Wnętrze najbardziej luksusowego burdelu w Syrinx przypominało, wystrojem, przepychem i wielkością, cesarskie łaźnie. Nie znaczyło to bynajmniej, że ilość pracujących tu ludzi, dorównuje choć trochę ilości osób zatrudnionych w termach. Niemniej przestronne wnętrze pozwalało się pomieścić dziesiątkom dziwek i Achaja straciła nadzieję, że obstawa księcia Siriusa wybierze właśnie ją… Nawet nie na podróż do granicy, choćby po to, żeby spróbować. Myliła się. Szefowa bajzlu, po krótkiej rozmowie z Mamą Minn, była przygotowana na każdą ewentualność. Kiedy tylko „kuzyni” księcia wkroczyli do kapiącego od złota przedsionka dormitorium, zajęła się nimi, nie dopuszczając do jakiegokolwiek sprzeciwu. A miała w tym doświadczenie. Chłopcy, podchmieleni już w jakiejś knajpie, nie mieli większego wyboru. Szefowa wybierała im dziewczyny w taki sposób, że każda z nich wydawała się naturalnym wyborem (zadowolonego z „własnej” decyzji) klienta. Dla Achai wybrała najmłodszego, smagłego chłopca o lekko skośnych oczach, z wielkim zakrzywionym mieczem i wojskowym nożem za pasem.
– Widzicie panie, ja wiem, co komu trzeba – trajkotała – wiem, że jesteście panie wymagającym mężczyzną. Ale… – zrobiła minę w stylu „my dla klienta wszystko… choćby w ogień skoczym” – To nie jest prosty wybór. Mam Lidyjki, ach, gibkie ponad wszelką ludzką możliwość, mam Dahmeryjki… o taaaaak… one pokazują mężczyźnie, co to prawdziwa walka, choć w łożnicy prowadzona (chłopak wyraźnie się przestraszył). I mam nasze, z Syrinx, miejscowa specjalność. Radzę spróbować, ale… wiem, że chcecie panie, czymś szczególnym się kontentować. Od razu po was widać, wybaczcie panie, urodzony jebaka – burdelmama skryła swe oczy za przyklejonymi rzęsami, udając że nie widzi, jak chłopak pokraśniał, słysząc to ostatnie określenie. – Przy was, a raczej, wybaczcie… pod wami, to dziewki piszczą! O taaaaak… Mam ja rozeznanie. Mam doświadczenie. Mnie nawet jednego spojrzenia nie trzeba!
Istniała obawa, że chłopca na dźwięk tych słów apopleksje chwycą, tak poczerwieniał z dumy i radości. Co chwilę zerkał ku towarzyszom, czy aby dobrze słyszeli pochwały płynące pod jego adresem z tak doświadczonych… hm… ust.
– Mam ja tu jedną dziewkę, która panu dogodzi… Oj, dobra jest ona dla tak wybrednego kawalera! A wiem, że jaśnie pan też doświadczony, z niejednego już… che, che… pieca… che, che… chleb jadał. Wiem, że wygodzie jaśnie panu trudno. Ale mam coś specjalnego! Tylko dla tych, którzy docenią. Ona warta swej wagi w złocie – podprowadziła napuszonego już jak paw chłopca wprost do Achai. – Nigdyście jeszcze nie próbowali wypieku z takiego pieca. To niewolnica!
– Toż z niewolnicą prawo zabrania – żachnął się chłopak.
– Niewolnica ona nieprawdziwa, panie. Ale znak na tyłku ma prawdziwy. Żelazem wypalony!
– Oż kurde! Naprawdę?
– Czy te usta mogą kłamać? – szefowa bajzla była młodsza niż Mama Minn. Potrafiła robić wrażenie na swoich klientach. Rozchyliła palcem własne wargi i lekko, leciutko pocałowała chłopca w czoło. – Sami sprawdźcie, panie.
– Biorę! – chłopak spojrzał na Achaję, oblizując wargi. Zerknął na kolegów, czy aby na pewno widzą całe zajście. – Pójdziemy?
Achaja zrobiła minę gwałconej dziewicy i oblała się rumieńcem (to proste – wystarczy odpowiednio wcześniej wstrzymać oddech, a potem z całą wyrazistością wyobrazić sobie, że się sika na stół w obecności samego cesarza – nauczono ją tego). Wstała powoli i ociężale patrząc sobie samej pod nogi. Chłopak otoczył ją ramieniem, ale nie podniosła wzroku. Przeciwnie, zrobiła minę w rodzaju „o mamo, czy widzisz moje poniżenie?”. To cud, że chłopak nie eksplodował. Zaprowadził ją na górę. Oczywiście nie wiedział, który to jej pokój, musiała wskazać, ale ciągle robiła to, jakby domyślnie mówiła „tu mieszkam, ale, oczywiście, tylko porozmawiamy…”.
– Naprawdę masz na du… znaczy na… pupie ten znak? – spytał.
– Tak, panie – opuściła jeszcze bardziej i tak już nisko trzymaną głowę.
– Aaaaa… pokażesz?
– Wstydzę się, panie – nie podnosiła oczu.
Wiedziała, że go ma. Że jest jej, zanim jeszcze doszło do czegokolwiek.
– No pokaż.
– Proszę… nie… proszę… – beznamiętnie grała tak, jak ją nauczono.
Odetchnął głęboko.
– Pokaż! Słuchaj, dam ci dwie złote monety.
Głupek. Pokazałaby mu za darmo, ale on nie potrafił się targować.
– Panie… proszę… – nie zależało jej na podbiciu ceny. Robiła to, czego ją nauczyła Mama Minn.
– Zadrzyj kieckę! – krzyknął. – Trzy złote!!!
Oddychając głęboko, odwróciła się do niego tyłem.
– Panie! Proszę!
– Cztery złote! Cztery złote monety!
Pochyliła się, zamykając oczy. Udając wstyd i poniżenie, wypięła się. Przez chwilę niby walczyła z własnym sumieniem. Potem zadarła kieckę i pokazała mu tyłek.
– O kurwa!!! – przykucnął z tyłu, dotykając blizny palcem. – Szlag! Bolało? Bolało jak ci to robili?
– Tak, panie – wyjąkała. – Bardzo! – odczekała chwilę i dodała zgodnie z radą Mamy Minn. – Zsikałam się z bólu.
– O żesz ty!…
Jednym ruchem zerwał z siebie lekki kaftan. Drugą ręką pozbawił się szamerowanej złotem tuniki. Achaja zerknęła do tyłu.
– Och! – krzyknęła zgodnie z instrukcją. – Au! Au! Ała! Oooooooch!
Wziął ją od tyłu. A w tym była dobra.
Dłuższą chwilę potem leżeli obok siebie w skołtunionej pościeli. Achaja delikatnie głaskała jego ręce, całowała jego policzki…
– Panie… Nie wiem, czy zdołam podać, po tym coście mi zrobili, ale czy… napijecie się wina?
– Nie chrzań.
Widać po fakcie, chłopak odzyskał jednak choć część rozsądku. Udając, że nie słyszy, Achaja napełniła dwa kryształowe kielichy.
– Panie – oblizała wargi, tak, żeby widział. – Naprawdę ochraniasz samego księcia?
– No.
– Ojej! I co? Zabiliście, panie, kogoś?
– No! Parę razy!
– O, jejku! Bogowie! Na śmierć?
– A potrafisz zabić nie „na śmierć”?
– O mamo! Mamusiu! Jak to zrobiliście, panie? Bogowie, na śmierć?
Zaczął opowiadać. Bzdury takie, że aż uszy więdły. Widać nikogo nie zabił naprawdę. Ale Achaja słuchała z przejęciem, a chłopak z miną, co najmniej szermierza natchnionego, opowiadał o swoich przewagach i wielu, najwyraźniej wymyślonych, sytuacjach, kiedy to ratował życie nie tylko księcia, ale samego Króla Troy. Ach… Gdyby żony miały choć trochę wiedzy kurew, być może świat byłby inny. Być może nie byłoby wojen, ni plag, ni najazdów. Ale żony były tylko żonami. Ich mężowie musieli wyżywać się w wojnach i najazdach, bo nie mieli niczego innego do wyboru. Musieli knuć, walczyć, niszczyć innych. Nie było kurwy, która mogłaby ich wysłuchać i podziwiać. Nie było ladacznicy, która mogłaby ustami (bez wypowiadania słów) zatrzymać ich niewczesne zapędy. Powiecie pewnie, że kobiety nie chcą wojen, ze względu na los ich mężów i synów. Bzdury. Ich nie obchodzą ani mężowie, ani synowie. Nie o to chodzi w tym interesie, panowie. Gdzieś daleko od rozgrywających się tu wydarzeń, w zupełnie innym miejscu, innym czasie kobiety zyskały prawo głosu. I w ich świecie rozpoczęła się okrutna wojna światowa. Nazwana pierwszą… Ponieważ trochę później wybuchła druga. Jeszcze bardziej okrutna. A potem… Potem – łatwo się już domyślić. A przecież u podstaw tego wszystkiego leżały jedynie głosy kobiet, które wszak dbały o losy swych mężów i synów. Rzezie w imię życia, do którego stwarzania ponoć powołane są kobiety? Panowie, no co wy? Przecież nikt nie powiedział, że one mają to robić rozumem. Naprawdę nikt tego nie powiedział.
Achaja słuchała uważnie. Zgodnie z radą Leya nie odzywała się poza rzucanymi od czasu do czasu: „Och!” albo „Bogowie!” albo, najczęściej: „O mamo, i co? I co dalej???”… Chłopak miał niespożyty talent narracji. O mało nie usnęła mu na ramieniu. Rozbudził ją jednak szerokim opisem fachowych ciosów, które zadawał swoim ofiarom. Choć uczył ją Hekke, prawdziwy szermierz natchniony, nie znała nazw większości z nich. Uważała też, że przytłaczająca większość jest niemożliwa do zadania komukolwiek. Owszem, teoretycznie można zrobić aż dwa piruety i salto, by zadać prosty cios, ale właściwie po co? Nie mogła wyobrazić sobie takiej sytuacji, która zmusiłaby ją do aż tak przesadnej akcji. „To walka, a nie balet cesarski w Syrinx” – mówił Hekke i teraz dopiero, tak naprawdę, była skłonna przyznać mu rację.
Kiedy zeszli na dół, reszta chłopców czekała tam od dawna. Zgodnie z zaleceniami szefowej lupanaru inne dziewczyny nie poświęciły aż tyle czasu swoim klientom.
– No co panowie? Wszyscy na posterunku? – rzucił najwyższy z nich. – Które bierzemy w drogę, co?
– Tą! Tą, psiamać! – chłopak Achai wskazał palcem jej tyłek. – Zobaczcie coś, rebiata!
Chwycił dziewczynę za kark, wygiął i odwrócił tyłem do reszty. Potem zadarł jej sukienkę, ukazując wszystkim wypalony na pośladku znak.
– To „niewolnica”! Widzieliście coś takiego?
– O żesz ty… To prawdziwe, aby?
– Pomacaj!
Kilka rąk wyciągnęło się w stronę tyłka Achai.
– Oż, kurde! Wypalone! Normalnie wypalone, chłopaki patrzcie!
– No!
– Aleeeee… W życiu nie widziałem. Bolało?
– Co myślisz, kurwa? Przypalę cię zaraz lampką! Zobaczysz, czy boli.
– No! Zsikała się z bólu, normalnie, no… Wiem, jak było.
– Dobra… jedną mamy, wybierzcie następne.
Achaja, choć trzymana za kark i odwrócona, z gołym tyłkiem, poczuła się jakby sam cesarz wyróżnił ją szlachectwem za odwagę w walce. Wygrała! Odetchnęła z ulgą. Kątem oka zauważyła, że również burdelmama wzdycha, wachlując się chustą. Warunki umowy z Mamą Minn, a raczej z jej mocodawcą, zostały spełnione.
Wyruszyli następnego dnia. Wielki orszak syna Wielkiego Księcia. Stu żołnierzy, „kuzynowie” i służba, nie licząc oczywiście dostojnych osób, czyli samego księcia Siriusa, jego zausznika Zaana i posła Troy. Żaden ze strażników przy głównej, cesarskiej bramie nie śmiał nawet podnieść oczu, by spojrzeć na Achaję, która podróżowała na ocienionym wozie przeznaczonym dla dziewczyn ochrony… Wszyscy agenci, strażnicy, cesarskie służby i prefektura pozostały gdzieś z tyłu, w tym bogatym, pełnym przepychu i nędzy mieście nie podejrzewając nawet, że ich ofiara wymyka się z rąk nie ukradkiem, nie chyłkiem, nocą… ale w pełni dnia z fanfarami, wśród spędzonych przemocą, ale wiwatujących tłumów, tuż za centralnym punktem orszaku. Achaja jechała dosłownie dwanaście kroków za księciem, na którego zwrócone były oczy wszystkich. Każdy, kto chciał, mógł ją zobaczyć i rozpoznać. Nie rozpoznał jej nikt mimo, iż trudno było przypuszczać, że agenci prefektury i strażnicy spali tego dnia lub zaniedbywali swoich obowiązków.
Jazda przez zachodnie prowincje Luan była mniej przyjemna. Głównie z powodu tempa. Oficjalny orszak wlókł się niemiłosiernie i drogę, którą jeździec na zwykłym koniu mógł przebyć w cztery, pięć dni, przemierzał w czasie dwukrotnie dłuższym. Upał za dnia, mimo płóciennego dachu na wozie, doskwierał niemiłosiernie. Natomiast wieczorami… Chłopcy z ochrony księcia dawali dowody swojego zapału. Gdyby choć część sił, które poświęcali dziewczynom mogli okazać w walce, książę Sirius mógłby z nimi wejść między setki, dosłownie setki, rozbójników złaknionych jego krwi i już po chwili, liczyć tylko trupy wrogów.
Zaana spotkała piątego dnia. Kiedy wjechali na żyzne tereny prowincji nazwanej od głównego miasta Negger Bank. Sprawił na niej dziwne wrażenie. Wysoki, chudy, mimo upału chodzący w zapiętym po szyję czarnym płaszczu… Skrupulatny, dociekliwy, zezujący na wszystko, co działo się wokół. Nie znała go. Nie mogła go znać. A jednak już przy pierwszym spotkaniu podszedł do niej i spytał:
– Słuchaj dupo… Nie masz jakiegoś noża przyklejonego do ciała? Trucizny?
Kiedy udała zdumienie (choć, po prawdzie, nie musiała wiele udawać), obmacał ją brutalnie i powiedział:
– No! I uważaj suko! – splunął na ziemię. – Nie wiem, kim jesteś – uśmiechnął się zimno. – Ale wiem, co zaszło w burdelu w Syrinx. Wiem dobrze, ladacznico!
Przeszedł ją dreszcz. Zaan sprawiał wrażenie, że naprawdę dobrze wie, o czym mówi.
– Nie próbuj się zbliżyć do księcia – warknął. – Tu już są tacy, co na ciebie uważają.
Oniemiała. On naprawdę coś wiedział. Nie wszystko, owszem. Ale, nie mogła wyobrazić sobie, skąd czerpał swą wiedzę. Jej antypatia do Zaana powiększyła się, kiedy podczas któregoś z kolei postoju, kiedy wydawało się, że drogą zmierza ku nim jakiś oddział (okazało się potem, że to bogaty kupiec ze służbą) szepnął do kogoś, kto udawał zwykłego sługę:
– Uważaj na kurwy! Jakby co – przeciągnął palcem po gardle – wiesz, co robić…
Słyszała to na własne uszy. Od czasu, kiedy Krótki zaaplikował jej do nosa antidotum na smród, nie czuła żadnych zapachów, ale… Ale słuch ją nie mylił. Nie mogła rozgryźć tego człowieka. Mówił jak chłop i nie jak chłop zarazem. Czasem silił się, żeby udawać sługę Zakonu, czasem udawał światowca lub, wedle uznania, preceptora młodego księcia.
Był dziwny. Przez cały dzień kaszlał, ledwie chodził, powłócząc noga za nogą. W nocy nie spał, chodząc od namiotu do namiotu. W końcu kładł się. Wstawał po jakichś trzech modlitwach, charcząc i kaszląc jeszcze mocniej. Potem z reguły siadał przy jednym z wozów, owijał się pledem, drugi podkładał pod głowę i zasypiał w pozycji siedzącej, oparty o wysoką burtę. Achaja nie mogła podejść bliżej. Nie dość, że zawsze wokół kręcili się wartownicy, to jeszcze jej ogolona głowa odbijała światło gwiazd, zdradzając każdy jej ruch. Nadawała się na „nieustraszonego zwiadowcę” w tym samym stopniu, co muł na ogiera rozpłodowca.
Zaan spędzał jej jednak sen z oczu. Rozmawiała z nim jeszcze raz podczas drogi. Chłopcy Siriusa popili się właśnie, była późna noc. Cesarski immunitet dla posła i stu żołnierzy wydawał się wystarczającą ochroną osoby księcia. Siedziała tuż przy swym wozie (reszta dziewczyn od dawna już spała), kiedy podszedł Zaan.
– No i co, dupo? – usiadł obok. – Myślisz, jakby tu księcia załatwić? Ciężko, co?
– Ależ, panie… – podskoczyła.
– Siedź, siedź – mruknął. – Powiedz mi jedną rzecz, mała. Na jaką zarazę burdelmama podstawia ludziom księcia dziewkę, która nie potrafi zabić Siriusa. Więcej, nie czyni w tym kierunku żadnych starań.
– Panie, ja nigdy… – zachłysnęła się oddechem. – Ja przecież służę wiernie!
– Taaaa… – przytaknął ruchem głowy. – Dupy dajesz ponoć nieźle. Ale nie o to pytam.
Nie wyglądał na człowieka, którego uda się zbyć byle czym. Powiedzieć mu? Wszystko? Nie. Ale ile? Zaan nie czekał na odpowiedź.
– Słuchałem dzisiaj, jak rozmawiasz z tym twoim chłopcem – mruknął. – Czy możesz mi wyjaśnić jedną rzecz? Jakim cudem dziewczyna, która rozumie znaczenie słowa „konformista” znalazła się w… burdelu? – spojrzał na nią z ukosa. – Chyba, że wszystkie kurwy w Luan ukończyły jakieś akademie, a tylko ja o tym nie wiem, co?
– Konformista to… – zaczęła, ale nie dał jej skończyć.
– Słuchaj, nie udawaj głupszej niż jesteś, dobrze? Tego nie cierpię – ziewnął lekko. – Słyszałem całą waszą rozmowę. Skąd na przykład znasz znaczenie słowa „imponderabilia”? W burdelu nauczyli?
– Nie zawsze byłam kurwą.
– Co ty nie powiesz – spojrzał jej prosto w oczy. – A ja myślałem, że już jako niemowlakowi zrobili ci tatuaż – ziewnął jeszcze raz, szeroko. Miał wyraźne kłopoty ze snem. – Źle się bronisz dziecko. Mogłabyś powiedzieć, że specjalnie wychowują w Syrinx ladacznice dla wyrafinowanych i wykształconych klientów. Żeby taki przynajmniej pogadał, jak mu już nie stanie – wykonał wulgarny gest. – Powiem ci jedno. To, że nie masz żadnej przekonującej odpowiedzi na moje pytania, może świadczyć, że nie podesłano cię, żebyś nam szkodziła. Może… Tylko dlatego jeszcze żyjesz, dziewczyno. Tylko dlatego. Spiskowcy przygotowaliby cię lepiej. Ale taki stan nie będzie trwał wiecznie. Dowiem się, wszystkiego się dowiem o tobie.
Wstał i odszedł bez żadnego pożegnania. Achaja siedziała jeszcze długo w tym samym miejscu, czując jak oblewają ją zimne poty. Zrozumiała, że setka żołnierzy i „kuzynowie”, którzy ochraniali księcia byli niczym wobec Zaana. On nie był chłopem, nie był sługą Zakonu, nie był światowcem, nie był preceptorem księcia. Był jego ostateczną tarczą. Tarczą i bronią, dużo bardziej skuteczną niż tysiąc sztyletów ukrytych w rękawie. To był człowiek, którego należało się bać w dużo większym stopniu niż najbardziej śmiertelnej zarazy. Dużo bardziej niż Hekkego z obnażonym, wzniesionym już do ciosu mieczem.
Samego księcia Siriusa widziała z bliska może cztery razy. Zawsze spuszczała wzrok. Chyba niepotrzebnie. Nie rozpoznał jej, ona też go nie poznawała. Ostatnio widzieli się, będąc dziećmi jeszcze. Nie było szans na przypomnienie sobie zmienionej wiekiem twarzy. A w jej przypadku nie mogło być nawet cienia szansy. Książę wszak nie mógł przypuszczać, że jedna z kurew jego ochroniarzy, to księżniczka Achaja we własnej osobie. Niemniej… Spojrzał tęsknie w jej stronę. I to bynajmniej nieraz. Książę był fajny. Nie wynosił się, nie trzymał głowy za wysoko. Zawsze zagadał z tym, czy z tamtym, pośmiał się, strzelił klapsa w tyłek chyba każdej napotkanej dziewczynie. Lubił wypić, a jeśli w pobliżu nie było Zaana choć przez chwilę, to nawet upić się błyskawicznie. Lubił swoich „kuzynów”, a oni za nim przepadali. Nie lubił jeździć konno, nie lubił wyrafinowanego jedzenia jakie mu serwowano, nie cierpiał sytuacji, która nie pozwalała mu na skorzystanie z dziewczyn swojej ochrony. Oczywiście miał swoje nałożnice. Dwie. Wyraźnie znudził się nimi na wiele dni przedtem, zanim jeszcze jego orszak osiągnął Syrinx. O dziwo… Lubił też Zaana. Tego Achaja nie mogła rozgryźć. Owszem, na pewno znał jego wartość, ale patrząc z boku odnosiło się wrażenie, że Zaan przeszkadza mu wyraźnie praktycznie we wszystkich przyjemnościach, na które książę miał ochotę. A jednak… Obydwaj wyraźnie się lubili, rozumieli wpół słowa, coś łączyło ich z całą pewnością i nie był to bynajmniej zwykły stosunek jaśnie pana do swojego najlepszego ochroniarza. Zresztą, Zaana, jak pokazały późniejsze wypadki, też można było podejść.
To zdarzyło się gdy byli może dzień, może dwa dni drogi od granic Arkach. Wokół rozciągała się strefa graniczna, zaczynały się góry, gdzieś znikły winnice na poboczach, uprawne pola. Nie było wsi ni osad, nie napotykali już karczm ani zajazdów. Dzika, pusta okolica… Jeden z wozów ze spyżą złamał oś, przymusowy postój wszystkich bez wyjątku wprawił w zły humor. Żołnierze klęli, słudzy biegali jak z pieprzem w tyłku, dziewczyny warczały na siebie, mając dość bezwietrznego upału, dość niekończącej się drogi i dość niewygód. Jeden z „kuzynów”, ten z lekko skośnymi oczami chwycił Achaję za rękę i pociągnął za sobą.
– Panie – próbowała się opierać, był wszak środek dnia. – Nie znajdziemy teraz ustronnego miejsca dla siebie.
– Znajdziemy – warknął.
– Przecież nie możemy odejść na bok. Ruszą bez nas.
– Ciiiiiii – syknął. Zaciągnął ją za wóz należący do samego księcia, w którym sypiał on w razie konieczności rozbicia przygodnego obozu. – Właź.
– Bogowie! Nie nam tu wchodzić.
– Ciiiii… Książę naprawy dogląda. Nie wejdzie tu. Przemocą wciągnął ją na górę. Uśmiechnął się szeroko, łobuzersko mrużąc oczy.
– Co? Strach?
– Strach, panie.
Rzucił ją na pokryte złotogłowiem posłanie samego księcia.
– No chodź! – pocałował ją w usta. – Chodź.
Nie wiedziała, wyrywać się czy poddać. Jak ich tu znajdą, Bogowie jedni wiedzą, jakie podejrzenia zalęgną się w czyich głowach. Roztargniona oddawała pocałunki. Nie strząsnęła też dłoni sunącej w górę po wewnętrznej stronie jej uda.
– No, a teraz… – chłopak urwał nagle. Miał lepszy słuch niż ona. Achaja dopiero po dłuższej chwili usłyszała tętent kopyt na drodze.
– Bywaj! – rozległ się donośny głos.
– Co, szlag?! – oboje rozpoznali głos Zaana. Tuż za burtą wozu. Chłopak położył dziewczynie dłoń na ustach mimo, że wcale nie zamierzała krzyczeć. Pociła się ze strachu.
– Noż, psiamać, poczet jakiś – to był głos księcia. Tuż obok.
Chłopak trzymał jedną dłoń pomiędzy jej nogami. Druga dławiła usta dziewczyny. Trzeciej ręki nie miał. Achaja naciągnęła na nich wzorzysty pled, usiłując zakryć wszystko, łącznie z głowami. Ale jak wejdą do wozu…
– Bywaj! – tętent ucichł nagle. – Panowie! Szlachetny rycerz Vieese wieczerza pół stajania stąd. Zaprasza on do uczynienia zaszczytu, by książę Sirius własną osobą towarzyszyć mu raczył.
– Żesz, kurwa! Poczet cały – w cichym szepcie tuż przy burcie wozu, zarówno chłopak, jak i dziewczyna rozpoznali głos księcia. – Srał ich, co?
– Cicho – to był Zaan. Jego głos był ledwie słyszalny. – Jechać trzeba. Ci tutaj to młodzi rycerze. Mistrz, jak słyszałeś wieczerza o pół stajania.
– Ach pies! Wieczerza? W środku dnia?
– Ciiiiii. To, szlag jasny, Zakon. Nikt inny nie śmiałby samego księcia zapraszać.
– Widzę. Mówiłem, psiamać, że trutki do zupy dosypią, to się śmiałeś. Teraz masz.
– Jechać trzeba. Zakon jebany.
– Myślisz, że się rzucą znienacka?
Leżący na Achai chłopak drżał ze strachu. To nie były słowa przeznaczone ani dla niego, ani dla nikogo innego. Pled trząsł się zapewne jak osika, bo dziewczyna również była przerażona tym, co słyszała.
– Czekaj – to był Zaan. – Powiemy, że książę niedysponowany. Pojadę ja.
– Toż ubiją jak psa! Co sam bez ciebie zrobię?
– Czekaj, szlag. Wezmę wojsko. Na stu ludzi się nie rzucą. Ty zostaniesz z „kuzynami” i resztą tałatajstwa. Na to nie są przygotowani. Zmylimy ich. Zmylimy ich, kurwa! Przecież w biały dzień nie wystąpią jawnie.
– No, żesz ty… Zrób tak. W końcu jestem tą… no… za znaczną osobą!
– Zbyt znaczną.
– Noż, psiamać, nawet teraz musisz mnie poprawiać?!
– Ciiiiii… Dobra. Dobra, czekaj, ja z nimi pogadam.
Chłopak był tak blady jak ktoś, kto przeszedł właśnie ciężką chorobę. Zrozumiał jedno. Mają teraz jedną jedyną szansę, żeby wymknąć się z pułapki. Musiał widać dobrze znać Zaana, skoro wiedział, co go czeka, jeśli się wyda, że podsłuchali słowa, które nie dla ich uszu były przeznaczone. Zdjął rękę z ust dziewczyny, drugą powoli wyjął spod jej sukienki. Gestem, nakazując milczenie, podpełzł do przodu i zerknął przez kotarę.
– Co? – przysunęła się do niego.
– Wokół pełno ludzi – dosłownie tchnął w jej ucho. – Już po nas.
– Czekaj – szepnęła, dotykając wargami jego małżowiny. – Każdy książęcy wóz podróżny ma na dole klapę. Żeby w razie czego, książę mógł się wydostać dołem.
– Kim ty, szlag, jesteś? – wyszarpnął swój wojskowy nóż i przyłożył jej do szyi. – Skąd wiesz o sprawach, o których nawet ja nie mam pojęcia? Czyj ty agent, suko?
– No pchnij! – warknęła cicho. – A jak cię już wbiją na pal, za to co słyszałeś, jak już wysrasz własne flaki… Wtedy nie płacz, pacanie!
Zawahał się. Może i umiał dobrze robić mieczem, ale nie był dobry w swoim fachu. Ochroniarz z niego jak z koziej dupy trąba.
Achaja popełzła po dnie wozu. Namacała ukryty w desce zamek klapy i uniosła go ostrożnie. Nic nie zmieniło się od czasu, jak była księżniczką Troy. Naoliwione pieczołowicie zawiasy nawet nie skrzypnęły.
– Tędy, durniu – szepnęła i sama najpierw wysunęła się dołem. Wokół widziała nogi tych, który gromadzili się na wieść o napotkaniu pocztu. Z lewej jednak, tuż przy krzakach, na boku drogi, nie było nikogo. Woźnica musiał postawić wóz na samym skraju drogi, tak go nauczono. Książę zawsze musiał mieć możliwość ucieczki – pamiętała dobrze. Chłopak dołączył do niej ciągle z nożem w ręku – rozdygotany jak drzewo na wietrze.
– Tędy – chwyciła go za rękę i pociągnęła w krzaki. – Szybciej, dupku.
Schyleni usiłowali iść tak, żeby nie roztrącać liści. Na szczęście nikt nie patrzył w tą stronę. Uwagę wszystkich przykuwały pertraktacje Zaana z reprezentantem pocztu.
– Kim ty jesteś? – skośne oczy zwężyły się jeszcze bardziej. Kiedy tylko oddalili się na bezpieczną odległość, wojskowy nóż znalazł się znowu na wysokości jej szyi.
– Cesarzem, kurwa, Luan! – syknęła. – Wielkim, psiamać, Czarownikiem Zakonu, idioto! Mogłam zabić księcia dziesięć razy, gdybym była wynajęta i gdyby nie… Zaan – dokończyła szczerze zdziwiona, że te słowa wyrwały się z jej ust. – Ja też chcę stąd spieprzyć, tak, żeby nikt nie wiedział. Odwalę się od was tuż po przekroczeniu granicy. Nic więcej mnie nie interesuje.
– Słyszałaś te… straszne słowa. Muszę cię zabić!
Uśmiechnęła się.
– I wytłumacz potem Zaanowi, dlaczego to zrobiłeś. Szkoda, że jako trup nie będę tego słyszała. Szkoda, że nie będę słyszała twoich przedśmiertnych wrzasków.
– Nie kpij, ja…
– Ty będziesz nadzierzgnięty na pal, zanim słońce zajdzie, durniu. Zaan już mnie o coś podejrzewa. Ale skoro on nie kazał mnie zabić, a zrobisz to ty… On ci jaja urwie, żeby się dowiedzieć dlaczego. On nie jest głupi, tak jak ty. O czym zresztą dobrze wiesz.
– Ty suko!
– Ty gnoju!
Stali naprzeciw siebie, mierząc się wzrokiem. W oczach obojga pełgały ogniki wściekłości. Oboje oddychali ciężko, choć żadne z nich nie przebiegło nawet kilkudziesięciu kroków. Ale strach odczuwali w równej mierze. Chłopak pierwszy odwrócił wzrok. Potem opuścił nóż. Widocznie nie był aż tak głupi, jak podejrzewała dziewczyna.
– Dobra… – zaczął, ale nie dała mu skończyć.
– Zamknij się. Wracamy osobno, że niby byliśmy w krzakach za potrzebą. Jedno z przodu, drugie z tyłu orszaku. I spróbuj mnie nie wychędożyć dzisiaj wieczorem! Zaraz Zaan będzie wiedział, że coś jest nie tak, jak zwykle.
Zagryzł wargi. Ale dziewczyna nie zamierzała go dłużej obserwować. Odwróciła się na pięcie i poszła przed siebie, unikając chlaszczących gałęzi krzewów, które mogły zniszczyć jej suknię. Klęła pod nosem. Niewiele brakowało! Była dzisiaj już bardzo blisko drewnianego, zaostrzonego pala, który sterczałby pomiędzy jej nogami, do chwili aż wyzionęłaby ducha. A na to, na śmierć, na wyzwolenie od męczarni po nawleczeniu, można było dłuuuuuugo czekać.
Powróciła na drogę. Udając, że ziewa, wdrapała się na swój wóz. Żadna z prostytutek nie wykazała cienia zainteresowania. Żadnej też nie interesował poczet napotkany na gościńcu. Achaja jednak nie mogła znaleźć sobie miejsca. Co znaczyła dziwna wymiana zdań pomiędzy księciem i Zaanem? Jakiej, pieprzonej, tajemnicy dotknęła przypadkiem? Jakiego sekretu? Cokolwiek by to nie było… Jakiekolwiek słowa nie padłyby pomiędzy księciem i sługą… Te słowa mogły zabić. Mogły zabijać szybciej i pewniej niźli strzały z kusz. Mogły zadawać ból większy niż rozrywanie końmi. Mogły niszczyć ludzi pewniej niż czerwony kur, niż spienione morze, niż tajfun i huragan razem wzięte.
– Ty – odezwała się wreszcie dziewczyna siedząca po prawej. – Długo, do zimnej pizdy, będziemy czekać?
– Pewnie długo. Zaan jedzie wieczerzać z jakimś chędożonym rycerzem.
– Kurwa żesz mać. A my mamy czekać w upale?
– Pierdol się! Ode mnie zależy?
– Chuj mu w oko. Zaraz zdechnę.
– Przestańcie mięsem rzucać – inna dziewczyna ocknęła się z drzemki. – Spać nie można, pizdy jebane!
– Ty głupia zdziro!… Mordę w kubeł albo ci na łeb nasram!
Achaja przymknęła oczy. Nie miała ochoty na dalszy udział w coraz mniej wyrafinowanej dyskusji. Kłótnie między dziwkami zdarzały się jak posiłki, średnio trzy razy dziennie.
Słyszały ostre komendy rzucane żołnierzom, czyjeś nawoływania, odgłosy bieganiny. Potem już tylko zwielokrotniony stukrotnie odgłos kopyt. Zaan pojechał wieczerzać z rycerzem Zakonu. Jak długo trzeba będzie czekać w tym zasranym upale? Długo. Światowe sprawy wymagają czasu.
– Ty, łysa – odezwała się jedna z dziewczyn. – Daj wina.
– Nie mam.
– Nie chrzań. Widziałam, jak wczoraj chowałaś.
Achaja zaklęła szpetnie. Wyciągnęła spod łóżka prawie pełny bukłak, wyciągnęła korek zębami i upiła kilka wielkich łyków. Potem rzuciła go dziewczynie.
– Ja też chcę! Ja też! – krzyknęły pozostałe. – No nie pij tyle, suko!!! Zostaw, małpo!
Wspólnymi siłami wyrwały tamtej bukłak i zaczęły walczyć między sobą.
– Kucharz ma tego, jak nasrał – mruknęła Achaja.
– Taaaa? To idź powiedz, żeby dał za bezdurno.
Wzruszyła ramionami.
– Idź, psiamać, sama. Powiedz, że masz rozstrój żołądka, niech namiesza z ziołami.
– Czekaj – najstarsza dziwka podniosła głowę ze swojego posłania. Z powodu jakiegoś niepisanego prawa czy tradycji pełniła tu rolę burdelmamy. – Przestańcie się po mordach drapać, głupie cipy! – wrzasnęła. – Ty – zwróciła się do Achai. – Kucharz daje?
– Dać to ty mu możesz.
Pozostałe dziewczyny roześmiały się. Bójka została zażegnana.
– Czekaj – wskazała na jedną z dziewcząt. – Ty pójdziesz, bo tamta znaczna, zapamiętał od wczoraj. Powiedz mu, że wszystkie mamy ten roz… no, ten… że wszystkie mamy ten żołądek, bośmy coś zjadły, co nie trzeba. Niech miesza z ziołami i daje dziesięć bukłaków.
– Akurat, da dziesięć.
– To daj mu dupy, idiotko! Przynieś, ile możesz, suko jedna. Ale już!
Najstarsza wskazała najmłodszej zasłonę przegradzającą wyjście z ich wozu. Tamta nie zwlekała. Klnąc pod nosem, poprawiła suknię i wyskoczyła na zewnątrz.
Musiała być dobra w swoim fachu, choć taka młoda. Wróciła tak szybko, że było jasne, iż niczego nie „dała” kucharzowi. Sama natomiast była obciążona kilkoma sporymi bukłakami.
– No i co? – uśmiechnęła się, zajmując swoje miejsce.
– Dawaj, dawaj. Dla każdej po jednym najpierw, a potem się zobaczy.
Dziewczyny wyjątkowo sprawiedliwie podzieliły wino. Każda piła we własnym tempie. Achaja jednak, zdenerwowana i przestraszona przejściami tego dnia, już po chwili czuła, jak spore ilości alkoholu zaczynają buzować w jej krwi. Strach, niepewność, poczucie zagubienia stały się nagle nieważne, niewarte wspomnienia. Upał był już mniej dokuczliwy, myśli, dużo bardziej pogodne, płynęły przez głowę leniwie.
Pozostałe dziewczyny pokładły się na swoich posłaniach. Nikt niczego nie mówił, bo i o czym tu gadać? Wino lało się w gardła, a to pozwalało zapomnieć… Zapomnieć o tylu sprawach. Ten, kto wymyślił wino, powinien zostać mianowany Bogiem. Powinni mu stawiać pomniki ze złota, ze spiżu, z marmuru… Któż jak nie on potrafił pocieszyć wszystkie dzieci prawdziwych Bogów, które jakoś w bożym świecie nie potrafiły znaleźć sobie miejsca i tylko słodki napój osuszał ich łzy, czyścił umysły, odsuwał choć o trochę, o troszeczkę wszelkie utrapienia. Powiecie, że to ułuda? Że nieprawda, że wino to kłamstwo, jeno miraż pociechy? Cóż… Może. Ale Bogowie nie dają nawet tego. Taaaaak! Pomniki mu stawiać. Tylko… Nie bardzo wiadomo, kto to był i jedyne pomniki wdzięczności to ludzie rzygający pod płotem, mężczyźni bełkoczący o urojonej wielkości, kobiety, które tylko jak piją mogą, choć przez chwilę nie zaciskać szczęk aż do bólu. Dzięki ci, nieznany wynalazco, za te chwile pięknego kłamstwa! Rzucają ci w twarz, że kłamstwo nie leczy, że niczego nie rozwiązuje? Nie wierz oszczercom. Kłamstwo leczy! Dzięki ci, wielki człowieku! Co byśmy bez ciebie zrobili? Kto jak nie ty pocieszyłby nas w potrzebie? Jak bardzo bez ciebie bylibyśmy samotni. A tak możemy, przynajmniej, nakłamać sobie, że wszystko jest w porządku, że nie jesteśmy sami, że wszystko ułoży się jakoś. Że zły los nie jest taki zły (kurwa, dzięki tobie, choć przez chwilę naprawdę w to uwierzymy!), że nie wszystko przepadnie, że będziemy żyć wiecznie młodzi, że, wreszcie, nie będzie nic nas obchodzić. Dzięki ci wielki człowieku. Wszystkie nasze najlepsze myśli niech towarzyszą tobie gdziekolwiek byś nie był, niech najpiękniejsze chwile naszego życia będą jak lustra, w których będziesz mógł się przeglądać, dostrzegając własną wielkość. Powiedzą… że zabijasz? Kurwa mać! A Bogowie, co czynią?! Powiedzą… że dzięki tobie tracimy pamięć? Cha, cha, cha… I o to chodzi! I o to chodzi w tym całym, zasranym interesie! O to, mniej więcej, chodzi…
Usłyszały tętent kopyt na drodze. Było za wcześnie na powrót Zaana i wojska. Ale to wiedziała jedynie Achaja. Wychyliła się z wozu, mrużąc oczy od nadmiaru światła. Kilkunastu jeźdźców? Wszyscy w łachmanach. To zbójcy! Kto inny śmiałby nadciągać na orszak księcia z taką szybkością. Nie… Patrzyła na konie idące równo jeden przy drugim, na wyprostowanych jak struny jeźdźców, na miecze idealnie równej długości, trzymane niedbale w opuszczonych dłoniach. To Zakon. To przebrani rycerze! W jednej chwili przypomniała sobie rozmowę pomiędzy księciem i Zaanem, którą przypadkiem podsłuchała. W jednej chwili znalazła się pod wozem. Rozejrzała się gorączkowo. Żadnej kryjówki. Chwyciła belkę usztywniającą ramę i podciągnęła się, trzymając ją samymi palcami, tak, że całe jej ciało przylgnęło do dna wozu.
– Rata! Rata!!!
Jeden z przebranych w łachmany rycerzy jednym ruchem ściął kucharza tak, że krew bryznęła na worki z zapasami. Kowal padł pod kopytami konia. Służący rozbiegli się we wszystkich kierunkach, ale najeźdźcy ścinali ich jak doświadczony kosiarz dojrzałe żyto. Cichy gwizd przeszywanego stalą powietrza… trach! i już czyjaś głowa szybowała szerokim łukiem, obracając się w powietrzu.
– Yyyyyyyyeeeeeeeeaaaaaaaa!!! – jeden pochylił się nad karkiem wierzchowca i nadział na miecz dziewczynę, która zwykle usługiwała do stołu. Ciągnął ją jakieś dwadzieścia kroków, choć walczyła rozpaczliwie, żeby wyjąć sobie żelazo z trzewi. Inny wstał w strzemionach i ciął straszliwie, rozłupując głowę mastalerza. Słudzy, wyjąc ze strachu, usiłowali się ukryć, gdzie kto mógł przed impetem pierwszej szarży. Z jakichś pięćdziesięciu osób przy życiu pozostało jednak może dwadzieścia. Może trochę więcej. Kilkoro rannych kręciło się na środku drogi zbyt zszokowanych, żeby zrozumieć, co się dzieje.
Rycerze zatrzymali się po przejechaniu obok wszystkich wozów. Długą, dłuuuuuugą chwilę siedzieli nieruchomo na siodłach odwróceni do orszaku plecami, jakby chcieli okazać swą pogardę. Kilku naiwnym sługom zdało się nawet, że unikną najgorszego. Potem jednak rycerze zawrócili swe rumaki. Wszyscy naraz, jednocześnie wykonując dokładnie te same ruchy. Żaden z nich nie patrzył na pobojowisko – ich oczy były skierowane do góry.
– Szarżaaaaaaaaa… Cwał!
Ruszyli jednocześnie, ale powoli, denerwująco powoli. Do żadnego cwału nie doszło, najwyżej trucht.
– Wymiatanie – rzucił cicho ich dowódca.
Achaja czuła, że drętwieją jej palce. Wiedziała, jednak, że wytrzyma jeszcze długo przyklejona do spodu wozu. Żadne włosy nie zwisały z głowy na płyty gościńca, nic nie zdradzało jej pozycji. Mogła obserwować wszystko wokół.
Czterech rycerzy zsiadło z koni. Od razu wskoczyli na wozy, skąd rozległy się okrzyki strachu, błagania, a potem jęki. Pozostali dobijali rannych szukając księcia i zabijając wszystkich, którzy postanowili szukać szczęścia w ucieczce. Ich szyk nie był już jednolity. Pojedyncze wypady likwidowały tych, którzy nie potrafili biec odpowiednio szybko. Nikt nie potrafił biec odpowiednio szybko! A jeśli komuś się zdawało i wpadał między krzaki, najeźdźcy ścinali go razem z gałęziami, czyniąc prawdziwe, wielkie wyrwy w listowiu. Ale… Nie wszyscy uciekali! Jakiś mężczyzna wyskoczył z wozu naprzeciw. Złożył się i rzucił nożem w najbliższego rycerza. Nóż uderzył prosto w serce, tamten musiał jednak mieć kolczugę pod łachmanami, ostrze odbiło się i wylądowało na drodze. Mężczyzna zamachnął się jeszcze raz. Drugi nóż śmignął w powietrzu, wbijając się w twarz rycerza. Ten jednak nie bacząc na ból, ani na krew strącił go z rozdartego policzka i ciął mężczyznę w brzuch, tak, żeby nie zabić od razu.
Ochrona księcia usiłowała zebrać się wokół niego, ale był ktoś szybszy… Dużo szybszy! Jedna z nałożnic, we wzorzystej, rozerwanej teraz u dołu, żeby zyskać swobodę ruchów, sukni, zastąpiła drogę napastnikom.
– Jestem nałożnicą Królestwa Troy! – wrzasnęła z pogardą, patrząc im w oczy. – Moim psim obowiązkiem jest zasłonić go własnym ciałem!!!
Najbliższy rycerz zamachnął się i ściął ją jednym ruchem. Druga nałożnica, której udało się dobiec aż do gęstszych krzaków za drogą, wracała teraz płacząc i potykając się, co chwilę.
– Mamo, tak strasznie się boję! Tak strasznie się boję!!! – łkała. – Bogowie… Niech ta śmierć nie boli! Proszę! Niech to nie boli… Kurczę! – było to pewnie jedyne znane jej przekleństwo. – Mamo, pomóż, żebym się przynajmniej nie zsikała ze strachu… Mój panie, już jestem przy tobie!
Nie zdążyła dobiec, żeby zasłonić księcia. Jeden z oprawców stratował ją, odpowiednio powodując wierzchowcem. Ochronie księcia udało się jednak zewrzeć szyk. Rycerze wpadli na nich, mając okropną przewagę… Nie dość, że było ich więcej, to jeszcze siedzieli na koniach. Dwóch chłopców padło od razu. Jednak temu, który miał skośne oczy i wielki zakrzywiony miecz, udało się odbić cios przeznaczony dla Siriusa. Chłopak rozejrzał się wokół, wyraźnie szukając czegoś wzrokiem. Achaja wiedziała! Chodziło mu o nią. Chciał, żeby widziała, jak walczy za swojego księcia. Bogowie!
– Ty głupi szczeniaku – szepnęła do siebie. – Jesteś wspaniałym mężczyzną.
Patrzyła, jak inny rycerz wbija mu miecz w plecy, jak chłopak klęka, usiłując dłonią powstrzymać krew buchającą z ust, jak broń wypada mu z ręki.
– Jesteś piękny! Jesteś wspaniałym mężczyzną! Udowodniłeś to – szeptała dziewczyna – Kocham cię! Zaklinam się na wszystkie świętości. Kocham cię, głupi dupku!
Rycerze zawracali znowu. Dwóch pozostałych przy życiu ochroniarzy księcia chwyciło go za ramiona i pociągnęło w krzaki. Napastnicy, którzy buszowali na wozach dopadli pojazdu, pod którym ukrywała się Achaja. Słyszała krzyk mordowanych prostytutek, jakieś przymilne słowa tej, która była najbardziej sprytna. Nie pomogło. Achaja zobaczyła coś czerwonego, co przeciekało przez deski i kapało na jej twarz. Oprawca zeskoczył na ziemię i zajrzał pod wóz. Nieuważnie! Nie zobaczył jej! Nie mogło mu przyjść do głowy, że ktoś tak długo może utrzymywać całe ciało przyklejone do ramy, wisząc się na samych palcach!
Jeden z woźniców wyskoczył nagle spomiędzy koni przy zepsutym wozie. Ależ był silny! Wywijał dyszlem od wozu! Któryś z rycerzy skoczył ku niemu, oberwał drągiem zanim doszedł na odległość miecza i runął na drogę. Woźnica pobiegł ku konnym, ale nie mógł ich dogonić. Dwóch rycerzy, którzy zabijali ludzi wokół, ruszyło na niego. Obydwaj zarobili w głowę i usiedli bezradni jak dzieci. Woźnicy udało się jednak osiągnąć swój cel. Konni zawrócili, puszczając konie w galop. Zasiekli go, nie zwalniając szarży ani o włos, ale uciekający książę zyskał jednak parę chwil.
Dowódca zatrzymał swojego konia i splunął na podnoszących się z ziemi podkomendnych.
– Zabić tu wszystkich i dobić rannych. Ale szybko, w razie potrzeby, wrócimy jeszcze – spiął konia. – Dołączyć do mnie migiem.
Po odjeździe konnych nie było już żadnej walki. Rycerze wyszukiwali tych, którzy zdołali się gdzieś schować. Słychać było krzyki, kiedy śmierć zaglądała ludziom w oczy, jęki, czasem krótki tupot nóg jakiegoś desperata, który nie mógł wytrzymać ze strachu w swojej kryjówce i postanowił zawierzyć szybkości nóg. Taki hazard nie opłacał się. Czasem próbowano innych metod, słychać było błagalne słowa, brzęk monet… i zawsze potem świst przecinanego klingą powietrza. Dwóch napastników przeszukiwało okoliczne krzaki. Jeden dobijał tych, którzy leżeli na drodze. Nie robił tego szybko. Z przeciętego nożem policzka ciekła mu krew, mieszając się na kamieniach z krwią ofiar. Ci z krzaków wrócili biegiem i zaczęli podpalać wozy.
Usłyszała ciche słowa.
– Dobra… najwyżej wrócimy.
– Dawaj konie! Musimy dołączyć.
– Trzeba tu skończyć. Rozdzielimy się?
– Szybciej.
Czuła dym. Słyszała trzask płomieni. Jej wóz płonął, ale nie było niebezpieczeństwa. Zawsze zdąży uciec. Nie mogła jednak czekać za długo. Jeśli mają wrócić… Kiedy wydawało jej się, że odjechali opuściła się na ziemię, z ulgą prostując zdrętwiałe palce. Rozejrzała się uważnie wokół i wyczołgała spod wozu. Dym był coraz bardziej gęsty. Wokół leżały trupy. Zobaczyła swojego chłopaka. Siedział opodal oparty o koło, cały we krwi. Podeszła bliżej. Miał zamknięte oczy. Żył jeszcze, ale nie miał żadnych szans. Ujęła go pod ramiona, żeby nie spłonął. Jeśli czuł jeszcze cokolwiek, po co ma się palić. Położyła go na środku drogi.
– I co suko?
Drgnęła i odwróciła się gwałtownie. W jej kierunku biegł ociężale rycerz. Ten z rozerwanym policzkiem. Nie nadawał się na szybką jazdę po wertepach, zostawili, by dobijał. Cofnęła się odruchowo.
– Co? Myślisz, że jesteś taka sprytna? Że już po mnie?
Rycerz zwolnił pewny swego. Właśnie zrobił krok, żeby przejść nad leżącym chłopcem. Ale… Chłopak otworzył oczy i wbił swój wojskowy nóż dokładnie między nogi rycerza.
– Aaaaaaaa… – zaryło go w pół kroku. Stęknął jak wieprz.
– Co… myślisz… że jesteś taki… sprytny? – wycharczał chłopak, a krew ciekła mu po brodzie. – Że już po mnie?
Rycerz był świetnie wyszkolony. Otrzymawszy taką ranę, zdołał jednak obrócić swój miecz i ująć go obiema rękami, by zadać cios w dół. Chłopak, stękając z wysiłku wbił mu wojskowy nóż w nogę i rozszarpał tętnicę na udzie. Rycerz westchnął ciężko, patrząc ogłupiały pod siebie. Potem usiadł nagle na drodze z szeroko rozstawionymi nogami. Popatrzył w dół na czerwoną fontannę, podniósł głowę, spojrzał na dziewczynę i przewrócił się na plecy. Była to jedyna śmiertelna ofiara po stronie napastników.
Achaja nachyliła się, ale chłopak już nie żył. Położyła mu rękę na czole.
– Wtedy w burdelu, kiedy opowiadałeś o wszystkich swoich przewagach… – szepnęła. – Wiedziałam, że to kłamstwa i fantazje. Ale teraz wiem, że przynajmniej… mógłbyś tego wszystkiego dokonać… Gdybyś chciał!
Wstała szybko i pobiegła w stronę zarośli. Zatrzymał ją jednak inny głos.
– Siostro…
Zobaczyła jedną z nałożnic księcia leżącą na skraju drogi. Tą, którą stratował koń. Rozejrzała się wokół, podeszła bliżej i kucnęła przy ciężko rannej dziewczynie.
– Siostrzyczko – wyszeptała. – Umieram, prawda?
– T… Nie.
– Siostrzyczko… nie mogę podnieść głowy… a poniżej niczego nie czuję. Powiedz… Siostro, powiedz… zsikałam się?
Achaja zerknęła w bok i znowu spojrzała jej w oczy.
– Nie – skłamała.
– Tak się bałam… że będzie bolało. Ale w tym całym umieraniu, nie ból najgorszy.
– Nie bój się… eeee… siostrzyczko. Jeszcze chwilę będę przy tobie.
– Powiedz. Jestem tchórzem, prawda? Tamta wyszła zasłonić księcia, plując im w twarz. A ja uciekłam. Ja…
– Wiem. Nie mów nic więcej.
– Tak się bałam. Ja musiałam, ja się tak strasznie bałam! Tak mi wstyd, że uciekłam.
Achaja czuła, że coś dławi ją w gardle. Jeden szczeniak zginął, bo się rozglądał, czy jego czyny widzi przygodna kurwa. Drugie dziecko umiera, bo nauczono je wierzyć w ideały. I to kto? Nie rycerz, nie żołnierz. Nałożnica. Bogowie! Te dwie głupie dupy, które zginęły dzisiaj, wiedziały więcej o honorze niż cała królewska gwardia.
– Tak się wstydzę, że uciekłam.
– Ciiiii… Przecież wróciłaś.
– Nie zasłoniłam go… a to mój… – dziewczyna rozkaszlała się nagle.
– Wiem. Psi obowiązek.
– Siostrzyczko… Pomożesz mi?
Achaja przypomniała sobie chłopca, jeńca, któremu pomogła w obozie. Miała ochotę zwymiotować.
– Nie mogę się ruszyć. Nie mogę nawet podnieść głowy – skrzywiła drżące od cichego płaczu wargi. – Zabij mnie, co?
Ta przynajmniej wiedziała, czego chce. Achaja rozejrzała się wokół w poszukiwaniu miecza. Żadnego nie było w pobliżu, podniosła czyjś sztylet. Jak ją pocieszyć? Wiedziała, że to, co robi jest głupie, idiotyczne, nadęte… ale nie wpadła na nic innego. Niech to, kurwa, wszystko szlag trafi! Zasalutowała sztyletem, przykładając go do nosa.
– W imieniu Króla, w imieniu siedmiu Wielkich Książąt Królestwa Troy pasuję cię na rycerza, obrońcę majestatu, pana dzierżawnego na włościach, opiekuna tych, którzy nie mogą bronić się sami, Bogowie, sprawcie, by serce jego… tfu! jej… nie znało strachu, by honor jeg… jej pozostał bez zmazy, a ręka służyła zawsze… – recytowała formułę tak szybko, jak mogła.
Szlag! Tylko tyle wymyślili ludzie, by oddać cześć tym, którzy wierzą w coś, co wszyscy inni mają za rzecz mniej wartą od gówna. Jakie to wszystko śmieszne. Kurwa salutująca sztyletem do wytatuowanej twarzy i pasująca… nałożnicę. A najśmieszniejsze było, o czym umierająca dziewczyna nie mogła wiedzieć, że Achaja miała prawo to zrobić. A szlag! Dotknęła sztyletem ramienia leżącej, upuściła go, chwyciła dziewczynę za głowę i skręciła jej kark jednym ruchem.
Podniosła się na chwiejnych nogach i zwymiotowała tuż obok. Ulżyło jej trochę. Ruszyła w stronę przeciwną niż pogoń, która podążała za księciem. Dlaczego wszystko się tak strasznie pieprzy? Czym zasłużyła na taki los? Jak teraz zdoła się wywinąć? Żeby to wszystko… Gdzie iść? Do granicy? Tam, wojna. Żołnierzy pewnie jak nasrał. Posterunki, podjazdy… Co zrobią z podróżującą pieszo, prawie nagą ladacznicą? Wracać do Syrinx? Po co? Kurwa!!! Dlaczego wszystko się tak strasznie pieprzy?!!! Wybito pięćdziesiąt osób, Zaan z żołnierzami wieczerza z jakimś palantem, książę ubity w krzakach, dwie nałożnice, jakiś agent z nożami i woźnica stanęli w jego obronie, bo ochronę wysiekli w pierwszym starciu… To jest, kurwa, życie??? Dlaczego się tak sra wszystko wokół?
Usłyszała stłumione głosy i przypadła za krzakiem. Instynkt niewolnicy kazał jej podpełznąć na szczyt niewielkiego wzniesienia. Zrobiła to bezszelestnie… no, prawie. Rozchyliła liściaste gałęzie.
Książę żył jeszcze. Dwóch członków ochrony musiało w zamieszaniu, które wywołał woźnica z dyszlem, przekroczyć drogę ponownie i zmienić kierunek ucieczki. Ale jaką mieli szansę wobec rycerzy na koniach? Leżeli teraz martwi u stóp Siriusa. Rycerze zataczali koło. Można było podziwiać ich sprawność. Dziesięciu z nich, bo dowódca czekał trochę dalej, zrównało linię. Dziesięć dłoni klepnęło w szyję rumaki, żeby je uspokoić. Jednocześnie! Jakby mieli ręce na niewidzialnym sznurku! Ruszyli do przodu. Nawet ich konie poruszały nogami, jakby było ich nie dziesięć, a jeden. Krok w krok. Żaden nie wystąpił na ćwierć łokcia przed inne. Noga za nogą, jednocześnie, naraz, na żadnej paradzie nie można było zobaczyć niczego podobnego. Wstrzymali się kilkanaście kroków przed Siriusem opartym plecami o jakieś drzewo, z obnażonym mieczem w ręku. Żaden wierzchowiec nie targnął głową, żaden nie szarpnął uprzężą. Dziesięć nóg, naraz zostało przełożonych nad siodłem, dziesięć jednocześnie dotknęło ziemi. Raz, dwa, trzy… Trzy kroki, zdziesięciokrotnione w tej samej długości. Prawe ręce na lewy bok, szum skóry i stali ocierających o siebie, dziesięć mieczy wydobyto z pochew tak, jakby niewidzialny stolarz oznaczył dokładną miarę. Żadna ze srebrzystych kling nie drgnęła, by choć o palec wyłamać się z linii.
Dowódca podjechał bliżej. Jego koń był tak spokojny, jakby nie gonił przed chwilą po krzakach i nierównym terenie. Jakby człowiek siedział na marmurowym pomniku konia, którego jakiś czarodziej ożywił nagle, ale nie mógł przy tym zlikwidować samej istoty „pomnikowości”.
– Każdy, kto podniesie rękę na Zakon – powiedział cicho, ale odległa o kilkanaście kroków Achaja słyszała dokładnie każde słowo – musi wiedzieć, że łaska nie będzie mu dana. Każdy mocarz musi upaść w proch przed władzą, która nie z tego świata pochodzi.
Dziesięciu rycerzy postąpiło o krok. Sirius zaczął się cofać. Zerknął za własne plecy. Nie miał żadnych szans.
– Tak. Cofaj się, uciekaj – kpił rycerz głosem pełnym pogardy. – I gdzie jest ta cała potęga Królestwa Troy, po którą bezbożnie sięgnąłeś? Pytam cię! Gdzie jest majestat książęcy, który sobie przywłaszczyłeś, gdzie twoi ludzie, którzy mieli cię chronić? Nie jesteś już człowiekiem, jesteś prochem, jesteś pyłem marnym, który ubrdał sobie, że ludzie mogą dorównać Bogom! Teraz widzisz. Potęga Zakonu została ci okazana.
Achaja zaczęła się wycofywać. Ona miała szansę. Jeszcze chwilę zajmie im znęcanie się na księciem. Ucieknie, jak szlag… Ale co dalej? Do granicy, gdzie wojska, podjazdy? W głąb Luan, gdzie ją ścigają? Co ma zrobić?
– No to załatwił mnie… – usłyszała z oddali głos Siriusa. – Załatwił mnie Archentar jak chciał…
Stanęła w miejscu, czując jak coś dusi ją, kładąc się przemożnym ciężarem na płucach.
– Tak wygląda potęga Królestwa Troy – powiedział rycerz. – Jest mniej warta niż pył naprzeciw potęgi Zakonu! Pytam cię, prochu, kto stanie w twojej obronie? Pytam cię, kto uratuje honor Królestwa Troy?
Skurwysyn! Achaja nagle rozbeczała się jak dziecko. Dlaczego to wszystko jest takie pokręcone? I co? I co dalej, dziewczyno? Jako księżniczka Troy była zdrajczynią, dała zrobić ze sobą wrogom, co chcieli. Była niewolnicą, była kurwą. Była nikim. Była zerem. A ten sukinsyn, za wzgórzem krzyczał: „Gdzie jest honor Królestwa Troy? Kto stanie w obronie księcia?!”. Stanęły… Dwie nałożnice, jedna z pogardą dla napastników, druga zeszczana ze strachu… ale stanęła! Jakiś agent, Bogowie wiedzą czyj. Miał chronić? Wątpliwe. Miał zabić prostytutki, gdyby te miały jakieś sekretne plany, domyślała się. Najprawdopodobniej. A może szpiegował dla kogoś zupełnie innego, ale w głowie mu się nie zmieściło, że można wymordować pięćdziesiąt niewinnych osób i zamiast uciec stanął do walki, rzucał nożami, by ginąć później w mękach. Stanął woźnica. Ukryty długo między końmi, o czym myślał wtedy? O czym myślał w swojej bezpiecznej kryjówce? Co sprawiło, że wyrwał dyszel od wozu i stanął jak rycerz, jak człowiek honoru, mając pewność własnego zatracenia?
– No i co? – kpił rycerz za pagórkiem. – Wołam, kto przyjdzie ratować honor Królestwa Troy, a jeno wiatr odpowiada słowom moim!
Achaja wybuchnęła płaczem, teraz już głośnym, nie bacząc czy ją usłyszą. „Mamo, tak strasznie się boję!” – łkała nałożnica.
– Nie będziesz, chuju, tak mówił o mojej ojczyźnie – płakała niewolnica, prostytutka, księżniczka Królestwa Troy, zawracając i brnąc wśród chaszczy, na jakimś zapomnianym przez Bogów spłachetku świata. – Mimo, że tak strasznie się boję!
Roztrąciła gałęzie i płacząc, przecierając oczy pięściami wyszła na wolną przestrzeń, gdzie rycerze otaczali Siriusa. Kilku spojrzało na nią. Widziała ich rozszerzone zdziwieniem oczy. Ale nikt nie usiłował przeszkodzić. Wzięli ją za zszokowaną ofiarę napadu, która nie wie, gdzie skierować swe kroki. Podeszła bliżej w kompletnej ciszy. I zasłoniła Siriusa własnym ciałem.
– Jakie… – beczała tak głośno, że mieli ją za niespełna rozumu. – Jakie czasy nastały… – łzy spływały jej po policzkach, kapały na podbródek. – Żeby – pociągnęła nosem. – Żeby trupy miast na cmentarzu leżeć, żywych ludzi nachodziły! – kichnęła głośno, zasmarkała się, wytarła nos ręką.
Ruszyli o krok. Kurwa! Poczuła gorącą strugę na udzie. Zsikała się! Normalnie zsikała się ze strachu.
Dowódca rycerzy roześmiał się na cały głos. Sirius szepnął:
– Uciekaj dziewczyno! Może jeszcze zdążysz.
Było jej tak strasznie wstyd. Hekke miał rację. Walka nigdy, wbrew nazwie, nie odbywa się na ubitej ziemi… Tylko w jakimś bardachu, w zaplutej knajpie, po piciu, w szoku, w rozedrganiu… Zrobisz krok i coś cieknie po nodze! Wyjmiesz miecz i śmiechem cię zabiją, bo prędzej własne oko wykolesz…
Rycerz na koniu, dowódca, śmiał się dalej.
– Widzisz? – opanował się nareszcie po chwili. – Dwie nałożnice, woźnica i zeszczana, luańska dziwka stają w twojej obronie… tfu!… książę! Czy to jest honor Królestwa Troy?
Nie wymienił człowieka, który rzucał nożami. Ale byłoby śmiesznie, gdyby facet był agentem Zakonu, umieszczonym w książęcym orszaku. Omamiony opowieściami o służbie Dobrym Bogom, dopiero dzisiaj zobaczył, czemu służył naprawdę. I ujął się za ofiarami. I zginął, odkupując swoje donosicielskie życie. Uratował swój mały, malutki honor. Szczęściarz.
„Spokój, dupo!” – odezwał się w jej głowie Hekke. – „Jeśli stoisz bez broni naprzeciw wielu napastnikom, najpierw wybierz mańkuta”.
Z powodu łez nie mogła szerzej otworzyć oczu. Widziała wszystko jak przez mgłę. Zasmarkała się znowu. Było dwóch ludzi, którzy trzymali miecze w lewych rękach. Chlipiąc, ruszyła w stronę tego, który stał bliżej. Rycerz uśmiechnął się. Nie była dla niego przeciwnikiem. A poza tym… Miała na sobie cieniutką, prawie przezroczystą suknię, pod opiętym materiałem mógł widzieć wszystkie szczegóły jej ciała. Ale nie o to chodziło. Suknia sięgała do kostek i była tak wąska, że dziewczyna mogła robić jedynie małe kroczki. I jak tu zrobić rozkrok? Jak ustawić się do walki? Żaden z rycerzy nie miał na sobie nigdy kobiecej sukni, ani tak wąskiej, ani, zresztą, żadnej innej. Nikt z nich, nie wiedział więc, że rozstaw nóg, na który pozwalała sukienka, był mniej więcej taki sam, jak rozstaw nóg niewolnika skutego kajdanami. Niby skąd mieli to wiedzieć? Mańkut zlekceważył ją. Uniósł miecz dla zadania ostatecznego ciosu.
„Pamiętaj” – mówił w jej głowie Hekke. – „Widząc nieuzbrojonego człowieka, przeciwnik zapewne zada cios, prowadząc miecz szerokim zamachem, znad głowy. Żeby nie musiał potem poprawiać… To głupie. Przecież zawsze pusta ręka będzie szybsza niż ta obciążona bronią. Możesz odbić cios, uderzając ręką w bok spadającego miecza. Zawsze będziesz szybsza. Masz przecież pustą rękę. A wiesz, dlaczego ludzie z reguły tego nie robią? Cha, cha, cha… Ponieważ boją się, że skaleczą się w dłoń! Cha, cha!!!…”
Rycerz z całej siły wymierzył cios, świetlista klinga ze świstem przecięła powietrze. Dziewczyna uderzyła w bok miecza własną dłonią zmieniając kierunek lotu ostrza, tak, że śmignęło tuż przy jej ramieniu. Rycerz zrobił krok do przodu, żeby nie upaść, a ona wybiła mu oczy palcami. Chwyciła go za ręce i zabrała mu broń. Dlatego potrzebny był mańkut. On miał miecz w lewej, a sztylet w prawej. Stojąc naprzeciw pozwolił jej chwycić miecz od razu do jej prawej ręki, a sztylet do lewej. Bez żadnego przerzucania, przy którym można wypuścić coś z ręki. Bez straty czasu.
Objęła obie rękojeści trzema palcami obu dłoni. „Atakuj, dupo, jeśli masz więcej przeciwników” – powiedział Hekke. – „Nie daj im czasu!”
Skoczyła do przodu godząc w szyję następnego. Nawet się nie zasłonił, patrząc z zdumieniu na czerwoną strugę bijącą mu z gardła. Następny! Garda! Za wysoko, kochanie. Myślałeś, że uderzy z góry? Lekki przerzut z góry na dół – miecz ugodził go w nogę, kiedy zachwiał się, dokończyła sztyletem w szyję. Pamiętała, że mają kolczugi.
Załatwiła trzech zanim reszta zorientowała się, że ma do czynienia z poważnym przeciwnikiem. Ale orientacja to jeszcze nie działanie. Przy czwartym rzuciła się plecami na ziemię. Walnęła go płaskim ciosem w kostkę, gruchocząc ją kompletnie, mimo skórzanego buta, a kiedy przewracał się na ziemię, nadstawiła mu sztylet. Złamał się oczywiście, ale przy takim upadku, kolczuga nie dawała żadnej ochrony. Złamana, wąska klinga tkwiła gdzieś głęboko w jego ciele, daleko za rozerwanymi drutami kolczej tuniki. Zabrała jego nóż i wstała jednym skokiem, wyginając plecy jak deskę katapulty.
Wrzask z tyłu świadczył, że Sirius zabił oślepionego rycerza. Zostało sześciu, plus dowódca na koniu. Skradali się usiłując utworzyć koło wokół niej. „Podręcznikowy błąd!” – mówił Hekke. – „Na chuj im koło? Myślą, że będziesz czekać pośrodku i wino pić?” Skoczyła do najbliższego, opuszczając broń. Choć to niemożliwe, uznał, że jest idiotką! Chciał ją nabić na sztych, kretyn. Odwróciła się, przepuszczając ostrze po swoich plecach. Nawet nie rozciął jej sukni, palant. Walnęła nożem w gardło, zanim zdążył zrozumieć, że go atakują. Dużym kijem na pustyni walczyło się trudniej. Miecz był lżejszy. Z obu nóg odbiła się, skacząc ku następnemu. Nie przewidział tego. Nie mógł przewidzieć, że ktoś ćwiczył walkę, mając na nogach kajdany. Znalazła się tuż przy jego ciele. Nie wiedział, co ma zrobić, mógłby, co najwyżej, objąć ją jak kochanek kochankę. Usiłował odskoczyć… Odskoczył. Patrząc na fontannę własnej krwi. Zostało czterech, plus dowódca.
„Jak masz już tylko czterech…” – mówił Hekke – „zrób ich w jajo. Niech się rzucą na ciebie, cha, cha, cha… naraz! Po oczach poznasz, kto naprawdę chce się poświęcić, a kto tchórzem podszyty”
– No! Chodźcie! – wrzasnęła. – Pokażcie luańskiej kurwie, co to jest honor Zakonu!!!
Okrążyli ją. Ci z przodu nie zdradzali chęci do natychmiastowego umierania. Nie było już ognia w ich oczach, który można było zauważyć przy mordowaniu bezbronnych sług na drodze. Więc z tyłu uderzą? Kucnęła. Coś świsnęło jej nad głową. A drugi? Wywróciła się na plecy i wstała natychmiast w innym miejscu. Drugi był sprytny. Zrobił krok do przodu i… Bogowie! Upadł, potykając się na jej nodze! Powinna przewrócić się również, cios był silny. Ale… To ona, a nie on przez ostatnie kilka lat nosiła kosze pełne kamieni, a każdy upadek groził śmiercią z rąk strażników. Nawet się nie zachwiała. Dobiła leżącego sztychem łaski, choć wcale nie musiała tego robić. Pozostała trójka dodawała sobie odwagi wrzaskiem.
– Psy w luańskiej rzeźni też szczekają głośno – powiedziała, usiłując się nie jąkać. – Ale im to nie pomaga.
„Trzech to nie problem” – powiedział Hekke, gdzieś w jej wnętrzu.
Rzuciła się do przodu wbijając miecz i nóż w gardła tych, co stali na zewnątrz. Zębami chwyciła dłoń tego pośrodku. Chciał ją walnąć sztyletem, ale zwarła szczęki, miażdżąc mu kości dłoni. Zawył z bólu, kiedy poczuła krew w ustach. Wcale nie był tak odporny, jak się zdawało. Ból sprawił, że nie mógł się ruszyć. Puściła własną, niepotrzebną już broń i złamała mu kark, patrząc wokół, czy dowódca nie nadjeżdża na ratunek.
Zaczęła wyć! Krzyczeć i ryczeć, ale tylko wilki mogły zrozumieć jej mowę! Ptaki wzbiły się z pobliskich drzew, uciekając w popłochu, gryzonie, gady i płazy oddalały się w pośpiechu z niebezpiecznej polany. Tylko nocni drapieżcy, których pobudziła, rysie, lisy, dzikie koty, sowy i wilki odpowiadały jej głosowi, czując zew! Zew krwi! Oto drapieżca wykończył kilka owiec! Wyjmy bracia, miałczmy, skrzeczmy! Oto człowiek, pan drapieżników, zabójca ostateczny, ogłasza swoje zwycięstwo. Dołączmy do głosu jego, bo my też czujemy to we krwi. Zagłada! Zagłada! Albo z nami, albo przeciwko nam. Ale wtedy nie dziw się, że twój duch uwolniony od ciała słyszeć będzie tylko nieartykułowaną pieśń ostatecznej zatraty. Aaaaach! Co za kakofonia dźwięków nocnych zabójców. Jedna lisica poroniła z wrażenia. Dwa obudzone wilki pogryzły się, bo nie mogły wytrzymać napięcia. Koty zbliżały się cicho, chcąc przynajmniej zobaczyć najpiękniejszą rzecz, która mogła ukoić ich kompletnie amoralne umysły. Zwierzęta nie znały pojęcia Bogów. Wyły, miałczały i skrzeczały, zdając się mówić: „Pokaż nam! Pokaż nam panie drapieżców, jak pięknie morduje nasz król! O to właśnie prosimy cię, panie”.
Achaja wyprostowała się, łykając łzy, które ciągle spływały jej po policzkach. Podniosła miecz, zrobiła dwa kroki w stronę nieruchomego jeźdźca. Miała tylko trzy skurcze, najgorszy w prawym pośladku. Oni nie byli tak dobrzy, jak Hekke – tamten potrafił samym zakrokiem doprowadzić ją do takiej koncentracji, że dostawała, co najmniej pięciu skurczy.
– Twoi ludzie leżą u mych stóp – powiedziała cicho. – Czy zamierzasz zejść i walczyć, czy też uciekniesz, korzystając z tego, że masz konia?
Tak mógłby powiedzieć jadowity wąż tuż przed skokiem, gdyby umiał mówić. Tak powiedziałby wilk otoczony przez sforę psów-niewolników. Tak powiedziałby kot, widząc przed sobą wyrośnięte szczury. Tak powiedzieliby wszyscy ci, którzy wiedząc, że zaraz mogą zginąć, postanowili jednak zostać i zobaczyć, co będzie dalej.
Rycerz patrzył na nią obojętnie. Wyjął z juków czerwoną opaskę mistrza i założył sobie na głowę. Dopiero teraz zrozumiała jak straszne było dla nich to, że nie mogli występować w swoich barwach, a jedynie skryci pod łachmanami jak rabusie. Zeskoczył z konia. Był skurwysynem, mordercą bezbronnych, tępym narzędziem swoich mocodawców, ale… honor miał. Honor mordercy. Nie uderzył na koniu. Zszedł. Wyjął miecz. Postąpił o krok. Nie był tchórzem. Ktoś po prostu porąbał mu umysł jak kapustę siekierą. Niczyja wina. Poza tymi, którzy w imieniu Bogów pokój na ziemi czynią.
– No?
Wbiła miecz w ziemię jak Nolaan przed walką z Hekkem. Uwierzył w magię taktyki. Cofnął się, myśląc, że ją odwiedzie od miecza, honoru pozbawi. Była chyba dla niego ucieleśnieniem Zła. Prawie naga, z kurewskim tatuażem na twarzy. Ci wszyscy, którzy przepędzali życie w celibacie, mieli fioła na punkcie bab, miłości, cielesnych wrażeń. Dobra. Ruszyła za nim, skoczyła, odbijając się z dwóch nóg, roztrącając jego ramiona, potem chwyciła go za nadgarstki i złamała mu obie ręce. Nawet nie krzyknął. Z całej siły, wyuczonym ruchem kopnął ją między nogi, aż podskoczyła wysoko do góry.
– Zapomniałeś, że jestem dziewczyną, durniu? – szepnęła szczerze zaskoczona. – Niby co zamierzałeś mi tam zrobić?
Kopnęła go w goleń, łamiąc kość. Przewrócił się.
– A teraz poleż trochę i… odpocznij – nachyliła się nad nim. – Idę naostrzyć miecz, żeby cię dobić.
Wyjęła mu z saka osełkę, podniosła miecz i zaczęła nią wodzić po klindze.
– I pamiętaj o głupiej nałożnicy, którą kazałeś stratować na drodze. O jej życiu, o jej mamie, o jej planach na starość. O tym, co sobie dumała w głupiej głowie. Która tak strasznie się bała, ale… wróciła, bo w przeciwieństwie do ciebie, była człowiekiem. I pamiętaj o tej drugiej, która miała dla was tylko pogardę. Ona też miała mamę, ojca. Coś sobie roiła o własnej wsi, którą może obdarzy ją książę. Ale zrezygnowała z tego. Zrezygnowała z tego wszystkiego, by wypełnić swój psi obowiązek. By zasłonić księcia i powiedzieć wam, jak bardzo wami pogardza. Myśl o nich panie rycerzu. Myśl o tym, że jesteś zbirem i mordercą niegodnym szacunku.
– A ty niby… – wycharczał leżący rycerz. – To kim jesteś?
– Ja jestem… – Achaja połykała łzy. – Kimś, kogo tu nie powinno być. Kimś jednak, kto musi ci uzmysłowić, że… jak mówisz o honorze Troy, to mówisz o własnej śmierci, posrańcu!
Książę Sirius podszedł na chwiejnych nogach. Przebił leżącego mieczem, odrzucił go i usiadł obok, kryjąc twarz w dłoniach.
Zaan wracał jak zbity pies. Upokorzony, w gorączce, z poczuciem totalnej rezygnacji… No dobrze. Pokazali mu, że przed potęgą Zakonu każdy musi uklęknąć, każdy musi się poddać. Jego marzenia, jego szaleństwo… wszystko spełzło na niczym. Dobrze. Zabije się. I tak jest chory. Po prostu przekonano go, że nie jemu, prostemu człowiekowi zabierać się za tych, którzy rządzą światem. Czy mógł przypuszczać inaczej? Wciągnął chłopaka w jakąś wydumaną przez siebie awanturę. Czy to mogło skończyć się inaczej? Nie miał żadnych szans. Dobrze. Zabije się! Na szczęście powiedzieli sobie na samym początku, że to tylko dla kompletnych wariatów, dla zupełnie szalonych. I… Pokazano im, gdzie ich miejsce. W grobie, na cmentarzu! Szlag z wami, pieprzcie się wszyscy! Słudzy chyba chcą być poniżani sami z siebie. Niewolnicy chyba chcą być niewolnikami. Niżej urodzeni na pewno chcą, sami z siebie, chylić karki przed lepiej urodzonymi. Dlaczego nikt oprócz nas nie próbował? Chcecie? Siedźcie w tym błocie. Jeśli taka wasza wola.
Zobaczył płonące wozy. Coś ścisnęło mu serce. Kiedy podjechali bliżej zobaczył trupy na drodze. Mężczyźni, kobiety, chłopcy i dziewczyny… Wszyscy razem. Widział trupy młodych ochroniarzy. I… Tylko jednego rycerza, który leżał w kałuży swojej krwi. Tylko jeden! Psiamać! Pięćdziesiąt osób. Wyrżnęli pięćdziesięciu prawie bezbronnych ludzi. Nie było dla nich zlitowania. Dostrzegł dziewczynę leżącą na boku drogi, małego chłopca, pomocnika kucharza przyszpilonego do płonącego wozu. Chciało mu się rzygać.
– Odnaleźć ciało księcia – szepnął.
Dowódca żołnierzy, choć sam miał pochyloną głowę, usłyszał cichą komendę. Rozesłał ludzi, którzy woleliby wszystko, choćby i przejść przez ogień, niż wykonywać to zadanie. Jechali struci jak szczury gipsem dorzuconym do jadła. Jechali aż…
– Tam, panie! Tam!!!
Zaan uderzył stopami boki swojego konia.
– Tam, panie, jest…
– Stul pysk.
Ruszył przez zarośla. Nie baczył na gałęzie chlaszczące twarz. Droga nie była długa, na szczęście. Wyjechał na pagórek i…
Zobaczył księcia Siriusa siedzącego w kucki. A tuż obok płaczącą dziewczynę pod drzewem. Coś dziwnego stało się z jego ciałem. Przez chwilę, przez moment, nie był już chory. Oddychał normalnie, nic nie świszczało mu w płucach.
Zeskoczył z konia i podbiegł po raz pierwszy, nie narażając się na atak kaszlu.
– Bogowie! Sirius, co się stało?!!!
Chłopak podniósł głowę.
– Nie wiem – wyznał.
– Ty żyjesz?!!! Bogowie!!! Co się stało?
Chłopak zagryzł wargi. Spojrzał w bok na dziewczynę, potem przeniósł maślany, nieprzytomny wzrok na Zaana.
– Nie wiem – powtórzył. – Zabili wszystkich… Zagnali mnie tu i ubili tych dwóch ostatnich. Potem kpili długo… Honor Troy bezczeszcząc. A potem… przyszła ta dziewczyna – wskazał na Achaję w przezroczystej sukni. – I ona… Pozabijała ich wszystkich.
– Co? Co ty mówisz?!!! Człowieku…
– No mówię… Przyszła i… wszystkich pozabijała. A temu ostatniemu, z opaską… tak strasznie urągała przed śmiercią.
– Coooo? Kurwa? Kurwa ich pozabijała? – Zaanowi opadły ręce.
– Przecież mówię – Sirius wstał nagle i ryknął na żołnierzy. – Psy! Przywieźć mi tu zaraz czystą sukienkę!
– Co ty bredzisz? – mruknął Zaan.
– Ktoś, kto uratował mi życie, nie będzie siedział w obsikanej kiecce! – znowu spojrzał na żołnierzy. – Jazda, psia wasza mać! Spod ziemi wyciągnąć.
Ruszyli z kopyta. No… Po prawdzie… Starając się szerokim łukiem omijać siedzącą pod drzewem dziewczynę.
– Bo wiesz – kontynuował książę niezbyt przytomnie. – Bo ona… Wiesz… Przyszła i… Za chwilę już wszyscy nie żyli.
Zaan spojrzał na Achaję chlipiącą z boku, potem na swojego przyjaciela.
– Yyyyyyyyyyyyeeeeeeeeeeeaaaaaaaaaaaaaaa! – wrzasnął ze wszystkich sił. A głosowi jego odpowiadały drapieżniki zgromadzone wokół polany. Wycie, syk, miauczenie, krakanie i skrzek niosły się daleko nad dziką granicą cesarstwa Luan. A temu głosowi… Już nikt odpowiadać nie śmiał. Wszystko bowiem, co żyło na bożym świecie, struchlało w swych kryjówkach, końca świata wyglądając.
KONIEC TOMU PIERWSZEGO