Siarczysty mróz ledwie pozwolił doczekać ranka. Właściwie nie ranka nawet, lecz mglistej szarości świtu. Dziewczyna ze wsi, która wyszła na brzeg rzeki, z kubłem na wodę, również ledwie się ruszała. Z trudem oderwała przymarznięty do ziemi drąg przy pomoście i zaczęła walić nim w lód na wodzie, kiedy zaczajony w krzakach Sirius zarzucił jej worek na głowę. Wyrywała się, ile sił, ale Zaan szybko krępował ją sznurem.
– Szybciej, szybciej – poganiał szeptem „szlachetnego rycerza”. – Niech ani zipnie głośniej.
– No, psiamać, przecież trzymam – zziajany Sirius z trudem ciągnął ją w stronę koni.
Śnieg na szczęście nie padał. Zaan, mimo chłodu, zdjął swój płaszcz, by zatrzeć nim ślady stóp na białym kobiercu. Usiłował skrzesać ogień, by podpalić krzaki na brzegu, ale zgrabiałe palce odmawiały mu posłuszeństwa. Odplątał więc zawieszoną na plecach, wyrzeźbioną w drewnie kurzą stopę i zaczął odciskać ogromny kształt w śniegu. Cofał się, zacierając własne odciski stóp, a zostawiając w tym miejscu ślady monstrualnej kury.
Świt przerodził się już w ranek, nawet blade słońce wyszło zza chmur, by roziskrzyć okrywający wszystko biały puch, kiedy chłopi zaczęli gromadzić się wokół pomostu. Rozglądali się właśnie bezradni, pocierając brody i marszcząc czoła, kiedy na gościńcu, od strony lasu, pojawił się niezwykły jeździec. Czarny, długi płaszcz ostro odcinał się od jasnej maści jego konia. Wprawniejsze oko z łatwością dostrzegłoby, że tylko z najwyższym trudem utrzymuje się w siodle, ale chłopi nie znali się na koniach pod wierzch. Wszyscy jak na komendę zdjęli czapki.
– No co tam, ludzie? – Zaan najwyższym wysiłkiem woli opanował swojego wierzchowca i z wyraźną ulgą zsunął się z siodła. – Co to za poruszenie z rana? Czemu nie w chałupach?
– No bo… – przed ciżbę chłopów wysunął się rosły mężczyzna w bogatszym niż u innych kaftanie. – Noo… My…
– Ty kto? – Zaan wycelował w niego palcem.
– Ja wójt, panie – konkretne pytanie wywarło wyraźny wpływ na wymowę chłopa.
– No to mów – Zaan denerwował się równie mocno jak chłopi, robił jednak wszystko, żeby to ukryć. Lata spędzone na studiowaniu ksiąg dały mu może i dużą wiedzę o ludziach, ale z całą pewnością nie dały mu praktycznych umiejętności, żeby tą wiedzę wykorzystać. Ręce drżały mu coraz bardziej, głos wiązł w gardle. Wymyślić intrygę, siedząc ukryty w krzakach, to jedno. Drugie, to jej osobista realizacja. I były to dwie absolutnie różne rzeczy. – Co zaszło?
– Noooo… – wójtowi głos również wiązł w gardle, ale z zupełnie innego powodu. Był po prostu onieśmielony obecnością tak wielkiego, w jego mniemaniu, pana. – Dziewczyna po wodę wyszła. No i nie ma.
– Czego nie ma? Wody? – usiłował zażartować Zaan, ale widząc brak jakiejkolwiek reakcji, podjął znowu. – Jaka dziewczyna?
– Ano, tego tu córka – wójt wskazał na chudego, zarośniętego jakby nie golił się od jesieni mężczyznę, który niechętnie wysunął się przed pozostałych chłopów.
– Wyszła i nie wróciła? – upewnił się Zaan. Wszyscy naraz zaczęli kiwać głowami. Kilku chłopów wyciągnęło ręce w stronę pomostu. – Przecie lód jest. Nie utonęła.
– No nie.
– No to szukać trzeba – Zaan wystudiowanym ruchem rozejrzał się wokół. Drżąc trochę ze strachu, trochę z napięcia, niby to szukając, zbliżył się do kępy krzaków. – Uuuuuuu! Nieszczęście!
Żaden z chłopów się nie odezwał. Kilku jednak, wśród nich wójt i ojciec dziewczyny zbliżyło się trochę.
– Patrzcie tylko – Zaan wskazał ślady na śniegu. – Coś takiego! – głos nadal mu drżał, ale teraz uważał, że to pomaga mu w aktorstwie. – Coś takiego.
– A co tamoj widać? – odezwał się ktoś odważniejszy z tyłu.
– Jakby śledy kury – powiedział wójt. – Ale duże jakieś.
– Duże? – Zaan zgrabiałym palcem postukał się w czoło. – Ogromne!
– Co tam? – znowu odezwał się ktoś z tyłu. – Kura?
– Śledy jakieś naszli – powiedział ktoś inny. – Jakoby kura, ale wielgachna.
– Jako chałupa.
– A ka poszła?
– Możech by złapali?
– No. Do gara wsadzilibym, to i dla całej wsi…
– Jaka znowu kura?! – zdenerwował się Zaan tym razem na głupotę chłopów. – To smok! Smok dziewkę porwał.
W zapadłej nagle ciszy słychać było nawet skrzypienie śniegu pod czyimiś butami zza najbliższej chałupy. Zaan podszedł do juków i wyjął skomplikowany przyrząd sporządzony ze złamanego kija i kawałka sznurka. Chłopi cofnęli się o kilka kroków. Patrzyli z uwagą, jak obcy mierzy coś, wbijając kij w ziemię i rozciągając sznurek.
– O jej, jej… – głos trochę mu okrzepł, niestety ze szkodą dla sztuki aktorskiej. – To największy smok jakiego widziałem.
– Oj, nieszczęście, nieszczęście – wtórował mu ojciec dziewczyny. – Smok. A córeczka taka dobra, taka robotna była.
Sołtys przestępował z nogi na nogę. Patrzył to na swoich towarzyszy, to w stronę wsi, jakby stamtąd właśnie miała nadejść pomoc. Grubymi palcami o twardej, prawie zrogowaciałej skórze czochrał swoje skołtunione włosy tak, aż wypadały z nich kawałki słomy i pierza.
– Co nam trzeba czynić, panie? – odważył się w końcu.
– Musicie nająć rycerza – Zaan wyprostował się i pieczołowicie złożył swój naukowy przyrząd. Znowu zdjął go strach, że wymyślił coś, co mogłoby znaleźć się na kartach ksiąg, które czytał w świątyni. W rzeczywistości jego plan mógł się nie udać. Więcej, nie mógł się udać. Z pewnym wahaniem, po raz pierwszy przyjrzał się uważnie chłopom. Choć na zdrowy rozum wydawało się to niemożliwe, wszyscy najwyraźniej wierzyli w smoka i w całą opowieść. – Rycerz smoka zabije i dziewkę uwolni – dodał znacznie pewniejszym głosem.
– Rycerz… Smok… Taaaak… Taaaaak… – rozległy się głosy.
– Aaaaa… – wójt gwałtownie pocierał brodę. Znowu spojrzał na swoich towarzyszy, potem znowu w stronę wsi. – A gdzie takiego rycerza najść można, panie?
– Nooo… – Zaan popatrzył w stronę lasu. – O! Wypadkiem jeden właśnie nadjeżdża.
Istotnie, spośród drzew wyłaniała się postać na wspaniałym koniu, z wielkim mieczem u boku.
– Aaaaa… – tym razem nie było spojrzeń na boki. Wójt sprawdził zawartość swojej kieszeni. – A dużo taki rycerz weźmie?
– No, tani nie jest.
Ojciec dziewczyny zafrasował się nagle.
– No… Ale córa za dobra to nie była. I do roboty nieskora.
– Niech każdy coś da – Zaan wzruszył ramionami. – Smok w lesie, koło wsi. Jeszcze wiele dziewek nałapie.
Rycerz przyspieszył konia i zwrócił się wprost ku zbiegowisku przy pomoście.
– Hej, dobrzy ludzie. No co tam?
– Smok! Smok, panie! Pomocy!
– Jaki smok? Mówcież po ludzku!
Zaan wystąpił z tłumu, by przejąć prowadzenie negocjacji.
– Wielce szlachetny panie rycerzu. Ci oto chłopi, dręczeni uczynkami niegodziwego smoka, chcą złożyć się i ofiarować ci zapłatę za ubicie rzeczonego.
– No dobra, dobra – przerwał mu Sirius. – Ile chcą dać?
Chłopi przez chwilę patrzyli jeden na drugiego, potem zaczęli szukać po kieszeniach, co tam który miał zawinięte w chuście.
– Czy aby ten rycerz nie za młody? – wójt nachylił się do Zaana. – Da radę smoka ubić?
– Ha! – Sirius usłyszał cichą uwagę. – Mnie osobiście tyran Symm nagradzał, że mu smoki biłem jeden za drugim. A cesarz Luan to mi córkę za żonę i pół cesarstwa ofiarował za to, że mu…
Zaan chcąc skrócić przemowę „szlachetnego rycerza”, sam zajął się zbiórką wśród chłopów, która od tego momentu ruszyła znacznie żwawiej.
– A na ten przykład król Troy to mi chciał dać tyle złota, ile sam ważę razem z koniem, ma się rozumieć i zbroją – Sirius przerwał bo zapłata była już zebrana. Zerknął na garść brązowych i mina mu trochę zrzedła. – Aaaaaa… Niech tam – schował monety do sakiewki. – Może być.
– To teraz smoka ubijecie, panie? – odważył się spytać wójt.
– A jakże, ubiję – Sirius poprawił się w siodle. – Tylko ten tam, no, mędrzec ma jechać ze mną, żeby smoka… no… – chłopak zapomniał słowa.
– Sklasyfikować – szepnął Zaan.
– Żeby sklasą… sklasa… żeby go w księgach opisać. No!
Zaan, zerkając na chłopów, skwapliwie skorzystał z propozycji. Z pewnym trudem wdrapał się na siodło i chwycił uzdę. Jeszcze raz omiótł wzrokiem zafrasowaną grupę poniżej i dostrzegł swój naukowy przyrząd leżący na ziemi. Powinien go zabrać dla zachowania pozorów, ale myśl o schodzeniu i ponownym wdrapywaniu się na konia napawała go lekką trwogą.
– No – machnął ręką. Czuł gorąco rozlewające się w piersiach. Mimo mrozu czoło miał zroszone potem. – Jedźmy.
– W konie! – krzyknął Sirius, ruszając dość szybko jak na swoje jeździeckie umiejętności. – Na smoka!
Zaan, z trudem panując nad swoim wierzchowcem, dogonił go dopiero gdzieś na środku wsi. Jeszcze raz zerknął do tyłu, ale uspokojony widokiem ciągle nieruchomych chłopów zwrócił się do chłopca.
– No i jak?
– A będzie… – Sirius zważył w dłoni swoją sakiewkę – ze dwadzieścia brązowych. Eeee… Chłopi biedni.
– I tak lepiej… – Zaan musiał przerwać, bo jego koń szarpnął nagle i dłuższą chwilę zajęło mu sprawdzenie, czy jeszcze trzyma się w siodle. – I tak lepiej niż zabicie piekarza za sześć.
– Niby tak – chłopak wzruszył ramionami. – Bałem się, że dziewucha za szybko wróci. Nie było jak zawieźć jej dalej w las.
Zaan uśmiechnął się nagle.
– Nic, nic. Zobaczysz, co będzie dalej.
Łomot do drzwi zdawał się z każdą chwilą przybierać na sile, jakby coś dodawało wciąż nowych i nowych sił człowiekowi na zewnątrz. Gender, pisarz gminny, wyjrzał przez okno, ale oprócz prószącego coraz gęściej śniegu i mglistych zarysów drewnianych domów naprzeciw nie mógł dostrzec niczego. Kryty krzywym gontem wykusz zasłaniał sylwetkę natręta.
– Otwieraj! Otwieraj zaraz!
Głos obcego z całą pewnością nie należał do człowieka, który chciał mu zrobić krzywdę. W zagłuszanym szumem wiatru głosie brzmiał strach. Gender jednak nie należał do ludzi skorych do niesienia pomocy. Zszedł, a właściwie zwlókł swe grube cielsko na dół, starając się omijać co bardziej zdradliwe schody, nadwerężonego zębem czasu domostwa, należącego do Rady Gminy. Powoli podszedł do podpartych słusznym kołkiem, wzmocnionych drzwi.
– A kto tam? – krzyknął, kiedy łomot odezwał się ze zdwojoną siłą.
– Pisarz! No otwieraj wreszcie!
– Jaki pisarz? – Gender ani myślał tykać się ciężkiej zasuwy.
– Gminny. Gminny pisarz. Jak i ty! – w głosie obcego strach zdawał się walczyć z rosnącym zniecierpliwieniem.
– Gminny pisarz… A skąd?
Obcy krzyknął jakieś miano w odpowiedzi, ale strach sprawił, że mówił za szybko i zbyt niewyraźnie, żeby go zrozumieć.
– Skąd? – powtórzył Gender.
Obcy powtórzył. Równie szybko i równie niezrozumiale.
– No wpuść mnie wreszcie. Mam wiadomość!
– Aaaaa… – Gender potarł brodę. – A od kogo?
– Od siebie bęcwale. Chcę cię ostrzec!
Gender długo zastanawiał się nad otrzymaną odpowiedzią. Nie dlatego nawet, że towarzyszyło jej ordynarne przezwisko. Kto mógłby chcieć go ostrzec? I niby przed czym? Życie pisarza gminnego w małej miejscowości toczyło się od wielu, wielu lat, spokojnym i niezmąconym rytmem, z dala od spraw światowych, od zgiełku dworów i, wiadomo, zagmatwanych spraw szlacheckich. Gdyby Gender był szlachcicem… Wtedy inna sprawa. Oczywiście byłoby, czy też mogłoby być mnóstwo przyczyn, dla których ktoś miałby powód go ostrzegać. Ale tak? Gdzie on, osoba bardzo nieznaczna, mógł wejść w drogę komuś znacznemu? Cała sprawa była dziwna i niecodzienna, a umysłowi Gendera nigdy, w całym życiu, nie przyszło analizować ani spraw dziwnych, ani niecodziennych.
– A co chcecie rzec? – krzyknął, bo wydawało mu się to najlepszym wyjściem.
– Mam krzyczeć? Żeby wszyscy wiedzieli?
Jacy wszyscy? Zamieć zagłuszy przecież. Coś jednak, jakby cień niepokoju, lekko ścisnęło trzewia Gendera. Powoli, z wahaniem odstawił kołek spod drzwi, już nawet położył dłoń na zasuwie, kiedy znowu opadły go wątpliwości.
– A kto wy? – krzyknął, przystawiając kołek na powrót.
Z zewnątrz dobiegł jęk.
– Pisarz. Jak i ty!
– Jaki pisarz?
– Gminny – znowu jęk.
– A skąd?
Zamiast uprzejmej, choćby nawet pełnej zniecierpliwienia, odpowiedzi, dobiegł go stek tak ordynarnych i wymyślnych przekleństw, że w pierwszej chwili odrzuciło go od drzwi. Jednak nie wahał się. Taką mowę rozumiał dobrze. W ten sposób zwracali się do niego wielcy panowie (no… na tyle wielcy, na ile mogli być w tej zapadłej okolicy). Gender kopnął kij i szybko odsunął zasuwę. Drzwi z hukiem otworzyły się same i do środka wpadł ktoś w ośnieżonym, czarnym płaszczu.
– Wydało się! – krzyknął. – Wszystko się wydało!
– Co się wydało? – spytał Gender zbielałymi wargami.
– Wiedzą wszystko!
– Kto?… Znaczy, co?…
– Ścięli już trzech pisarzy! Za oszustwa! – obcy pokasływał lekko. – Zabili już… – rozkaszlał się na dobre. – I… – znowu kaszlnięcie – też zabili!
– Kogo? – Gender rozpaczliwie usiłował domyślić się imion pisarzy, których ścięto. – Kogo?!
– No mówię – nowy atak kaszlu znowu jednak zagłuszył słowa obcego. – Wysłali rycerza, żeby czynił sprawiedliwość.
– Jakiego rycerza? Bogowie!
– Odkryli wszystkie matactwa w naszych pismach! Rycerz już w drodze!
Gender znowu potarł brodę. Jakie matactwa? Przecież nie mogli odkryć, że zamiast dwóch srebrnych zażądał czterech od pana na Jasnym Dworze, w zeszłym roku jak pisał mu… Nie mogli wiedzieć, że od chłopów brał siedem brązowych za pisanie wyzwów, a do księgi wpisywał sześć. Ale… Jakaś myśl opornie drążyła warstwy tłuszczu w jego grubym cielsku. K… Kwi… Kwity Gminnej Rady… Co się dogadali ze skarbnikiem… i tam… na każdym papierze jest co innego… niż… niż w… niż… Bogowie! Ale przecież tego nie mógł nikt odkryć! Był dogadany z samym skarbnikiem!!!
– To nie mogą być kwity, nie mogą, za nic nie mogą, nie… – bełkotał bezwiednie.
– Jakie kwity? – obcy przez chwilę zdziwił się autentycznie, ale po chwili powrócił do swojej roli. – Już jedzie! Słyszysz?
– K… kto?
– Rycerz, bęcwale! Po nas jedzie, durniu!
Gender nie zdążył nawet wziąć głębszego oddechu, kiedy ledwo domknięte drzwi rozwarły się znowu i do izby wpadł w tumanie śniegu młody człowiek z obnażonym mieczem w ręku.
– Aaaaaaa! Tu was mam, kmioty! To ja was teraz…
– Na kolana! – krzyknął obcy w czarnym płaszczu. – Prośmy o łaskę.
Gender ukląkł razem z nim i nigdy jeszcze w swoim dorosłym życiu nie zrobił tego tak szybko. Bełkotał coś o łasce i jakichś kwitach.
– Zabiję jak psy! – ryczał coraz głośniej rycerz, wymachując mieczem.
– On bierze. On bierze – szeptał ten w czarnym płaszczu prosto do ucha Gendera.
– Zabiję was. Oszust na oszuście!
– On bierze. On bierze.
Skołatany umysł Gendera uchwycił się nadziei, jaką niósł ze sobą szept.
– Co? – też odważył się szepnąć. – Co bierze?
Obcemu w czarnym płaszczu opadły ręce.
– No daj mu do łapy. Wykup się.
Gender dopiero teraz zrozumiał. Prawie łkając ze strachu, zdjął z szyi sakiewkę na długim sznurku i drżąc coraz bardziej, podsunął rycerzowi.
– Cooooo?!? Chcesz przekupić szlachetnego rycerza?!!!
Uniesiony do góry miecz odłupał z powały liczne drzazgi. Gender, zdawało się, nie żył. Jego twarz przybrała barwę śniegu prószącego na zewnątrz. Z boku jednak rozległ się uspokajający szept.
– Bierze, bierze. Tylko nie obraź go wysokością kwoty.
Gender szlochając głośno, na klęczkach dotarł do skrzyni, z której wyjął stary, owinięty szmatą dzban. Potrząsał nim uporczywie, aż w jego dłoni znalazła się druga sakiewka, bardziej pękata niż poprzednia.
– Coooooo?!!! Ty znowu? Szlachetnego rycerza?!!!
Wyciągnął jednak rękę, zważył sakiewkę i schował ją za pazuchę.
– No – dodał zupełnie spokojnym już tonem. Dłuższą chwilę szamotał się po izbie, usiłując schować swój miecz do pochwy. W ciasnocie, długie ostrze zwaliło naczynia ze stołu, gminne księgi z koślawej półki, a wreszcie wbiło się we framugę. Rycerz zaklął siarczyście, wyszarpnął je i wyszedł, by dokończyć operacji na dworze.
Gender osunął się na podłogę.
– Skąd… skąd wiedział o kwitach?…
Obcy w płaszczu podniósł się z kolan.
– Nikt nic nie wiedział, bęcwale! – powiedział zupełnie innym niż dotąd tonem. Zrobił ruch jakby chciał wyjść, ale zatrzymał się jeszcze. – Każdy z was ma coś na sumieniu – roześmiał się zimno. – Ja to wymyśliłem.
Ruszył do drzwi, ale zatrzymał się znowu. Powoli przygryzając w zamyśleniu wargę, odwrócił się jeszcze do oniemiałego Gendera.
– Nazywam się Zaan – powiedział cicho. – Zapamiętasz? Zaan.
Splunął i wyszedł, Gender jednak zauważył, że był wyraźnie zdziwiony własnymi słowami, jakby to nie on sam wymówił je przed chwilą.
Poborca podatków, Sibelius, był człowiekiem pewnym siebie. Był człowiekiem, którego nikt nie lubił, ale którego bali się wszyscy. Nie urodził się szlachcicem i fakt ten sprawiał, że był szczególnie wyniosły w stosunku do tych, którym szacował powinności. Nie mógł brać dziesięcin od szlachty, za wysokie progi dla niego, zwykłego poborcy, ale też był szczególnie skrupulatny w obliczaniu płodności dworskich pól, dochodów, które przynosiły im wsie, datku karczemnego, gorzelnianego i myta, jeśli oczywiście jakiś dwór sprawował pieczę nad mostem czy groblą. Teraz, w zimie, Sibelius nie miał wiele roboty. Ot, obejść stajnie i chlewy, czy chłopi czegoś nie zachachmęcili, zerknąć na przędzalnie, jak leci, posłuchać co w karczmach, ilu gości, jak stoją gorzelnie, co u szewca, rymarza, kowala… Właśnie przyprzągł swoją starą klacz (przecież nie da karego na zmarnowanie zimą) do wozu, który budził strach wśród okolicznej ludności, żeby objechać kupców z pozdrowieniem i pytaniem: „co u nich?” (eee… co może być teraz, zimą?). Wrócił do domu po rejestr, sprawdził inkaust i pióra, wyszedł znowu, a tu… Bogowie! Ani klaczy, ani wozu! Jak długo mógł być w domu? No przecież nie długo. Jeszcze ślady kół na śniegu widoczne. A to złodziej bezczelny! Jego, poborcę podatków, okraść? Niedoczekanie.
Starawa żona, widząc minę męża, wolała skryć się w kuchni. Ale tym razem nie czekało ją bicie. Musiała jeno wysłuchać, że klacz nie była taka całkiem stara (właściwie była całkiem młoda, po chwili już źrebię nawet), uprząż dopiero co od kupca (od kiedy dwadzieścia lat to „dopiero co”, ale nie wchodźmy w szczegóły), a wóz sam kowal ocenił jako świetny i prawie jak nowy. Sibelius wie dobrze, że większość złodziei się łapie, bo długie są ramiona sprawiedliwości, ale w tym przypadku, z poręczenia samego Sibeliusa, ramiona te okażą się szczególnie długie, tak długie, że… że nie wymyślono jeszcze miary długości tych ramion. A poza tym, nie stryk czeka złodzieja, bo w jego przypadku zostanie sprowadzony sam mistrz umierania i dziesięć dni, na rynku, będzie złodzieja sprawiał, ku nauce i przestrodze dla innych.
W te dziesięć dni to już nawet żona nie mogła uwierzyć, wiadomo wszak, że najlepszy mistrz ledwie trzy dni męczyć umie, a prowincjonalny może jeno dzień raptem, ale złość męża udzielała jej się po trosze, więc dalejże, jęła lżyć złodzieja, a nawet suponować, czy ich kilku nie było, wszak dom na uboczu, poza innymi zabudowaniami, na wzgórzu, łatwo jeden mógł patrzeć, zwyczaje domowników poznawać i innych napuścić. Tak na wzajemnym podniecaniu dzień upłynął i udali się małżonkowie na spoczynek, zemstę okrutną, czyli zawiadomienie samego rządcy okręgu, planując.
Jakież było zdziwienie poborcy, kiedy następnego ranka z domu wychodząc, nie zobaczył swej własnej klaczy, wyczyszczonej, z uczesaną grzywą i ogonem, w nowej uprzęży i z naprawionym wozem stojącej. Czegoś takiego Sibelius nie spodziewał się nigdy. Uważnie oglądał uprząż, pasek po pasku, każdą sprzączkę, każdy węzeł. Wszystko nowe, pachnące olejem. Cały wóz, nowe osie, nowe siedzenie, nowa skrzynia, nasmołowane szczeliny, wymalowane deski. Bogowie.
Tym razem żona nie kryła się w kuchni.
– Złapali go? – krzyknęła radośnie, widząc twarz męża.
– Nie.
– Bogowie! Co zatem?
Kazał jej wyjrzeć przez okno.
– A to jeszcze nie wszystko – z zanadrza wyjął foliał jakiego używają gminni pisarze do przechowywania pism. – Patrz tutaj – rozprostował zmięte lekko pismo. – „Wielce szanowny Panie” – czytał na głos, akcentując szczególnie słowo „Panie”. – „Nie mogę niczym wyrazić mojej rozpaczy po tym, czego się dopuściłem. Nie ma niczego na świecie, co mogłoby wynagrodzić wielce szanownemu Panu…” – znowu szczególny akcent i spojrzenie na żonę – „…kłopot jaki przeze mnie sprawiony Wam został. Otóż, niczego nie mając na swe usprawiedliwienie, w kilku słowach pragnę nakreślić, co zaszło. Moja żona w połogu będąc, mrzeć zaczęła, a położnica rzekła, że już tylko w Bogach nadzieja. Tedy, człowiekiem czynu będąc, na rękach z domostwa żonę moją wyniosłem i do cyrulika bieżać chciałem. Nie wydoliłbym pewnie, aż tu nagle… Wasz, Wielce Szanowny Panie, wóz na podworcu widząc, pomyślałem, że los dobry go zsyła, zająłem i w te pędy do miasta żonę powiozłem. Urodziła szczęśliwie. Wtedy dopiero opamiętanie na mnie przyszło i zrozumiałem, czego się dopuściłem wobec Wielce Szanownego Pana. Proszę przebaczcie mi Panie. Wóz wyrychtowany zwracam, a za czas stracony, przyjmijcie zadośćuczynienie w formie trzech srebrnych i pięćdziesięciu biletów na loterię, co na najbliższym festynie ma być ciągniona.”
– Bogowie! – przerwała mu żona. – Pięćdziesiąt biletów?
– I trzy srebrne! Są jeszcze ludzie, którzy wiedzą, ile mój czas kosztuje.
– Pięćdziesiąt… Toż musimy coś wygrać!
– I wóz odnowiony!
– Ach… Ale… dlaczego się nie ujawnił?
– No… – Sibelius przybrał urzędową, poważną minę. – Cóż. Kradzież to jednak kradzież. Boi się prawa. I słusznie, skądinąd.
– Ale przecież go teraz nie podasz?
– Noooooo… Przecież różne wypadki po ludziach chodzą. Trzeba zrozumieć nawet łotra.
– Na festyn pojedziemy? Toż to dzień drogi w jedną stronę.
Pojechali na festyn. Sibelius wygrał na loterii kożuch z niedźwiedziego futra, a jego żona sznur przecudnych korali.
W tym czasie Sirius i Zaan odwiedzili jego dom z duuuuużymi siekierami. Pół dnia zajęło im wyważenie specjalnie wzmocnionych drzwi. Drugie pół dnia i całą noc spędzili na wyrąbywaniu drogi do piwnicy, gdzie poborca trzymał podatkowe należności. Ale nie spieszyli się. Mieli zagwarantowane trzy dni, sam na sam ze skarbcem.
Liczba klientów, którzy przewinęli się tego dnia przez sklep Keela, kogoś niewprawnego mogłaby przyprawić o zawrót głowy. Sam Keel jednak, właściciel największego składu w miasteczku przeżył już większe najazdy. Wizyta księcia w warowni, przegląd wojsk i związany z tym jarmark zawsze przyciągały tłumy z całej okolicy. Ludzie chętnie odwiedzali korzennego faktora. Teraz w zimie, co prawda, mięso nie psuło się tak szybko jak w lecie, ale niższe niż w sezonie ceny, a także bogaty wybór przypraw do ciast zawsze przyciągały mieszczan z żonami i córkami. Był to jedyny skład, gdzie można było dostać nie tylko pospolite zioła jak tymianek, kolendra, kardamon czy mięta, ale także wyszukane przyprawy z dalekich stron, takie jak pieprz, cynamon, imbir, paprykę, goździki, wanilię, gałkę muszkatołową, czy kmin. Był to wybór absolutnie niespotykany w całej okolicy, ba, w całym państwie bodaj i dlatego Keel nigdy nie narzekał na brak klientów. Teraz jednak coś burzyło jego spokój i zadowolenie z pracowicie spędzonego dnia. Pod wieczór resztki kupujących rzedły zawsze, najbardziej opieszali decydowali się wreszcie i nadchodził moment, kiedy drzwi przestały się otwierać. Jeden z klientów jednak nie zamierzał niczego wybierać. Starszy już mężczyzna, odziany w długi, czarny płaszcz stanął pod słupem, ignorując umieszczone wokół kosze i worki z przyprawami. Stał z przymkniętymi oczami, tak jakby czekał aż ostatni ludzie opuszczą skład, nie zwracając uwagi na nagabywania uczniów faktora i czeladzi. Keel obserwował go z wysokości swojego kantoru. Im dłużej to trwało, tym mniej podobał mu się obcy. Jego kupiecki nos węszył kłopoty.
Mężczyzna w czarnym płaszczu odczekał, aż zamkną się drzwi za ostatnim klientem. Wtedy dopiero, ciągle niespiesznie, jakby chciał okazać pogardę całemu otoczeniu, zbliżył się do kantoru.
– Każ im wyjść – powiedział cicho.
– Kim jesteście panie?
Obcy pozostawił to pytanie bez odpowiedzi.
– Każ im wyjść – powtórzył.
Było coś w jego głosie, co sprawiło, że Keel strzelił palcami i wykonał dłonią gest: „won i warować za drzwiami”. Był doświadczonym kupcem i żadni zbójcy, żadni rabusie nigdy dotąd nie pożywili się na jego krwawicy. Czeladnicy i uczniowie skryli się, co prawda za drzwiami komory, ale wiedział, że czekają teraz na najlżejszy szmer, żeby wkroczyć znowu uzbrojeni w drągi i noże.
– Kim jesteście panie? – spytał raz jeszcze.
– Nazywam się… – twarz obcego skurczyła się jakby toczył walkę sam ze sobą. Potem z jakimś wewnętrznym zdziwieniem, jakby sam nie wiedział, co mówi, dokończył: – Nazywam się Zaan.
– Chcecie nabyć zioła?
Poła czarnego płaszcza uchyliła się, ukazując dużą podróżną sakwę. Mężczyzna wyjął z niej list i pokazał pieczęć z wyraźnie odciśniętymi w laku oczami ułożonymi w koło. „Patrzymy na ciebie”. Bogowie! To pieczęć Zakonu! Keel czuł jak zimny pot zrasza mu czoło.
– Panie… – zgiął plecy w ukłonie.
– Przyjdzie tu do ciebie młody chłopak z mieczem. To rabuś.
– Nie wydoli – odważył się powiedzieć Keel. – Mam dziesięciu pachołków, nie licząc uczniów i czeladzi.
– Milcz, kiedy ważniejsi od ciebie nic nie mówią.
Cichy, beznamiętny głos obcego sprawił, że kupiec skurczył się w sobie.
– To syn samego… – Zaan urwał nagle. – Nie mogę powiedzieć czyj. Jest chory albo uznał, że jest bezkarny.
Keel doskonale wiedział, czyj to mógł być syn. Czyjego imienia nie mógł powołać przy postronnych nawet sługa Zakonu. Poczuł, że ręce drżą mu coraz bardziej.
– Chodzimy za nim już długo – podjął Zaan. – Ale ojciec zawsze dotąd ukrywał jego grabieże.
– P… Panie…
– Milcz. Wiemy, że przyjdzie tu dzisiaj zbójectwo czynić. W karczmie nasz sługa się dowiedział.
Keel zgiął się w ukłonie.
– Panie – zaryzykował. – Złapiemy go. Będziesz go miał, panie.
– A wtedy twoja głowa potoczy się po tych schodach – Zaan wskazał stopnie prowadzące do kantoru. – Będzie twoje słowo przeciwko słowu samego… – znowu urwał znacząco.
– Bogowie! – Keel w jednej chwili zrozumiał, że tamten ma rację. – Co czynić, panie?
– Dasz mu cały utarg. Bez słowa! I ani się waż alarmować straże. Wiesz komu one służą?
– Tak, panie!
– No! A my młokosa złapiemy z łupem przy bramie. Teraz się nie wywinie.
– Tak, panie.
– Dobrze mnie zrozumiałeś? – upewnił się Zaan.
– T… tak, panie.
– We wszystkim mnie zrozumiałeś?
– T… t… tak, panie. Ja…
– No to bywaj – czarny płaszcz załopotał, kiedy obcy odwracał się ku drzwiom. Keel nawet nie śmiał podnieść oczu. Wiedział, że próżno od Zakonu wyglądać nagrody. Ale każde wygodzenie jego sługom, to przynajmniej brak kary. Śmiertelnej kary.
Kiedy w dwie modlitwy później młody rycerz, wymachując mieczem wkroczył do jego składu, kupiec posłusznie oddał mu cały utarg. Próżno jednak czekał na sługi Zakonu, żeby odzyskać stracone pieniądze. Nie wiedział, że w tym czasie Sirius i Zaan liczyli je w przydrożnych zaroślach.