ROZDZIAŁ 16

Mur wokół pałacu Wielkiego Księcia mógł wydawać się onieśmielający, ale Zaan trząsł się z innego powodu. Podróż, którą odbył, zmierzając ciągle na południe, te wszystkie coraz większe miasta, coraz szersze gościńce, coraz bardziej ludne okolice, coraz bogatsze zajazdy, sprawiły, że jego płynąca z desperacji pewność siebie topniała z każdą chwilą. Zaczął się bać. Zaczął uzmysławiać sobie, na jakie szaleństwo się zdecydował i żadne powtarzanie, już prawie jak zaklęcia, „to tylko dla zwariowanych, to tylko dla ostatecznie szalonych”, nie pomagało w najmniejszym stopniu. Dotyk cywilizacji morza, tej wspaniałej w porównaniu ze wszystkim, co widział w górach, kultury, onieśmielał go, przypominając, że nie jest nikim innym niż synem chłopa. Może i wykształconym, może i czytającym wcześniej o tym wszystkim, na co patrzyły teraz jego oczy, ale… Co innego czytać, a co innego poczuć wokół namacalną potęgę ludzi, dla których cała jego świątynia, gdzie spędził życie, jej biblioteka i najwyżsi kapłani byli niczym więcej jak prowincjonalną, nieznaczną, niewartą jakiejkolwiek wzmianki rzeczą. Nawet nie prowincjonalną, przecież, to barbaria. To gnojówka, w której taplają się same chamy. To coś znacznie gorszego niż najbardziej zapadła wioska w najbardziej oddalonym od stolicy skrawku królestwa Troy. Jak można w ogóle porównywać oświecony ład z rządami ciemnych wieprzy ogarniętych przez tępotę, ogólne skretynienie i opilstwo. Maniery? Kultura? Rozsądek? Śmiechu warte. Na północy? Nieeeee… Wójt ze wsi, na którą składają się trzy chałupy, miał więcej tych cech niż książę z górskich krain. Zaan czytał to w oczach każdego, napotkanego człowieka. Ale nie to było najgorsze. Kiedy przyjechał do tego miasta, do jego rojnych ulic, placów, licznych targowisk, wspaniałych budowli, dostrzegł wśród nich publiczną bibliotekę. Tak! Było tu coś takiego jak biblioteka… publiczna. Dla wszystkich. Za śmieszną opłatą (a w jakiś tam wyznaczony dzień nawet zupełnie za darmo) każdy, dosłownie każdy, mógł nasycić oczy widokiem stron w księgach, których liczba wielosetkrotnie przekraczała to, co widział w swojej świątyni. Musiał czekać na Siriusa, który podążał za nim o dzień drogi więc zaszedł i… oniemiał. Te wszystkie księgi, które w świątyni opatrzono pieczęciami najwyższej tajności, które były dostępne tylko dla wtajemniczonych i tylko za wyjątkową zgodą najwyższego kapłana, tu… poniewierały się na półkach dostępne dla każdego chłopa, jeśli tylko chłop umiał czytać i chciałoby mu się z jakichś przyczyn zajść do biblioteki. Cała wiedza, wszystko, co przeczytał przez trzydzieści lat swojego życia, stawiało go tutaj najwyżej w rzędzie… No powiedzmy, na przykład, prowincjonalnego nauczyciela przygłupich dzieci. Oglądając zakurzone księgi, był załamany, roztrzęsiony, przerażony i rozbity. Gdzieś uszła jego nabyta dzięki Siriusowi wola i energia, gdzieś znikła świeżo nabyta pewność siebie, do kompletu brakowało mu tylko, żeby znudzony bibliotekarz klepnął go po ramieniu i powiedział: „Ach stary teraz ty będziesz udawał królewicza? Świetnie, już od trzech dni nie było publicznej kaźni”. A z drugiej strony…

A z drugiej strony, wtedy w publicznej bibliotece uderzyło go coś jeszcze. Tłum kłębił się, co prawda, wokół stołów czytelni, ale… Z tego, co zauważył, ludzie brali przede wszystkim różne wykładnie praw, spisy ceł i podatków, ktoś poezje, ktoś historię. Nikt nie zbliżał się do zakurzonych dzieł, które tak pilnie, przez lata studiował Zaan. Dlatego, że nudne? Czy bezwartościowe? Nudne? Czy bezwartościowe? Życie? Czy śmierć?

Teraz, stojąc przed murem pałacu Wielkiego Księcia, czuł jak miękną mu nogi. Spojrzał na Siriusa, ale twarz chłopca była szczelnie osłonięta ogromnym kapturem, nie mógł czerpać pociechy ani oczekiwać wsparcia od jego spokojnych oczu. Pokonując opór zdrętwiałych mięśni, zastukał w bramę. Miało być energicznie, wyszły mu ledwie trzy ciche uderzenia. Okiennica w małym zakratowanym okienku otworzyła się jednak natychmiast. Czyjś wzrok omiótł dwie niepozorne postacie, taksując je szybko.

– Czego? – właściciel oczu potraktował ich odpowiednio do wyglądu.

– Z kimś znaczniejszym niż ty – Zaan bezskutecznie usiłował nadać swojemu głosowi rozkazujący ton. Słowa były ciche, zbyt ciche jak na kogoś nawykłego do wydawania rozkazów, właściwie ledwie słyszalne, bo zagłuszał je szum morza, którego brzeg był opodal. A jednak taki właśnie ton musiał się różnić od wszystkiego, co żołnierz słyszał do tej pory, bo okiennica zamknęła się na dłuższą chwilę. Kiedy otworzyła się znowu, para zupełnie innych oczu taksowała dwóch obcych.

– No? – przegląd wypadł równie źle jak poprzednio.

– Z kimś znaczniejszym niż ty – powtórzył Zaan, domyślając się, że ma przed sobą dowódcę warty. – Na jednej nodze.

– Już lecę. Bogowie! Żebym tylko miecza nie uronił z pośpiechu – zakpił żołnierz.

– Chcę mówić z księciem – powiedział Zaan, ciągle nie mogąc zdobyć się na to, by mówić głośniej. Jego słowa ledwie przebijały się ponad odgłosy bijących o brzeg fal.

– Oj, joj, joj… Zaprowadzę cię od razu do króla – żołnierz uśmiechnął się szeroko. – Wszak tak ważnych spraw nie może roztrząsać jakiś tam byle Wielki Książę.

– A jest tu król? – spytał cicho Zaan.

W jego cichych słowach było jednak coś, co sprawiło, że dowódca warty przestał się uśmiechać.

– Żwawiej, bo wasze głowy potoczą się po tej drodze.

Żołnierz spojrzał na przybysza, jakby widział go po raz pierwszy. Potem zerknął na drogę za jego plecami. Rzeczywiście jej spadek był znaczy. Głowy mogłyby się toczyć aż do… Tfu! Okiennica zatrzasnęła się z głuchym hukiem. Tym razem musieli czekać dłużej. Dużo dłużej. Cierpliwość jednak została nagrodzona otworzeniem się już nie okiennicy, ale jednego skrzydła bramy. Weszli do środka, by znaleźć się w otoczeniu żołnierzy, ale tuż obok stał jednak ktoś znaczny, przynajmniej można tak było sądzić po stroju.

– Jeżeli nadaremno…

– Chcę mówić z księciem – przerwał mu Zaan.

Usta tamtego zamknęły się, a potem otworzyły znowu w towarzystwie takiego wyrazu twarzy, który zwykle zwiastuje rychłą śmierć.

Zaan wyjął spod płaszcza list i pokazał pieczęć Zakonu. Usta dworzanina zamknęły się znowu, nie wydając żadnego dźwięku. Żołnierze, jakoś tak sami z siebie, bez żadnej komendy, stanęli na baczność. Cisza przedłużała się nieznośnie. Nareszcie dworzanin zdecydował się jednak.

– Dowódco – powiedział, starając się ubrać słowa w jak najbardziej oficjalny ton. – Sprawdźcie ich.

– Stać – mruknął Zaan, zanim ktokolwiek zdążył się poruszyć. – Mnie możecie macać. Od niego – wskazał na zakapturzonego Siriusa – wara!

– He! – dworzanin znalazł gdzieś resztki odwagi. – Tak to…

– On nie będzie mówił z księciem – przerwał mu Zaan. – Zamknąć go w jakiejś komnacie i strzec pilnie. Niech nikt nie waży się go tknąć.

– Aaaaaaaa… – przez ludzi wokół przebiegł jakiś cień zrozumienia. Zaana zrewidowano szybko i bardzo delikatnie. Nie miał przy sobie żadnego narzędzia, które mogłoby zagrozić księciu.

– Tędy – dworzanin wskazał drogę. W jego głosie dawał się słyszeć niesamowity wprost konglomerat uniżoności i wyższości pomieszanej z pychą. W każdej chwili mógł przejść na którąkolwiek z pozornie wykluczających się stron, co wskazywało, że zjadł zęby na pałacowej polityce. Prowadził ich przez podwórzec, potem przez szerokie, obwieszone wspaniałymi tkaninami korytarze. W pewnej chwili wskazał jakieś drzwi. Żołnierze wprowadzili tam Siriusa. Sami pozostali na warcie, usiłując, w kilku zaledwie, wyglądać tak groźnie jak wielotysięczna armia.

Dworzanin prowadził Zaana dalej. Korytarz nagle rozszerzył się, przechodząc w coś, co mogło przypominać podłużną salę i nareszcie przystanęli przed jakimiś drzwiami.

– Nie wiem, czy książę zechce cię przyjąć, ani kiedy. Może też zerknąć tutaj, by zabrać pismo. Ale pamiętaj, bardzo poważnie musisz rozważyć, czy godzi ci się usiąść – dworzanin wskazał kilka krzeseł pod ścianą. – Na całym świecie jest bardzo niewiele osób, które mogą siedzieć, kiedy nadchodzi Wielki Książę. – złożył coś, co przy dużej dozie dobrej woli, można by uznać za jakiś cień ukłonu i zniknął za bogato rzeźbionymi drzwiami.

Zaan odetchnął przynajmniej na chwilę. Cokolwiek by się nie działo, nie zamierzał nigdzie siadać, bo nie miał pewności, czy drżące nogi pozwolą mu później wstać. Czuł jak łomocze mu serce, nie mógł zebrać myśli. Zbierało mu się na torsje. Jeszcze chwila, a normalnie wyrzyga się w kącie książęcego pałacu. Wiedział, że musi się opanować, bo stąd przecież nie było już ucieczki. Stąd nie było drogi odwrotu. Ale w samym sobie nie znajdował niczego, co mogłoby mu dać oparcie. Czy zwykły człowiek, sam jeden, może przeciwstawić się takiej potędze? Trzeba było myśleć o tym wcześniej – zganił się w myślach. Nie, w ten sposób do niczego nie dojdzie… Pomyślał o Cheelosie, który podpalił swój gród, żeby zyskać wieczną sławę. Czy on sam będzie na tyle odważny, żeby z dumą spojrzeć śmierci w oczy? Wzruszył ramionami. Kiedyś, jeszcze w świątyni, czytał pamiętniki wielkiego uczonego. Uderzył go jeden fragment. Była noc, mędrzec leżał już w łożu, czytał coś, kiedy nagły podmuch wiatru zdmuchnął świece. Coś musiało być w tej nocy, bo zdenerwował się bardzo, gorączkowo szukając krzesiwa. Łatwo sobie wyobrazić ten strach, nagła ciemność, samotność w swoim domu, a krzesiwa jak na złość nie ma na zwykłym miejscu. Uczony jednak uspokoił się. Uspokoił się, bo zapytał sam siebie, „a czy jak śmierć po mnie przyjdzie, to też będę poszukiwał krzesiwa?” Ha… śmierć. Czego się bał? Bólu? Właściwie tak. Tylko bólu. Samej śmierci nie bał się zupełnie. No… Przynajmniej nie teraz, w rzęsistym blasku świec książęcego pałacu. Zbyt wiele widział, zbyt wiele czytał, by łudzić się, że życie ma jakikolwiek sens, że śmierć ma jakikolwiek sens. Kiedyś widział, jak młody chłop poślizgnął się w zimie. Pech chciał, że z tyłu leżał kamień. Chłop uderzył weń głową. Trzask, prask i po krzyku. Odnieśli go do chałupy nie wiadomo po co. I tak w kilka dni później musieli go przynieść z powrotem, do świątyni na pogrzeb. Był w tym jakiś sens? Kapłani mówili: „Bogowie tak chcieli”. Niby czego chcieli od młodego chłopa? Zawinił coś komuś? Nie pił, dobrze pracował, miał młodą żonę, którą kochał i którą „Bogowie kazali” mu zostawić po to, żeby ich dziecko zdechło z głodu w rok później. Albo inny przypadek. Pamiętał starą matkę. Często przychodziła do świątyni z córką – córką od dziecka pokrzywioną tak, że ledwie mogła chodzić. Inne dzieci nie chciały się z nią bawić, szydziły z niej, mogła tylko w samotności patrzeć na nie z daleka. Dorastała, nikt jej nie chciał. A potem zapadła na jakąś chorobę, kaszlała, pluła krwią, podobno nocami wyła z bólu. Świątynny medyk przyrządzał napary z ziół, które nie pomagały. Dobry był medyk, w miarę uczciwy. Zaan pamiętał go jak przez pół dnia przygotowywał dla niej jakiś dekokt, ruchy miał coraz bardziej wolne, potem długo patrzył w okno, machnął ręką, wylał ciecz do sracza i zaczął pić gorzałkę. Córka żyła, mimo choroby, na wiosnę, w roztopy złamała na schodach świątyni obie nogi i odtąd mogła już tylko leżeć w łóżku. Rany nie goiły się. Dostała odleżyn. Podobno wyła, kiedy tylko budziła się z nerwowego snu. Matka mówiła jej: „Bogowie cię wybrali córko”. Do czego? Do swoich zawiłych boskich planów, które dla ludzi są tajemnicą? Może lepiej nie być wybranym? Może lepiej pić, weselić się, robić świństwa wszystkim, ile wlezie i zginąć gdzieś, w jakiejś bitwie, od strzały, co zabija tak szybko, że się nie wie o własnej śmierci?

Zaan nie bał się śmierci. Zaan wiedział, że ani życie, ani śmierć nie mają sensu same w sobie. Tak jak nie ma sensu fakt, że most, przez który przeszło sto tysięcy ludzi, zawali się pod sto tysięcy pierwszym. Ale wiedział też, że sens nie ma wyższej instancji. Nie tylko nie istnieje dla samego siebie, ale nie istnieje również dla wszystkich ludzi naraz. Wszystkim rządzi ślepy los, a los można zmieniać… w małych, niewiele znaczących drobiazgach. Nie, nie bał się śmierci. Miał fatalny reumatyzm, coś siedziało w jego płucach, dusząc go coraz bardziej, ilekroć tylko położył się na wznak, ale… tak bardzo chciał jeszcze posiedzieć w karczmie przy piwie, zobaczyć ciepły zachód słońca, po którym następuje zmrok i w chałupach zapalają się światła, poczuć ciepły wiatr na twarzy i…

Drzwi przed nim otworzyły się bez najmniejszego skrzypnięcia. Dworzanin spojrzał na niego pozbawionym wyrazu wzrokiem.

– Książę czeka – powiedział cicho.

Zaan poczuł jak coś ściska go za gardło. Nie mógł zaczerpnąć oddechu, ale nie z powodu gardła – to w płucach zaczęło nagle coś rzęzić. „A jak śmierć przyjdzie… również będziesz szukał krzesiwa?” Uśmiechnął się nagle i omijając dworzanina, wkroczył do rozległej komnaty.

Komnata nie była właściwym określeniem. Ale sala również nie. Pomieszczenie miało może trzydzieści, może czterdzieści kroków długości – nie można było stwierdzić dokładnie – całe tonęło w półmroku, ledwie rozświetlanym jedną jedyną, oliwną lampką stojącą u wezgłowia jadalnego łoża Wielkiego Księcia. Pierwszą jednak rzeczą, jaka uderzyła Zaana, był zapach. Słony zapach morza. Zgadywał, że znajduje się w najstarszej części pałacu – tej, stulecia całe temu, zbudowanej na palach wbitych w dno zatoki. Drewno, dawno już zamieniło się w kamień, ale przez to, skurczone i częściowo wymyte, zmniejszyło swą objętość. Przez szpary w podłodze woda spiętrzana falami moczyła od dołu wzorzyste kobierce, napełniając wszystko wonią zgnilizny, wodorostów i soli, która walczyła o lepsze z przenikliwym aromatem wonnych olejków, którymi nasączono tkaniny pokrywające ściany. Wspaniały, kiedyś materiał na ścianach, u góry zachował niezrównany połysk świadczący, że czas rodu księcia Oriona nie mierzy się dziesiątkami, lecz… bez mała tysiącami lat, od dołu jednak wyblakłe fałdy przeżerała sól ustępująca tylko pleśni zajmującej miejsce trochę wyżej.

Zaan podszedł do łoża zdziwiony, że nie słyszy skrzypienia drewna pod butami, a jedynie ciche plaskanie wilgotnych, spęczniałych kobierców. Ta komnata zrobiła na nim większe wrażenie niż jakakolwiek sala o ścianach ze szczerego złota i suficie z kości słoniowej, jaką spodziewał się ujrzeć.

Książę leżał na boku wpatrzony w stojącą przed nim tacę pełną winogron, granatów, brzoskwiń, moreli, cytryn, pomarańczy i dziesiątków innych owoców, których Zaan nie był w stanie nawet nazwać, opierając się na swojej wyniesionej ze świątynnych ksiąg wiedzy. Książę mógł być w podobnym wieku, co on sam. Absolutnie nieruchomy, podparty na ramieniu spoczywającym na uniesionym wezgłowiu, zdawał się nie interesować niczym wokół. Z całą pewnością, rzeczą, która wyrwie go z letargu, nie mogła być wizyta jakiegoś śmiecia z prowincji, który cudem tylko dostał się aż tutaj.

– Panie… – Zaan ukłonił się na swój prostacki sposób. Owszem czytał wcześniej, ale czy można z czytania wynieść wiedzę, co to naprawdę jest pełny ukłon, półukłon, ćwierćukłon, trójukłon, ukłon ważony na takty z przydechem?… Nie nastąpiła żadna reakcja. Zaan ugiął kark jeszcze bardziej, jednocześnie wyjmując pismo i wyciągając je przed siebie w drżącej znienacka ręce. Nie wiedział, ile tak trwał. Czas dłużył się lub skracał, trudno powiedzieć. Dziwne myśli rodziły się w głowie, atmosfera wokół stawała się paradoksalnie coraz bardziej senna, jak i napięta zarazem. Cisza przedłużała się nieznośnie. Książę ani drgnął, wpatrzony, spod przymrużonych powiek w tacę tuż przed nim.

– Wielki panie… – powtórzył, Zaan kładąc pismo tuż obok tacy. Znowu żadnej reakcji. Nie wiadomo jak długo tkwili w tej samej pozycji. Reumatyzm w każdym razie dawał coraz bardziej odczuć, że zgięty kark nie jest naturalną pozycją dla ciała. Z dołu, spod podłogi, dochodził szum fal. Skądś z dala, przytłumione, ledwie słyszalne, odgłosy nawołujących się wart. Książę przeniósł wzrok na swoje własne stopy, obute w kunsztownie szyte sandały.

– Mówisz, że pismo przywiozłeś? – cichy szept był ledwie słyszalny. – No to czemu nie otwierasz?

Zaan wyciągnął rękę, żeby wziąć z powrotem kopertę, ale po chwili cofnął ją znowu. Cichy głos miał w sobie jakąś moc, uświadomił mu, że próżno porywać się na kogoś stojącego tak wysoko.

– Pismo jest dla ciebie pa… Wielki Pa… Panie… – wyjąkał siłą odruchu.

Książę podniósł zwinięty papier i obejrzał pieczęć, zanim ją złamał.

„Ten, kto przynosi to pismo, mówi, jakobym to ja mówił. Jego słowa są moimi słowami. To, co powie, ja powiedziałem”

– I tyle? Co się dzieje na północy? Inkaustu wam zabrakło? – raczył zażartować Wielki Książę.

Zaan nie wiedział, czy wypada mu się roześmiać, czy raczej trwać w milczeniu. Ugiął się jeszcze bardziej, nie śmiąc spojrzeć w oczy człowieka leżącego tuż obok.

– Mów – szepnął książę.

– Panie… Wielki Panie – poprawił się Zaan, usiłując po raz kolejny nadać swojemu głosowi choć trochę pewności siebie. – Po latach trudów, sługom Zakonu udało się odnaleźć twojego… syna!

Książę nadal trwał w idealnie nieruchomej pozie. Jedynie kciuk prawej ręki ocierał lekko o palec wskazujący, zupełnie tak, jakby na skórze był jakiś pyłek, który należało strząsnąć.

– I co?

Zaan, gdyby umiał, musiałby zacząć się modlić do Bogów. Spodziewał się wszystkiego. Że książę, krzycząc z radości, ozłoci go na miejscu, że splunie i każe oddać go katu. Zadane zupełnie obojętnie pytanie wstrząsnęło nim tak, że zapomniał języka w gębie. Cisza przedłużała się nieznośnie.

– Pa… Wielki Panie – odchrząknął wreszcie. – Książę Sirius jest tu ze mną.

Wielki Książę Orion musiał zetrzeć już pyłek z palca wskazującego. Kciuk przeniósł się na palec serdeczny, pocierając go równie leniwie jak poprzedni.

– Mów, mów – ziewnął książę. – No co tam u was słychać?

Zaanowi uwięzło coś w gardle. Czuł się jak we śnie. Jak w najgorszym z koszmarów.

– Latoś obrodziło… – było mu już wszystko jedno.

Wielki Książę uśmiechnął się lekko, doceniając poczucie humoru człowieka w cieniu katowskiego miecza. A przynajmniej tak zdawało się Zaanowi. Orion utkwił w nim zupełnie przytomne spojrzenie.

– No dobrze. Mów.

– Panie – Zaan zapomniał o słowie „Wielki” – Słudzy Zakonu…

– To już słyszałem.

– Tak… To jest znaleźliśmy go na galerach. Piraci napadli na okręt Tyranii Symm, nasz czarownik…

– Pomiń nieistotne szczegóły – Książę ziewnął po raz drugi tego wieczora.

– Cały problem, Wielki Panie, zarysował się dopiero po uwolnieniu Siriusa. Okazało się, że w naszych księgach istnieje zapis, iż jeden z naszych czarowników już wcześniej odkrył jedną z możliwych dróg uwolnienia twojego syna. Ktoś zaniedbał, ktoś nie przeczytał lub nie zwrócił uwagi. Wiele głów potoczyło się po schodach zamku na wyspie Zakonu. To nasza największa kompromitacja, panie. Dlatego wysyła mnie Mistrz Północy, a nie czarownik Wyspy, ani ktoś stąd, panie. Jest rzeczą najwyższej wagi, aby nic nie dotarło do sług Zakonu tutaj, zanim zakończy się śledztwo, które powie, kto zawinił w tej materii. Nikt nie może się dowiedzieć o roli Zakonu, zanim my nie dowiemy się…

„O czym on bredzi?” – pomyślał Wielki Książę. Jakiś pętak, z silnym północnym akcentem, ubrany gorzej niż ostatni stajenny po dwudniowym piciu z dziwkami, stoi tu i majaczy coś o Zakonie. Gdyby nie list… Zaraz, przecież Zakon doniósł coś o tym, że napadnięto rycerza Zakonu na Północy, zabrano jakoweś pisma i żeby wystrzegać się. Poczuł, jak coś gorącego rozlewa się w jego głowie. Bogowie! Teraz zrozumiał. Oni rzeczywiście znaleźli jego syna! Panował nad mięśniami twarzy do tej pory, nie raz i nie dwa zgłaszali się ludzie, którzy twierdzili, że odnaleźli zaginionego Siriusa złaknieni nagrody. Ale teraz? Zakon go odnalazł! A ta cała maskarada z tym bredzącym kretynem potrzebna jest… Bogowie! Że nie pomyślał o tym wcześniej! Przecież, jeśli Sirius powróci po tylu latach, oznacza to… zachwianie równowagi sił w Królestwie Troy. Wszystkie role już podzielone. Strefy wpływów w królestwie od dawna rozgraniczone. A teraz jego syn! Dziedzictwo! Męski potomek! Według prawa… Bogowie! Ależ waru to nagotuje. Toż wojna domowa wisi na włosku. Taaaak… Teraz wszyscy będą chcieli go usunąć. Usunąć syna Wielkiego Księcia. Bo nie było go przy rozdaniu kart – już inne role dla wszystkich napisane. A teraz takie zachwianie równowagi sił. Unicestwienie kruchego balansu pomiędzy największymi rodami. I Zakon w tym wszystkim. Zakon, który nie chce i nie może się mieszać. Teraz dopiero wszyscy będą nastawać na życie jego syna, on jest spoza gry. Jak tuz wyciągnięty z rękawa! Zakon. Nie mogli ukryć faktu odnalezienia wielkoksiążęcego syna – zbyt wielka persona. Ale teraz? Wymyślili tę całą intrygę: „Oddajemy, ale tak jakby to nie my. Przysyłamy debila, proszę wydajcie go na męki, jakby co, on nic nie wie, bośmy go kłamstwami nakarmili. Miał list? Toż wcześniej rozesłaliśmy plotkę, że listy na Północy naszemu rycerzowi skradzione. To nie my. Wojna domowa? To nie my. Zabito syna Wielkiego Księcia? To nie my. Nic nie wiemy” Bogowie!

– Możesz przestać bełkotać – mruknął Wieki Książę, przerywając potok wymowy Zaana. – Zrozumiałem, co twój pan chciał mi powiedzieć.

Zaan, tak jak poprzednio dworzanin, wciągnął ustami powietrze i wypuścił je bez słowa. Orion ociężale podniósł się z łoża.

– Gdzie mój syn? – spytał.

– Pa… Wielki Panie, czeka w komnacie, tu w pałacu…

– Przyprowadź go – w oczach Oriona zaszkliły się łzy. Odzyskuję syna! Bogowie, czemu na tak krótko?!! Jak długo pozwolą mu żyć?

– Panie! Proszę jeszcze o chwilę uwagi – odważył się powiedzieć Zaan. – Minęło wiele lat.

– No?

– I… po tylu latach… pewnie rozpoznać młodego księcia będzie trudno.

– Co? Nie wiecie czyście znaleźli tego, co trzeba?

– My wiemy – skłonił się Zaan. – Ale lepiej, żeby potem złośliwe języki nie cięły go zbytnio.

„Pomyliłeś słowo»języki«ze słowem»sztylety«durniu” – pomyślał Książę. Ale głośno dodał:

– O czym myślisz?

– Wiem, że książę Sirius ma dwie siostry. Niech je rozpozna.

– Po tylu latach? – Orion powtórzył słowa „sługi Zakonu”.

– Serce się nie myli, panie. Proponuję, żeby za jedną z sióstr podstawić mu inną dziewkę panie.

„Nie taki znów głupi ten sługa Zakonu” – pomyślał Książę.

– Jak to umyśliłeś?

– Ano najprościej to zrobić tak, żeby jedna z sióstr była prawdziwa, a druga nie. Niech je wita. Zobaczymy, co mu serce podyktuje.

– Mądrze, mądrze – książę klasnął w dłonie. Dworzanin i dwóch żołnierzy pojawiło się w mgnieniu oka. – Wołaj moje córki, balwierza i cyrulika – Orion zignorował żołnierzy. – Acha, i tą dziewkę z kuchni, tą… jak jej… co jest podobna do mojej córki.

– Tak panie.

Książę uśmiechnął się do Zaana.

– Dobrze was uczą w Zakonie – powiedział.

– Do usług, panie – skłonił się Zaan.

– I nie nauczyli was, że do mnie zwraca się „Wielki Panie?”

– Proszę o wybaczenie, p… wielki panie. Zdrożonym podróżą i ciężarem misji mojej, wybaczcie.

– Hm.

Książę w milczeniu czekał na przybycie swoich córek, balwierza, cyrulika i dziewki z kuchni. Kiedy wreszcie pojawili się w komplecie, wszyscy przerażeni późną porą wezwania, Orion nakazał.

– Wy dwie – skinął na młodszą córkę i dziewkę z kuchni – rozdziejcie się szybko.

– Ależ panie – Maghrea, młodsza córka księcia wodziła wzrokiem po tych wszystkich ludziach obecnych w komnacie. – Tutaj?

Jej siostra chciała coś powiedzieć, ale zrezygnowała nagle, widząc pionową zmarszczkę rysującą się na czole ojca.

– Natychmiast.

Księżniczka ugięła się przed gniewem ojca. Fucząc jak zła kotka, szepcąc coś niepochlebnego dla wszystkich, którzy mogli patrzeć, ich matek, ojców, rodzin i dalszych krewnych, zdjęła suknię i przyłożyła dłonie do palących ze wstydu policzków. Była śliczna. Zaan z najwyższym trudem zmusił się, żeby odwrócić wzrok. Zachowanie własnej szyi w całości było jednak ważniejsze od najpiękniejszych nawet widoków. Kuchta od dawna stała już naga. Jej wystarczył pierwszy rozkaz.

– Zamieńcie się szatami – powiedział książę. – A wy… – wskazał na przymykających oczy służących – przefarbujcie im włosy.

Obydwaj mieli przy sobie swoje narzędzia. Wiedzieli, że raczej nie wzywa się ich w środku nocy do samego najwyższego pana do konsultacji politycznych. Obydwaj też rzucili się do swoich zadań. Każdy członek rodziny książęcej w królestwie Troy miał włosy pofarbowane na czerwono – tak nakazywała tradycja. Zmiana tradycji razem z ułożeniem dwóch nowych fryzur nie trwała dłużej niż trzy modlitwy.

– Won – nakazał Wielki Książę. – I przysłać mi tu ze dwadzieścia dziewek ze służby!

Kiedy przerażone dziewczyny, oderwane od sprzątania, mycia czy wprost ze snu, zaczęły się pojawiać w książęcej komnacie, Orion zwrócił się do Zaana. Myślisz, że tak będzie dobrze?

– Tak, Wielki Panie.

Zaan sądził, że postępuje niezwykle sprytnie. Wymyślił plan z podstawioną siostrą po to, żeby książę sam nie wpadł na swój własny sposób i nie zaskoczył ich, przekonując się, czy Sirius jest rzeczywiście jego synem. Teraz, kiedy chłopak wejdzie do sali, Zaan podrapie się w prawe ucho, jeśli prawdziwa księżniczka będzie stała po prawej, lub w lewe, jeśli dziewczęta zostaną ustawione odwrotnie. Sirius rozpozna swoją „prawdziwą” siostrę. Plan był doskonały i Orion go podchwycił. Był jednak bardzo inteligentnym człowiekiem. Kiedy dziewczęta ze służby ustawiły się pod ścianą, a Maghrea zajęła miejsce wśród nich, spojrzał na „sługę Zakonu” z lekkim uśmiechem.

– A teraz wyjdź – wskazał mu boczne drzwi. – I zaczekaj w korytarzu.

Pod Zaanem ugięły się nogi.

– Ale Wielki Panie, czy nie uważasz…

– Wyjdź – powtórzył Orion tonem, który nie pozostawiał cienia nadziei na zmianę jego decyzji.

Sirius wkroczył do sali w asyście żołnierzy, którzy jednak pozostali przy drzwiach. Doskonale pamiętał każdy szczegół roli, jaką miał zagrać, której nauczył go Zaan. Na widok Oriona zachwiał się i zmusił, by w jego oczach pojawiły się łzy. To nic trudnego – wystarczy odpowiednio wcześniej wstrzymać oddech.

– Panie…

– Synu…

Sirius podszedł do księcia na chwiejnych nogach, rozglądając się gorączkowo. Nigdzie nie było Zaana. Ledwie dostrzegalnie wzruszył ramionami. No i trudno. Zaraz pewnie zakatują, psiekrwie. Nie wiedział, że był już drugim tej nocy gościem w książęcej komnacie, który żegnał się z życiem. W przeciwieństwie do Zaana jednak, Sirius się nie bał. Był zupełnie obojętny (poza zachowaniem, którego wymagała od niego narzucona rola), kiedy Orion obejmował go i mówił coś o przeznaczeniu, Bogach i więzach krwi. Potem Wielki Książę wskazał na dwie dziewczyny we wspaniałych strojach, z diademami wpiętymi w jaskrawoczerwone włosy.

– Przywitaj się z siostrami, synu.

No to teraz… Sirius ruszył w kierunku wpatrzonych w niego dziewcząt. Ciekawe czy mają na podorędziu mistrza topora? A szlag! Raz matka rodziła i raz tylko umrzeć przyjdzie! Uśmiechając się, zerwał swój płaszcz i odrzucił go z fantazją. Psia wasza… Dziewczyna po lewej stronie drgnęła wyraźnie. Drgnęła! Bogowie, dlaczego? Rzucił płaszcz, a ona drgnęła, zamierając w pół ruchu tak jakby… Tak! Zamierzała go podnieść!!! To służąca! Sirius podszedł do drugiej dziewczyny.

– Siostrzyczko…

– Panie bracie! – księżniczka wykonała przepisowy ukłon i rzuciła mu się w ramiona. – Wiedziałam, wiedziałam, że Bogowie nie dali ci zginąć.

Pocałował ją w policzek, usiłując odpowiedzieć, choć w części, na nawałę pocałunków, którymi obsypywała go ona. Nareszcie po chwili odsunęła się nieco, dając miejsce drugiej dziewczynie. Ta również złożyła ukłon.

– Panie bracie!

– Mmmm… – Sirius zrobił minę, jakby nagle zaczął się wahać. – Pani… – odchrząknął.

– Czy coś jest nie tak? – zainteresował się Wielki Książę.

– Panie, ja… – Sirius grał teraz kogoś zdezorientowanego. „Grunt to nie przesadzić” – powtarzał mu wiele razy Zaan. – Nie widzieliśmy się tyle lat, ale… Ja…

– Co synu?

– To głupie… ale czuję coś… coś dziwnego. Nie, to głupie – zbliżył się i objął służącą tak, jak to kazał mu zrobić Zaan. Zrozumiał, że zagrał dobrze, kiedy Orion rozdzielił ich ruchem ręki.

– Powiedz mi synu, czy może któraś ze służących sprawia, że mocniej bije ci serce?

„Ty głupi capie – przemknęło przez głowę Siriusa – pewnie sądzisz, że postępujesz strasznie sprytnie, każąc mi wybrać spośród dwudziestu dziewek ustawionych pod ścianą?” To było przecież dziecinnie proste. Wystarczyło wskazać dziewczynę, która jest podobna do przebranej za księżniczkę służącej.

– Dziwne – powiedział, wyciągając rękę w kierunku Maghrei. – Ale ona jakoś…

– Braciszku! – młodsza księżniczka z ulgą wysunęła się z szeregu służących. Podbiegła do Siriusa i zapominając o etykiecie, zarzuciła mu ręce na szyję.

– Sto krów każę dać na ofiarę – westchnął Wielki Książę. – Sto najlepszych krów!

– Opowiadaj – Maghrea ściskała jego szyję coraz mocniej. – Opowiedz nam wszystko!

– Braciszku, strasznie cierpiałeś, prawda? – dopytywała się Amaltea, starsza siostra. – Powiedz, czy cię bolało?

– Ale co? – Sirius usiłował choć trochę rozluźnić ramiona oplatające mu szyję. – I kiedy?

– Wszyscy won – mruknął Wielki Książę, czując jak łzy napływają mu do oczu. – I niech służący przygotują co trzeba, żeby mój syn przestał przypominać barbarzyńcę. Szybko! Bo waszymi łbami dziedziniec wybrukuję.

Kiedy przygotowani do wykonania swych prac służący nieśmiało wchodzili do książęcej komnaty, Sirius był właśnie w najbardziej dramatycznym momencie swojej opowieści.

– Statek palił się od góry, a tonął od dołu. Woda zalewała nas coraz szybciej, a my… wiadomo przykuci do okrętu.

– Och, och! – obie siostry przytuliły się do siebie, przygryzając wargi z przejęcia.

– Nie mogłem już oddychać. Woda sięgnęła ponad moją głowę. Już po mnie – myślę sobie. Ale nie! Przez tą dziurę, którą wybił w burcie wrogi okręt, ryby zaczęły wpływać, a wśród nich ryba-piła. No to schwyciłem za ogon i przepiłowałem nią łańcuchy!

Obydwie siostry o mało nie zemdlały. Wielki Książę potrząsał głową w podziwie. Nikt nie śmiał kwestionować prawdziwości słów Siriusa. Wszak słuchaczami byli ludzie inteligentni. Nawykli do czytania eposów i kronik. A w kronikach jak to w kronikach, wiadomo… Zawsze małe i brudne wojenki opisywano jako wielkie, bohaterskie wyprawy przeciwko Złu. Wredne i mętne pałacowe intrygi jako czyny szlachetne, płynące z czystych pobudek. Taka była wspaniała kultura tych ludzi – zawsze coś, co zdarzyło się rzeczywiście, opisywano za pomocą czegoś, co nigdy właściwie nie miało miejsca. Im nie trzeba było opowiadać o nadzorcy, który przedkładał chłopców nad dziewczęta, o porzuconych kolegach z galerniczej ławy… Ryba-piła to coś, co dużo lepiej trafiało do ich wyobraźni. I nikt nie miał opowiadającemu tego za złe. Jedynym zastrzeżeniem księcia Oriona było to, że syn zamiast „schwyciłem” powinien użyć poprawnego słowa „chwyciłem”.

W tym czasie Zaan przysiadł na skraju łoża w przydzielonej mu, niewielkiej komnacie. Cały drżał, perlisty pot wystąpił mu na czoło. Nie mógł zaczerpnąć pełnej porcji powietrza, coś w jego płucach świszczało i gwizdało przy każdym wdechu, ale jeszcze gorzej było przy wydychaniu. Jakiś ciężar najwyraźniej legł na jego piersiach. Musiał siedzieć pochylony do przodu, a w tej z kolei pozycji w głowie szumiało mu jak po wypiciu garnca gorzałki.

Udało się… Ta myśl, zamiast cieszyć, napełniała go coraz większym strachem. Jego plan, jego opowieść przygotowana dla księcia została potraktowana jako brednie. Na szczęście Orion sam coś w siebie wmówił i przypadkiem udało się uniknąć kata. Jego wspaniały plan ze zamianą księżniczki, również obrócił się przeciwko niemu. Sirius jednak, znowu przypadkiem, poradził sobie jakoś. Jak wiele może się jeszcze zdarzyć takich przypadków? Jak długo uda mu się lawirować wśród ludzi bardziej inteligentnych od niego, bardziej przenikliwych, wprawnych do intryg i przenikania oszustw? I co to za opowieść, którą podsłuchał wśród dworzan na korytarzu? Co Oni mówili? O zachwianiu równowagi sił? Szeptali, że teraz młodego księcia pewnie czeka sztylet lub trucizna, wszak inne rody nie pozwolą na takie przetasowanie. Bogowie! Udało się. Tego chciał? Tego właśnie chciał? To dlaczego nie czuje ani krztyny radości, ani dumy, a sam paniczny strach, który sprawiał, że drżał coraz bardziej? Zupełnie nagle zwymiotował na własne kolana.

Загрузка...