujesz mnie cytatami z apokryfu? A ci Bogowie, to co? Nie mogliby zstąpić w swojej światłości i udostępnić nam oryginał?

– Gdyby Bogowie mieli od razu wszechmoc… – powiedział cicho Dorion. – uniemożliwiłoby to jakiekolwiek działanie. Absolutna wszechwiedza przeczyłaby wolnej woli człowieka, wszechmoc przeczyłaby dzianiu się naszej historii. Gdyby Bogowie byli naprawdę wszechmocni… HISTORIA nie byłaby się zaczęła!

Meredith zaczął się śmiać. Wino, całkiem niezłe zresztą, rozgrzało go i tętniło teraz w żyłach, rozjaśniając myśli.

– Słuchaj… raz dowodzisz, że Bogowie nie są tylko trochę lepszymi od nas istotami, a teraz mówisz, że są. Czy to…

– Bogowie są prawdziwymi Bogami! – przerwał mu Dorion. – Ale to, co my o Nich wiemy… to zupełnie inna rzecz. Co my możemy zrozumieć z Ich planów… Ooooo, to zupełnie co innego. Pokazuję ci kilka możliwych spojrzeń tylko po to, żeby przekonać cię, że mówię szczerze. Dokonałem tego! Ponieważ chcę, żebyś uwierzył w to, co teraz przeczytam. To znowu wizja „Ucznia”, dużo wcześniejsza.

– Powiedziane jest… – zaczął Meredith, kpiąc ze stylu księgi.

– A tak. Tylko, że bardziej zagadkowe: „Powiedziane jest: człowiek też jest ciałem” – Dorion uśmiechnął się lekko. – „Cóż znaczy to tajemnicze też”? Prócz człowieka ciałem jest jeszcze ktoś inny?

– Ziemcy? Cisi bracia?

– Wszystkich ich ogólnie można jakoś tam nazwać ludźmi. Najmniej Ziemców… ale tu nie o potwory chodzi – Dorion uśmiechnął się lekko. – Zastanów się nad tym, co powiedziałem. Zastanów się nad jeszcze jedną kwestią. „Uczeń” umierał, wezwano najlepszych medyków, wezwano najlepszych czarnoksiężników. Nie udało się niczego zrobić. Ale… Mistrz, czarownik wyspy wezwał ducha, w wiele dni po śmierci. To zawsze kryje w sobie wiele niebezpieczeństw, ale niezmiernie ważne wydawało się wtedy ludziom wydobycie od niego jeszcze jednej, choćby malutkiej cząstki prawdy. Mistrzowi udało się. Duch „Ucznia” nie chciał jednak niczego powiedzieć. Tracąc kontakt, Mistrz spytał więc tylko: „Przyjacielu, czy jesteś szczęśliwy?”. „Nie.” „A co ci przeszkadza?” – zaniepokoił się Mistrz. „Wasz Bóg!”… – brzmiała odpowiedź.

Zapadła męcząca cisza. Meredith nie zamierzał atakować tamtego za to, że mówił samymi zagadkami. Chciał skłonić go do myślenia? Owszem. Skłonił. Chciał go zdenerwować? Owszem. Zdenerwował. Czy Zakon zawsze osiągał to, czego pragnął? Dlaczego mówił o jednym tylko Bogu? I to „waszym”?

– Taaaaaak – odezwał się Dorion po dłuższym czasie. – Zakon zawsze osiąga to, czego chce – powiedział cicho, obserwując nagłe drgnięcie Mereditha. – Potęga Zakonu została ci okazana. Wtedy na Wyspie i dzisiaj, tu, w tym miejscu. Czarownik Mistrz przewidział, gdzie ciebie spotkam, a to… – drżącą ręką strząsnął jakiś pyłek z nosa – nie wydawało się możliwe, nawet tej ohydnej rzeczy, z którą tak chętnie prowadzisz rozmowy. Jeśli wydaje ci się, że posiadłeś prawdziwą nieśmiertelność, to jesteś w błędzie. Możemy ustanowić prawo, żeby żaden czarownik, żaden medyk ani cyrulik nie śmiał powołać cię do życia, jeśli w pobliżu pojawi się twoje ciało. Wiesz, dobrze, że w naszej mocy jest to uczynić. Pewnie nie zapobiegniemy wszystkim twoim życiom, ale jeśli pojawisz się w jakiejś odciętej od świata głuszy, albo dopiero za tysiąc lat… Nie będziesz groźny. Zapamiętaj, ani ta ohydna rzecz, ani ty nie zagrozicie potędze Zakonu! Zastanów się nad tym, co powiedziałem.

Meredith poczuł, jak zalewa go nowa fala wściekłości. Zastanawiał się, czy użyć jakiegoś czaru, ale szybko porzucił tą myśl. Na szyi starca wisiał ogromny amulet opatrzony godłem samego Mistrza. Czy mógł przeciw niemu wystąpić? Amulet, sądząc po rozmiarach, był istnym labiryntem kanalików, przejść rytych w metalu, zapadek, dźwigni i innych ruchomych części – opatrzony odpowiednim zaklęciem mógł pewnie pochwycić czar, a może nawet zwrócić go przeciwko napastnikowi. Potęga Zakonu. I on, jak jakiś pacan musiał tu siedzieć, wysłuchać, co mają mu do powiedzenia i grzecznie odejść. O nie… Nie tym razem!

– Potęga Zakonu nie uchroni cię starcze – syknął.

– Chcesz rzucić jakiś czar? – uśmiechnął się Dorion blado. – Proszę, rzucaj! – lekceważąco machnął ręką.

– Czar? A skąd – Meredith wstał, zmuszając do powstania również jego. – Chcę ci tylko powiedzieć, że mnie przekonałeś, uznaję twoje racje – obszedł stół, zbliżając się do starca. – I starożytnym obyczajem pragnę ugiąć się przed tobą – zrobił jeszcze krok i pocałował zdziwionego tak oszałamiającym zwycięstwem starca. Potem pochylił się, składając ukłon i wyprostował ręce.

– Już nie żyjesz – szepnął.

– Jednak czar – westchnął Dorion rozczarowany. – Czy też może spróbujesz pięściami? – zerknął, czy rycerze są wystarczająco blisko.

Nie mógł wiedzieć przecież, że przy pocałunku opadła go chmara okropieństw tak małych, że nikt nie był w stanie dostrzec ich gołym okiem.

– Ani tak, ani tak – Meredith ukłonił się grzecznie. – Już nie, żyjesz bo… to ja sam jestem śmiercią!

Odwrócił się i odszedł bez pożegnania.

Загрузка...