Niewielki statek handlowy zmienił kurs, żeby zbliżyć się do wyspy. Właściwie była to łódź, której ktoś w przypływie optymizmu nadał miano statku, ale łódź szybka, z dobrą załogą, jak dowiodły ostatnie dni, wprawioną w przemytniczym rzemiośle, w wynajdywaniu szlaków, które omijały okręty Zakonu. Teraz jednak, w pobliżu wyspy załoga wyraźnie zdawała się tracić odwagę. Coraz częstsze spojrzenia na siedzącego pod masztem Mereditha nie były przepełnione nienawiścią (jeszcze), ale też nie wróżyły niczego dobrego. Czarownik nie dziwił się załodze. Zakon, który władał wszystkimi sprawami ludzi za ich życia i po śmierci był siłą, która wywoływała paraliżujący strach. A teraz, kiedy widniała przed nimi, pionowa ściana wyspy, wysoka prawie na stu mężczyzn ustawionych jeden na drugim, czarna jak smoła… Dusze najodważniejszych mogły zmięknąć jak wosk. Wyspa naprawdę była nie do zdobycia. Któż wspiąłby się na tak wysoką, nieskazitelnie gładką ścianę? Jakie wojska wniosłyby na górę swoją broń? Jaka strzała wypuszczona z okrętu byłaby w stanie ugodzić rycerza na górze? Wyrastająca z morskiej toni czarna, gładka powierzchnia wyglądała niczym monstrualny słup podtrzymujący niebo. I tak też było – Zakon był ramieniem Bogów w świecie ludzi.
Meredith opuścił zatroskane oczy. Co on tutaj robił? Miał walczyć przeciwko namiestnikom Bogów z rozkazu Bogów właśnie? Nie było w nim woli walki. Była niepewność, strach i poczucie, że jego los znajduje się w rękach sił, które zetrą go na proch, nie wiedząc nawet, że to czynią.
– Panie…
Czarownik spojrzał na ogorzałą twarz człowieka obok niego.
– Panie – powtórzył sternik. – Nie płyńmy tam. Jeszcze czas, żeby zawrócić.
– Zgodziłeś się.
Sternik potrząsnął głową.
– Za dużo wina, za dużo… – urwał, nie mogąc ubrać swych myśli w słowa. Ale czarownik wiedział, o co mu chodzi. Tam w porcie, gdzie werbował załogę wszystko wydawało się prostsze. Tam w porcie, to on, Meredith, wydawał się władzą i potęgą, której nic oprzeć się nie może. A tu… W obecności potęgi Świętego Zakonu, wydawał się takim samym człowiekiem jak oni, przepełnionym strachem i świadomością, że popełnia świętokradztwo.
– Zapłacę wam więcej.
– Nie, panie. Tu nie o złote i srebrne idzie.
– Nie wypełnisz umowy?
– Panie… Nie w naszej mocy im się oprzeć.
– Przecież wy tylko ze zbożem płyniecie. Mało to kupców zwabionych chęcią przysłużenia się Bogom, tu zboże sprzedaje?
Sternik wił się pod ciężkim spojrzeniem czarownika.
– Ale wy panie… Za to, że was wieziem, śmierć nam przeznaczą.
Wszyscy członkowie załogi patrzyli na nich. W oczach każdego z tych ludzi, zaprawionych przecież w przemycie, a pewnie i w piractwie, malowała się teraz jedna wola. Meredith wzruszył ramionami. Ani sternik, ani jego załoga nie byli dla niego przeciwnikami. Nie chciał używać magii, bo zdradziłby się przed mieszkańcami wyspy w jednej chwili. Ale magia nie była potrzebna.
Meredith przysunął rękę do twarzy sternika.
– Patrz na moją dłoń – powiedział cicho. – Widzisz? – palcem drugiej ręki zaczął rysować na skórze niewidzialne kształty. – Widzisz? Mam tu rybki – ściszał głos i jednocześnie mówił coraz wolniej. – Jedna rybka… druga… – palec za każdym razem kreślił dwie, przecinające się krzywe. – Trzecia rybka… – oczy sternika dosłownie wychodziły z orbit. – Czwarta rybka… piąta…
Tamten nie mógł już utrzymać głowy w pionie – pochylała się lekko raz w jedną, raz w drugą stronę.
– Szósta rybka… siódma…
Oczy sternika nie były już wybałuszone. Powieki opadły nagle, a głowa odchyliła się w tył. Załoga zamarła, patrząc na to z rosnącym przerażeniem.
– Ósma rybka… Gdzie płyniemy?
– Do… do portu, panie… – głos sternika był cichy i drętwy.
– Gdzie?
– Do portu! – sternik otrząsnął się nagle. – Do portu! – zerwał się i ryknął do załogi: – Ruszać się psiekrwie! A żywo!
Załoga rzuciła się do lin, a sternik pokrzykując, odebrał wiosło swojemu zastępcy. Łódź wykręciła lekko, ustawiając się bokiem do wiatru i nabrała prędkości. Łopot żagla wzmógł się. Jeżeli nawet ktoś ośmielał się złorzeczyć, to i tak nie było słychać.
Niepokojący, czarny kształt przed nimi rósł i rósł w miarę zbliżania. Zdawał się przesłaniać całe niebo. Ciągle jeszcze nie widać było żadnych okrętów. Sternik przełożył wiosło na specjalną podporę i wstał, żeby lepiej widzieć.
– Hej, tam – krzyknął. – Do żagla i słuchać.
Jego wzrok prześlizgiwał się po skałach aż wreszcie zatrzymał się w jednym punkcie. Meredith spojrzał w tamtym kierunku. Nie mógł niczego zauważyć. Dopiero po dłuższej chwili dostrzegł ciemniejszą od otaczających ścian szczelinę w skale. Płynęli dokładnie w jej stronę.
– Popuścić żagla – krzyknął sternik.
Marynarze odwiązali dwie dolne liny i trzymali je teraz w rękach gotowi do rzucenia. Łopot wzmógł się na chwilę, a potem ścichł, pozwalając im po raz pierwszy usłyszeć szum fal rozbijanych o skałę. Prędkość spadła znacznie.
– Puszczaj – krzyknął sternik. – Rzucaj żagiel!
Wielkie płótno z przeraźliwym wizgiem rei zjechało na dół. Marynarze rolowali je szybko, zabezpieczając sznurem.
– Do wioseł.
Meredith przysunął się do masztu, żeby nie blokować drogi ludziom podnoszącym z pokładu ciężkie drzewca.
– No i ciągnij. Równo. Równoooooooo!
Sześć wioseł zanurzyło się w wodzie i spowalniająca już łódź znowu ruszyła do przodu z rosnącą szybkością.
– Ciąąąą- gnij! Ciąąąą- gnij! Ciąąąą- gnij! Ciąąąą- gnij!
Sternik z napiętą twarzą obserwował otwierający się przed nimi wąski przesmyk między skałami. Teraz następował szczególnie niebezpieczny moment. Spienione fale w każdej chwili mogły rzucić ich na pionową ścianę i nawet gdyby nie utonęli od uderzenia, to jak się ratować? Po tak gładkiej powierzchni nikt nie zdoła się wspiąć. Zresztą, nawet gdyby i mógł, to wysokość prawie stu ludzi ustawionych jeden na drugim nie wydawała się możliwa do pokonania.
Sternik jednak zręcznie wprowadził ich do przesmyku. Falowanie wody zmniejszyło się znacznie, a po chwili, kiedy przebyli pewną odległość, ustało zupełnie. Sternik widząc, że ludzie wdrożyli się już do rytmu, urwał swój zaśpiew i sunęli teraz w zupełnej prawie ciszy wąskim, zakreślającym lekki łuk, korytarzem wśród niebotycznych skał.
Meredith spojrzał do góry. Gdzieś daleko nad nimi, w miejscu, gdzie wydawało się, że łączą się skalne ściany, widniał wąziutki pasek nieba. Kamień otaczał go ze wszystkich stron, oprócz wodnego toru pod łodzią. Czuł się jak w pułapce. Miarowy zgrzyt wioseł odbijał się zwielokrotnionym echem w praktycznie zamkniętej przestrzeni i paradoksalnie pogłębiał wrażenie martwej ciszy.
Coś rozjaśniło na chwilę martwą przestrzeń. Błysk? Nagła wizja wypełniła głowę czarownika. Przez moment dostrzegł inną górę sunącą tym samym szlakiem, co łódź kupiecka. Góra była szara, poruszała się powoli, byli w niej ludzie. Wokół rozlegał się zgiełk bitwy prowadzonej przez czarowników, których potęgi nie można było ogarnąć. Błysk sczezł nagle i był tak słaby, że Meredith nie wiedział nawet, czy dostrzegł odległą przeszłość czy przyszłość.
Otrząsnął się, próbując skupić myśli. Monstrualne ściany po obu stronach zaczęły się obniżać. Łagodny łuk toru wodnego prowadził ich prosto do portu, gdzie żaden czarownik nie mógł mieć wstępu.
– Panie – sternik prawie szeptał, bojąc się podnieść głos. Meredith musiał podejść do niego, żeby zrozumieć słowa. – Panie, czas żebyście zabrali się do worków – wskazał na powiązane paki przy maszcie. – Jak zobaczą, że jeden z załogi nic nie robi, to zaraz…
Czarownik skinął głową. Pochylił się nad ciężkimi workami z ziarnem, udając, że przygotowuje je do wyładunku. Spod oka spoglądał jednak na coraz niższe ściany wokół. Zaczęły docierać do nich pierwsze odgłosy ludzi. Łódź powoli wpływała do portu. Bogowie! Tego miejsca nie można było zdobyć. Port znajdował się na samym dnie ogromnego lejka czy odwróconego stożka. Skały wokół opadały w dół tarasami, a na każdym tarasie znajdowały się stanowiska obrony. Bogowie! Nie można było sforsować wysokich, pionowych ścian wyspy z zewnątrz. A każdy, kto jawnie lub podstępem wpływał do wewnętrznego portu, to jakby wpływał na scenę do ogromnego amfiteatru. Tyle tylko, że zamiast rzędów siedzisk dla widzów otaczały go ze wszystkich stron tarasy z obronnymi machinami.
– Panie – syknął sternik. – Worki.
Meredith otrząsnął się i zaczął przenosić ciężkie worki bliżej burty. W tej chwili nie sądził już, że tak prymitywny podstęp jak udawanie członka załogi, mógł się udać, jeśli w tym miejscu istniały takie zabezpieczenia. Na czarowników na pewno były również przygotowane pułapki.
Tymczasem łódź zbliżała się do nabrzeża. Przy niskim wale stało kilka statków, które właśnie rozładowywano, przenosząc towar do niewielkich budynków, które przycupnęły tuż obok urządzeń portowych. Kilku ciurów zakonnych zbliżyło się do cumowniczych kołków, żeby zobaczyć nowych przybyszów. Jeden z nich wskazał im miejsce, łachę piachu za głównym pirsem – łódź trzeba było wyciągnąć na brzeg – była za niska, by stanąć przy nabrzeżu.
Widząc tak blisko swoich wrogów Meredith poczuł nagle, że gdzieś znika cała jego dotychczasowa rezygnacja. Wiedział, że nie ma najmniejszych szans, wiedział że zginie, że pociągnie za sobą nawet tych ludzi, którzy go tu przywieźli. Ale to wszystko nie miało już znaczenia. Porwał się na Zakon. On jeden, ze wszystkich ludzi na świecie, był na tyle zuchwały, na tyle szalony, żeby podnieść rękę na siłę, która rządziła światem od tysięcy lat. On jeden, jako pierwszy w całej historii świata, powie „nie” tym, którzy rządzą życiem doczesnym i pozagrobowym wszystkich ludzi. Szkoda, że nikt nie będzie znał jego imienia.
Jeden z zakonnych ciurów chwycił rzuconą linę. Załoga złożyła wiosła, potem kilku marynarzy wskoczyło do wody, żeby wciągnąć łódź na brzeg. Od strony portowych zabudowań zbliżał się rycerz wraz z zarządcą ładunku. Meredith chwycił pierwszy z brzegu worek z ziarnem, ale jeden z ciurów powstrzymał go ruchem ręki.
– Rozwińta żagiel – powiedział.
– Żagiel? – włączył się sternik. – A po co?
– Czy przemytu jakiego nie ma – ciura machnął ręką. – Wszystkie, jak co mają, to w zwiniętym żaglu chowają.
Otaczający go ludzie roześmieli się. Załoga, spokojna o ten akurat problem, posłusznie rozwinęła żagiel, puszczając luźno liny. Duże płótno łopotało w podmuchach łagodnego wiatru. Rycerz i zarządca byli coraz bliżej.
– No, co tam przywieźli?
– Ziarno – odparł sternik.
– Eeee… na ziarnie tera kiepski piniądz.
Rycerz zatrzymał się o kilka kroków od łodzi. Na jego twarzy malował się wyraz pogardy. Nie zamierzał prowadzić rozmowy osobiście, tylko szturchnął zarządcę, a ten dopiero skinął na sternika.
– Skąd przybywacie?
– Z Negger Bank, panie.
– Z tak daleka?
– Słyszelim, że ziarno zawsze tu potrzebne. A i nasza ofiara się liczy. Zasługę my chcieli mieć.
Zarządca skinął głową, ale rycerz znowu go szturchnął i wskazał palcem na Mereditha.
– A ten skąd? – spytał zarządca.
Sternikowi drgnęła twarz, ale zdołał się opanować.
– To nasz, panie. Trzy roki z nim pływam.
Zarządca spojrzał na rycerza, ale ten pozostał zupełnie obojętny, z lekkim wyrazem pogardy na twarzy. Powoli podniósł rękę i przeciągnął palcem po szyi.
– Toż to, psia wasza mać, czarownik, normalnie! – ryknął zarządca.
Skąd wiedzieli?!! – przemknęło przez głowę Mereditha. Ale nie miał czasu, żeby roztrząsać wszystkie możliwości. Na twarzach załogi pojawiał się wyraz winy, a zakonni ciurowie przykucali, jakby chcieli się przed czymś ukryć. Żeby was wszystkich!… Czarownik rozejrzał się wokół, ale nie było żadnej możliwości ucieczki. Dopiero grań nad wszystkimi tarasami… jak wysoko? Jak cała wyspa – stu ludzi ustawionych jeden na drugim. Nie da rady!
Zarządca włożył palce do ust i gwizdnął przeciągle. Z budynków portowych wypadło kilku zbrojnych, w pośpiechu poprawiając oporządzenie. Nie byli rycerzami, nie… Jedyny rycerz nie raczył nawet sięgnąć do miecza. Zgraja giermków i żołnierzy zaczęła biec w ich stronę.
Meredith rozejrzał się jeszcze raz, tak jakby w przeciągu ostatniej chwili mogło się coś zmienić. Grań? Nie doleci, nie da rady. Wysokość stu ludzi… Więc walczyć z nimi? Samych sług były dwa tuziny. A ilu nie widział? Ilu kryło się w budynkach? Stu? Dwustu? A do tego ilu rycerzy?
Wrzeszcząca zgraja była coraz bliżej. Zarządca przezornie wycofał się o kilka kroków, patrząc podejrzliwie na czarownika. Nawet rycerz odruchowo zasłonił się ramieniem, a na jego twarzy miejsce pogardy zajęło obrzydzenie.
Meredith podjął decyzję. Szybko podniósł ręce do twarzy, dotknął palcami ust i wypowiedział słowa. Jego dłonie ułożyły się, poczuł słowa na palcach i wykonał znak. Czarownik zamienił się w orła.
Huk potwornej implozji wstrząsnął całym otoczeniem, żagiel łodzi rozpadł się na strzępy, wokół gwałtownie pogorszyła się widoczność, ponieważ ziarno z worków zostało wyrzucone do góry, tworząc rodzaj przestrzennej mgły.
W momencie, kiedy Meredith w ciele orła robił pierwsze ruchy skrzydłami, żeby wzbić się ponad wirujące w powietrzu ziarno, kilku ludzi wokół upadło na ziemię, dusząc się i nie mogąc zaczerpnąć tchu. Pozostali, słaniali się na nogach. Jednym leciała krew z nosa, innym z uszu lub oczu. Nieliczni tylko potrząsali głowami bez widocznych obrażeń.
Meredith silnymi uderzeniami skrzydeł wznosił się coraz wyżej. Orzeł, niestety, nie był ptakiem, który mógł wzbić się nagle na sto pięćdziesiąt metrów. Rozpaczliwymi uderzeniami skrzydeł usiłował dotrzeć do odległej na razie grani. Orły są silne, ale raczej szybują, wykorzystując naturalne prądy powietrza. Wznoszą się, owszem, ale nigdy nie osiągają od razu kilkusetmetrowego przewyższenia. Nie to jednak było najgroźniejsze. Człowiek zamieniony w orła, mimo wszystko pozostaje człowiekiem. Myśli jak człowiek, a więc jego mózg potrzebuje takiej ilości tlenu, jakiej dostarczają mu ludzkie płuca. Płuca orła za nic na świecie nie są w stanie dostarczyć takiej ilości tlenu, jakiej potrzebuje mózg człowieka. Meredith już po kilkunastu pokonanych metrach odczuwał senność i osłabienie. Brakowało mu powietrza. Myśli zaczęły mieszać się mu w głowie. Czuł, że może zemdleć. Nie! Wyżej! Jeszcze wyżej!
Orzeł bił skrzydłami, ale wydawało się, że każde kolejne uderzenie jest słabsze od poprzedniego. Nie czuł już siły, tylko zmęczenie, wyczerpanie, panikę… Nie mógł tego powstrzymać, ale każdy oddech wydawał się płytszy niż poprzedni.
Meredith nie wiedział już gdzie jest. Wydawało mu się, że siedzi w chacie i Bóg przemawia do niego… Nie, nie Bóg, to Wirus mówi w łodzi, na środku jeziora. Wyżej, wyżej… powietrza… Przecież tyle jest go wokół. Dłużej nie mógł tego znieść.
Orzeł zawinął się nagle w niemożliwym do wykonania przez ptaka piruecie i runął w dół całkowicie bezwładnie. Kiedy Meredith zemdlał, zaklęcie znaku przestało działać i orzeł zamienił się znów w człowieka. Potworna eksplozja wstrząsnęła powietrzem, ale wokół nie było człowieka, który mógłby odczuć jej skutki. Meredith uderzył w grań i ostry ból przywrócił mu przytomność. Gdzie jest? Gdzie… przez moment, kiedy wzrok odzyskał choć część dawnej sprawności dostrzegł port i upiorny amfiteatr – twierdzę poniżej. Dotarł do grani. Gwałtowne wymioty wstrząsnęły jego ciałem. Nie kontrolował już moczu, czuł tylko ciepłą ciecz na udach.
Wokół był mur. Dostrzegł zaokrąglone blanki ciągnące się o jakieś sto kroków wokół zwieńczenia obronnego amfiteatru. Jeśli nawet ktoś cudem wedrze się tutaj, napotka jeszcze mur. Zakon chciał mieć pewność. Czuł, że traci przytomność. Ostatkiem sił odwrócił głowę. Od strony muru zbliżało się dwóch ludzi – rycerz i jakiś znaczniejszy sługa. Podeszli do niego, nawet nie zachowując ostrożności.
– Ale ptaszek – sługa spojrzał w dół ponad granią. – Nikt jeszcze nie doleciał tak wysoko.
Rycerz trącił Mereditha czubkiem buta.
– Odmóżdżył się? – spytał sługa patrząc na nieruchome ciało.
– Kto go tam wie? Załadujcie na wóz.
Meredith stracił przytomność.