ROZDZIAŁ 15

Pewnego dnia (nie wiadomo jakiego – Achaja dawno straciła poczucie czasu) zamiast niewolnika z poranną strawą, zjawił się w celi wysoki urzędnik. Delikatnie głaszcząc fałdy swojego bogatego stroju długo, spod przymkniętych oczu przyglądał się dziewczynie.

– Chodź – powiedział nareszcie cichym głosem, kończąc lustrację.

Dziewczyna czuła, jak krew uderza jej do głowy. Czarna rozpacz, osamotnienie, zaszczucie, nawet nuda przemijających, podobnych jeden do drugiego dni… To wszystko wyblakło teraz w jej głowie, ustępując miejsca uczuciu paraliżującego strachu.

– No już, już – urzędnik cesarstwa Luan lekko wydął wargi. – Nie zjem cię.

Podniosła się z trudem. On gestem wskazał jej drzwi. Przytknął do nosa perfumowaną chusteczkę, kiedy musiała przejść tuż obok. Dwóch niewolników zdjęło jej wojłokowe pokrowce na ręce. Po raz pierwszy od bardzo długiego mogła dotknąć swojej głowy, podrapać się… Bogowie! Jak strasznie może swędzieć niemyta skóra. Ktoś zdjął jej nawet kaganiec. Przykurczonymi palcami rozmasowała sobie twarz – mogła dotknąć swoich ust, nosa, oczu. Niewolnicy przygotowali kąpiel. Nie jakieś tam mycie, ale prawdziwą kąpiel. W zimnej co prawda wodzie, ale z prawdziwą oliwą, ze skrobaczkami i przygotowanym ręcznikiem. Bogowie! Nawet strażnicy oddalili się, żeby mogła zdjąć wreszcie tunikę (właściwie jej resztki) i zanurzyć się cała w dużej balii. Cztery niewolnice, kobiety okryte ledwie małymi fartuszkami, stały obok pilnując, żeby sobie niczego nie zrobiła. Ciekawe, co mogła sobie zrobić? Utopić się w balii? Przegryźć żyły? Wszechogarniająca rezygnacja opadła z niej jednak, przynajmniej w jakiejś części.

– Co teraz będzie? – spytała, ale widząc smutny wzrok czterech kobiet przypomniała sobie, że nie mogą mówić. Lekkie igiełki strachu kuły ją coraz częściej, ale nie miała żadnych szans na udzielenie odpowiedzi. Niewolnice wytarły ją, ubrały w nową, czystą tunikę – najwyraźniej zdobyczną – była identyczna jak ta, w którą wyposażyła ją armia Troy. Strażnicy zbliżyli się, ale nie byli wobec niej brutalni. Gestem kazali jej iść w środku, pomiędzy nimi i Achaja po raz pierwszy od bardzo długiego czasu zrobiła więcej niż pięć kroków w linii prostej. Pięć kroków – tyle mniej więcej mierzyła jej cela. Nie oglądała się. Jeden ze strażników wskoczył na konia, pozostali pomogli jej zająć miejsce w siodle przed nim. Jej opiekun nie miał broni, pozostali jadący obok, przeciwnie, mieli miecze, sztylety, baty, sznury i sieci do łapania niewolnic. Uśmiechnęła się odruchowo. Nie chcą, żeby sobie zrobiła cokolwiek – w jej pobliżu nie może być ani sztyletu, ani noża. Natomiast, gdyby zdecydowała się na szaleńczą ucieczkę, reszta strażników dosięgnie ją z łatwością. Cóż za brak wyobraźni. Nawet, gdyby chciała, nie była zdolna do żadnego zdecydowanego działania po tak długim czasie spędzonym w celi. Rozpacz i strach zginął gdzieś w czeluściach upływających dni. Pozostała już tylko rezygnacja.

Achaja obojętnie patrzyła na mijane budowle. Nie wkraczali w obręb murów Syrinx, posuwali się obrzeżami miasta, ale nawet to, co znajdowało się na dalekim przedmurzu, stanowiło o wspaniałości stolicy Luan. Te wszystkie wspaniałe kolumnady, liczne i zadbane zagajniki dające schronienie przed prażącym słońcem, strumyczki, rzeki i kanały ze wspaniałymi, okładanymi marmurem mostami, te niesamowite rzeźby, często z wodą, a nawet fontannami ujętymi w kamień, malutkie winnice z jakby przyklejonymi do nich zajazdami, gdzie serwowano wino własnej roboty, te ryneczki, otwarte często patia bogatych domów. To wszystko stanowiło widok mogący porazić szaleńców podnoszących rękę na Syrinx. Takie bogactwo, taka potęga, największe miasto świata… Nawiasem mówiąc, Achaja nie mogła o tym wiedzieć, ale w tym czasie Syrinx nie było już największym miastem świata. To, które było, nie zachwyciłoby jednak nikogo z mieszkańców Luan czy Troy – płynące ulicami ścieki, wiecznie pełne nieczystości rynsztoki, walące się kamienice budowane byle jak, byle szybciej i więcej, nie mogły zachwycić nikogo z kręgu „oświeconej kultury morza”. Na szczęście miasto, o którym mowa, leżało tak daleko i w tak niedostępnym miejscu, że nikt z ówcześnie żyjących nie miał go zobaczyć na własne oczy.

Tymczasem strażnicy zatrzymali się obok niewielkiego, wspaniałego swą wyrafinowaną architekturą pałacyku tonącego w zieleni sprowadzonych z dalekich krain drzew, krzewów i kwiatów. Ukryte w gąszczu jeziorka, szemrząca w fontannach woda, jakieś kładki, przejścia, wijące się wśród lśniąco białych kolumn ścieżki, dopełniały obrazu niezwykle wytwornej rezydencji, której właściciel przedkładał uroki życia na wsi ponad miejski zgiełk stolicy. Wielki znak rodu na główną bramą pozwolił się dziewczynie zorientować czyja to rezydencja. Pamiętała cesarskiego posła L’atha bardzo dobrze. Wiedziała, że to człowiek o dużej kulturze, szanujący stare obyczaje – wiedziała, że zdoła się z nim porozumieć, jeśli tylko dopuszczają przed oblicze pana. Ale… Niby po co ją tu przewieźli? Układy? Wykup? Nie była naiwna. Plan rodziny jej macochy musiał być inny – nie mógł dopuszczać jej powrotu do Troy. A z drugiej strony, jeśli to ona właśnie była nagrodą za wysiłek cesarstwa, to przecież L’ath mógł mieć własne plany co do jej osoby, niekoniecznie zgodne z planami Asiji.

Tymczasem kazano jej zejść z siodła, posadzono na marmurowej ławeczce w cieniu rozłożystego drzewa, strażnicy kucnęli tuż obok. Nareszcie jednak mogła oczyścić zęby (choć własnym palcem, ale jednak). Jakiś służący przyniósł srebrną paterę z owocami. Rzuciła się na nie tyle z głodu, co dla odmiany od parszywej, niezmiennie tej samej karmy, którą serwowali jej w celi. Zrozumiała nagle, że nie dopuszczą jej przed oblicze cesarskiego posła. Ale to nie było ważne. Mogła jeść, mogła rozmasować sobie twarz, mogła choć tylko przy pomocy własnych rąk, jakoś ułożyć sobie włosy. Trudno powiedzieć jak długo czekali. Z wnętrza pałacyku czasem dochodziły stłumione, nierozróżnialne głosy, czasem szczęk naczyń, odgłosy krzątaniny. Zmierzchało już, kiedy na ścieżce, wśród egzotycznych drzew, pojawił się dziwny orszak. Najpierw szedł stary już, siwy człowiek, a za nim kilku chłopców, zapewne, sądząc po strojach, jego uczniów, którzy dźwigali fragmenty jakiejś drewnianej konstrukcji.

– Witaj księżniczko – siwy złożył jej dość staranny nawet ukłon. – Jestem Mistrz Anai.

Odruchowo skinęła głową, usiłując sobie przypomnieć, kiedy ostatnio tytułowano ją „księżniczko”. Jaki to mistrz? Znowu poczuła strach, ale z pewnością nie był to mistrz umierania. Nie miał ani kaptura, ani opaski. Jego uprzejmość sprawiła, że odważyła się spytać:

– Co ze… – chciała powiedzieć; „co ze mną będzie?”, ale w ostatniej chwili wydało jej się, że pytanie było zbyt obcesowe. – Co tu się dzieje? – zakończyła inaczej, jeszcze gorzej.

Mistrz uśmiechnął się i przysiadł obok niej na ławce. Dał znak swoim uczniom, którzy na małym placyku, wśród okrytych kwiatami krzewów, zaczęli montować drewnianą machinę.

– Tu w pałacu właśnie przyjmują poselstwo Troy – wyjaśnił. – Jest tam twój ojciec.

Dziewczynie na moment zaszkliły się oczy, poczuła, że nie może złapać oddechu. Chciała spytać, czy go zobaczy, ale sama mina siwego człowieka już z góry mówiła „wiesz, że nie”.

– Poselstwo? – wydukała wreszcie.

– Taaak. Wojna skończyła się kilkadziesiąt dni temu – teraz rokowania.

– I jak?

– Jak zwykle – Anai uśmiechnął się znowu. – Troy zajęło dwa ważne porty w nabrzeżnym pasie. Ustalono już, że jeden oddadzą w zamian za roczny pokój. My jednak chcemy dwa.

– Więc znowu wojna?

– Nie sądzę – mistrz wzruszył ramionami. – I wy i my wydaliśmy już na wojnę za dużo pieniędzy. U was rosną cła, u nas podatki – Zrobił przy tym minę: „sama wiesz jak to wygląda, lepiej ode mnie”. – Do następnego roku pewnie nic się nie stanie.

– To jak zamierzacie odzyskać drugi port?

Mistrz westchnął ciężko. Popatrzył na drewnianą konstrukcję, którą kończyli jego uczniowie. Przypominała wąski stół, a właściwie ławę, tyle tylko, że z dziwnym otworem z jednej strony oraz wypustami na obrzeżach.

– Ano… – pokiwał głową. – Ustalono, że masz krzyczeć pod oknami komnaty twojego ojca: „Oddajcie port Yach!”

Bogowie! Achaja niespokojnie popatrzyła na ukończone już dzieło uczniów mistrza. Bogowie!

– B… Będę krzyczeć – od dawna czuła, że jej wola jest już złamana. Poza tym nie była naiwna, żeby sądzić, że zdoła sama jedna przeciwstawić się potędze Luan. – Zrobię to, jak chcecie.

– Ano będziesz – Mistrz znowu pokiwał głową. Bez złości, bez współczucia, zupełnie obojętnie.

– Będę krzyczeć, co zechcecie – powiedziała Achaja, patrząc jak uczniowie przygotowują małe naczyńka. – Zrobię wszystko. Sama.

– A o tym, co będzie, to uradzili więksi niż my – Anai wstał, patrząc w stronę zachodzącego słońca. – Nie nam zmieniać ich wyroki.

– Ale… – dziewczyna czuła, że coś mrozi jej żołądek. – Ale ja to zrobię sama z siebie! Nie musicie…

– Chodź, dziecko. Twój ojciec, Archentar właśnie udaje się do swojej komnaty.

– Nie – Achaja rozpaczliwie chwyciła się ławy, ale zaraz puściła ją, wiedząc, że postępuje głupio. – Ale dlaczego macie mi coś robić, kiedy… kiedy ja przecież…

Mistrz popatrzył na nią z pobłażliwością. Znał takie widoki nie od dziś, ani nie od wczoraj. Nie był zacięty, nie był zboczony, wykonywał swoją dobrze płatną pracę i był w niej dobry.

– No chodź – mruknął.

– Ale… – Dziewczyna nie wiedziała, co może zrobić. Strach szarpał jej ciałem. Wstała sama, bo nie chciała narazić się oprawcom, może wtedy zrobią jej coś jeszcze gorszego. – Ale… czy to będzie bardzo bolało? – spytała nieśmiało.

Mistrz niechętnie skinął głową.

– Rozbierz się dziecko.

Podniosła ręce, ale zaraz opuściła je znowu.

– Nie… Ja… Nie, nie róbcie tego, ja przecież…

Jeden z uczniów podszedł do niej i zdarł z niej tunikę. Energicznie i sprawnie, ale nie tak, jakby chciał ją upokorzyć. Zasłoniła się dłońmi, ale Mistrz nie patrzył na nią tak jak mężczyzna na kobietę. Pochwyciła kilka spojrzeń uczniów, była naprawdę ładna, ale nawet oni nie zamierzali jej szykanować, ani zawstydzać. Dwóch z nich dość delikatnie, choć zdecydowanie ujęło ją za ręce. Czuła jak strach szarpie jej wnętrznościami. Miała ochotę wymiotować.

– No co wy… – powiedziała z trudem, przełykając ślinę. – Przecież zrobię, co chcecie!

Uczniowie położyli ją na plecach. Przywiązali jej ręce do specjalnych wypustów. Czuła zawroty głowy, wyobrażając sobie wszystko, co wiedziała o katach. Będą ją ćwiartować powoli. Zedrą z niej skórę. Będą obcinać jej wszystkie członki kawałek po kawałku. Rozetną brzuch i każą biegać, aż zaplącze się we własne wnętrzności. Uczniowie chwycili jej nogi, przemocą rozkraczyli i przywiązali w kostkach do drewnianej ławy, tak, że nie mogła się ruszyć. Oddychała coraz szybciej, ciemniało jej w oczach, nie baczyła już nawet na wstyd z powodu pozycji, której przyjmowanie w obecności mężczyzn nie przystoi żadnej kobiecie.

– Co… co ze mną zrobicie? – jej słowa były ledwie zrozumiałe. Prawie nie mogła rozewrzeć szczęk chwyconych kurczem.

– Ci którzy o nas decydują, nie kazali cię uszkodzić – mruknął Mistrz. – Wyjdziesz stąd w miarę zdrowa. No… – zastanowił się. – W miarę – powtórzył.

– Bogowie.

– Wstrzymaj się, zanim zaczniesz dziękować Bogom – przerwał jej Mistrz. – Lepiej się wstrzymaj.

Chciała powiedzieć coś jeszcze, ale jeden z uczniów wsunął jej do ust szmatę nasączoną oliwą, kneblując zupełnie. On też postanowił się odezwać.

– Jedni wolą wiedzieć, co się z nimi dzieje, inni nie – wzruszył ramionami. – Bywa różnie.

Achaja kiwnęła głową na znak, że chce wiedzieć. Oczy wychodziły jej z orbit, kiedy tamten podniósł dwie miseczki.

– To kolce ostrokrzewu. Malutkie, jak wbić, to na skórze prawie nie ma śladu. Moczy się je w truciźnie. Spokojnie, ona nie zabija. Tylko boli, no… młoda jesteś, silna. Będziesz żyć.

Wziął jeden z kolców, sprawdził pod światło, potem umoczył w zawiesistej zawartości drugiej miseczki i wbił jej w lewą pierś. Poczuła lekkie ukłucie i dość mocne pieczenie. Szlag! To się da jakoś wytrzymać. Nie wiedziała, czy ma udawać, że ją bardzo boli, może oszczędzą, czy przeciwnie, udawać, że w porządku, żeby ich nie podniecać. Uczeń wbił jej drugą igiełkę, inny chłopak robił to samo z jej prawą piersią. Ale swędzi, zacisnęła zęby na szmatce. I… piecze. Kurczę! To się da jakoś znieść, na szczęście. Postanowiła się wykrzywić, żeby pokazać im, że boli. Uczeń, ten stojący po lewej, kiwnął jej uspokajająco ręką.

– Nie wysilaj się – mruknął. – Jeszcze nic ci nie jest.

Spojrzała pytająco, a on znowu machnął ręką.

– Trucizna rozpuszcza się powoli – wyjaśnił.

Żeby ich wzięła nagła zaraza! O co chodzi? Kątem oka zobaczyła jak Mistrz siada z powrotem na marmurowej ławeczce. Więc jeszcze się nie zaczęło? Czuła, że jest całkiem mokra od potu. Kurczę! Brudna noga! Śmierdząca pacha! Przeklinała teraz całym swym wątłym zapasem przekleństw. Smarki! Plwocina!!! Przed bardziej ordynarnymi, które słyszała w wojsku jakoś się wzdragała, zresztą… i tak nie słyszeli. Uczniowie dopiero teraz zaczęli wiązać ją mocniej. W łokciach, kolanach, udach… Aha, stąd te otwory w ławie… Ktoś zaciągnął sznur na jej brzuchu z całej siły, przymocowując dziewczynę do śliskich desek. Bolało bardziej niż igiełki w piersiach.

– Mocniej – powiedział Mistrz. – Żeby sobie nie złamała kręgosłupa!

Chłopcy dociągnęli sznur aż straciła oddech, ale dopiero teraz ogarnęło ją przerażenie. Złamać kręgosłup? Przecież… Nagłe uderzenie bólu sprawiło, że walnęła głową w tył. Szybko podłożono jej miękką poduszkę i usztywniono kark kilkoma szmatami. Dwóch pomocników chwyciło ją za ramiona, przyciskając do ławy. Bog… Och! czuła, jakby wbijano w nią rozpalone żelazo! Jak boli! Jak boli!!! To… szarpnęła się, prawie zrywając więzy. Nie, nie… Przecież coś tak strasznego nie powinno nawet istnieć! Jej oszalały umysł łapał się wszystkiego, byleby zaprzeczyć temu, co się z nim działo. Potworne pieczenie zdawało się rozrywać ją na strzępy. Jakby zanurzono ją w ogniu, coraz gorętszym, coraz bardziej palącym… Ślizgała się na mokrych od jej własnego potu deskach usiłując wyć, wyć, wrzeszczeć, ryczeć… Knebel pozwalał jedynie na zduszone jęki. Nieeeee!!! Musi im pokazać, jaki to straszny ból. Muszą skończyć, muszą skończyć! Nieeee! Tego się nie da wytrzymać! Jak im to powiedzieć?!!! Nie, nie, nie… Oni tymczasem wbijali jej w piersi kolejne igiełki. Chciała się wywinąć, chciała się ruszyć, jakoś uciec, najchętniej wyłamałaby plecami deski, żeby się usunąć, ale powstrzymywały ją więzy i ramiona oprawców… Bogowie! Odda wszystko za chwilę oddechu! Poczuła coś ciepłego na udach. Co jej tam robią?!!! Nie… Po prostu zsikała się z bólu. Niech nie wbijają więcej!!! Przecież już tego nie wytrzyma. Zaraz umrze! Zaraz umrze! Jak im powiedzieć, że zaraz umrze!!! A oni wbijają coraz to nowe igiełki! Ludzie… Usiłowała wypluć knebel, ale uczniowie przymocowali go szmatą. Oddychała spazmatycznie nosem. Zaraza! Przecież się udusi. Powietrza… no nie wbijaj, zarazo, no co mi robisz?!!! Czy oni nie rozumieją, że zaraz umrze? Tego się nie da wytrzymać!!! Jak oszalała spojrzała w dół. Jej piersi przypominały teraz dwa jeże, myślała, że zemdleje, ale piekący, świdrujący gdzieś pod czaszką ból sprawiał, że nie mogła zemdleć. Poczuła skurcze, bolało ją całe ciało, czuła gorączkę i coraz bliższe szaleństwo. Uczniowie przestali wbijać, zaczęli teraz kręcić igiełkami, które już tkwiły w jej ciele. A dotąd wdawało jej się, że nie może już być większego bólu… Usiłowała się zmusić, żeby popaść w szaleństwo. Usiłowała się zmusić, by umrzeć. Chciała stracić przytomność, złamać sobie kręgosłup, rozwalić czaszkę, zrobić cokolwiek…

Uczniowie zaczęli usuwać igiełki, jedna po drugiej. Byli sprawni i szybcy. Ktoś wyjął jej knebel. Achaja nie wrzeszczała wbrew pozorom. Dyszała ciężko, czując, jak znowu sika sobie po nogach, tym razem z powodu ulgi. Miała wrażenie, że deski polano wodą, ale nie, to był jej własny pot.

Wieczór już zapadł. Gdzieś wokół rozbrzmiewały cykady, z najbliższej drogi dochodził zgłuszony turkot kół jakiegoś wozu, gdzieś szczekał pies… Gwiazdy… Tuż nad nią, na niebie świeciły gwiazdy! Jak długo to trwało? Bogowie, pić! Pić!!!

Uczniowie byli przygotowani. Kiedy tylko spojrzała przytomniej, przytknęli do jej ust naczynie z wodą. O mało się nie zakrztusiła, przytrzymali jej głowę. Gdyby mogła mówić, zażądałaby wiadra, a nie jakiejś małej miseczki, ale oprawcy i tym razem mieli rację. Po chwili osłabła i opadła na śliskie deski, dysząc ciężko.

Mistrz podniósł się z ławki.

– No co, córko? Jesteś gotowa?

– Przecież… – głos wiązł w zaciśniętym od płaczu gardle. – Przecież krzyczałabym i bez tego – szepnęła.

– Nie zrozumiałaś mnie, dziecko.

Mistrz podszedł bliżej, przyjął z rąk uczniów dwie miseczki, jedną z kolcami, drugą z trucizną i stanął pomiędzy jej rozkraczonymi nogami.

– Masz krzyczeć: „Oddajcie port Yach”. W mocy Archentara jest to uczynić, on odpowiada za dyplomację Troy. Zrozumiałaś mnie?

– T… tak… – właśnie miała spytać, czy już ma zacząć krzyczeć kiedy Mistrz, stojąc dokładnie pomiędzy jej rozkraczonymi nogami, wbił pierwszą igiełkę.

– Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaa!!! – szarpnęła się, o mało nie zrywając więzów. Tym razem była już bardziej podatna na truciznę niż poprzednio. – Nie… Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaa!!! – wbił drugą igiełkę. – Ja… Nie, ja… Ach… – przypomniała sobie. – Oddajcie port Yach!!! – krzyknęła czując jak zdziera gardło. – Oddajcie… aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa!!! port w Yach!!! Nie, nie, nie… Aaaaaaaaaaaaaaaaaaa!!! Wystarczy, proszę! Aaaaaaaaaaaaa!!! Oddajcie port w Yach!!! Oddajcie port, ratunku, kurwa, oddajcie ten pieprzony port, psia wasza mać, port oddajcie psy! Nie!!! Aaaaaaaaaaa… nie, nie, nie… Proszę! No proszę! Oddajcie im ten zasrany port!!! Aaaa… – zaczęła płakać. – Wiecie, co oni ze mną robią?… Oddajcie im port… oddajcie port w… w… no zapomniałam, gdzie…

– W Yach – podpowiedział jeden z uczniów.

Książę Archentar, obecny w komnacie odległej może o dwadzieścia, może o trzydzieści kroków, poderwał się z łoża już na pierwszy krzyk.

– A cóż to takiego?

Dwóch służących zgięło się w ukłonach.

– Krzyk, panie!

– Pasy z was drzeć każę! Kretyni!

– Tak, panie!

– Dowiedzieć się… – przerwał, bo otworzyły się drzwi i wbiegli jego towarzysze z poselstwa.

– Wielki Książę!

– Co tam?

– To… – mówiący, choć szlachcic bał się powiedzieć prawdę. Nikt nie lubi posłańców przynoszących złe wieści. Ale rozległ się drugi krzyk i Archentar zrozumiał, że zna ten głos.

– Panie! To wasza córka! – odezwał się ktoś bardziej odważny, a może bardziej głupi niż pozostali.

– Achaja? Żyje? – zza okien dobiegło wołanie, żeby oddać port w Yach, kończące się wrzaskiem pełnym bólu.

Większość osób w komnacie przymknęło oczy. Niektórzy z przerażenia, niektórzy w strachu wobec perfidii władcy Luan, a niektórzy w obawie przed gniewem własnego Wielkiego Księcia. Ten jednak popatrzył na nich zupełnie przytomnie.

– Co za dzicz – syknął. – Co za chamstwo!!! – był z siebie dumny, że tak szybko zdołał się opanować i to w obecności swoich ludzi. Niech opowiedzą o tym, niech mówią wszem i wobec, jakie ma mężne serce. – I z tą dziczą się układamy?

– Tak panie, tak – większość osób bała się jednak podnieść głowę.

Archentar wiedział, że jeśli ma przejść do historii, musi teraz coś powiedzieć. Musi wymyślić jakąś maksymę, która zapadnie ludziom w pamięć, która będzie ozdobą kronik i kanwą ludowych przysłów. Krzyk torturowanej dziewczyny za oknami nie pozwalał jednak mu się skupić. „Zostawcie mnie, będę rozpaczał w samotności”… Nie, banalne. „Zostawcie mnie!” I już. Nie… To nic nie znaczy. „Zostawcie mnie, będę rozważał sprawy własne i królestwa…”. Nie, za bardzo nadęte. A poza tym, lepiej powiedzieć „sprawy własne i królestwa” czy „sprawy królestwa i własne”? Nie, całość do niczego. „Zostawcie mnie z moim honorem i moim dzieckiem”? Eeeeee…

– Zostawcie mnie – powiedział wreszcie. – Z królestwem Troy i moim bólem na szalach wagi.

Ujdzie. Patrzył, jak towarzysze i służący w milczeniu opuszczają jego sypialnię. Bogowie! Ktoś włożył rękę w ogień i już pamiętają go przez wieki. Ktoś rozdarł szaty, własną piersią broniąc dostępu do króla i jego imię jest w każdej kronice! Nawet Cheelos, choć cham z gminu, podpalił własny gród i pamięta się go po dzień dzisiejszy! A on sam? Oczami wyobraźni widział już siebie na obrazach zdobiących salę tronową w Troy. Czyż jakikolwiek bard mógł wymyślić wspanialszą intrygę. Oto Wielki Książę samotny w swojej sypialni… tfu!, jakiej sypialni! Jak to brzmi? Siedzący przy stole z ważnymi pismami! Albo jeszcze lepiej. Na balkonie! Z widokiem na kaźń. Rozdarty, słyszący krzyk torturowanego dziecka i… wybierający miłość do Troy! Już widział siebie na jednym z najwspanialszych obrazów. Tak, jeśli chodzi o obraz, to najlepiej będzie przedstawić siebie na balkonie, bo jak inaczej ktoś, kto oglądałby obraz, mógłby zobaczyć kaźń? A rzeźba? Hm… Rzeźba powinna przedstawiać samego Wielkiego Księcia. Tytuł dopowie resztę. Ale lepiej dodać trochę ekspresji. On sam, hm… najlepiej ze sztyletem w ręku, niby to godzący w siebie… „Miłość czy honor?” Świetny tytuł, trzeba zapisać. Nowy krzyk rozdarł ciszę. Bogowie! Żeby ktoś widział, jak on pięknie cierpi. Miłość czy honor? Oczywiście honor. Przez tysiąclecia będzie się mówić: „poświęcił wszystko dla Królestwa jak Archentar”. Przecież cierpiał autentycznie. O mało nie rozpłakał się, przywodząc sobie samemu na myśl własne poświęcenie. Czyż można kogoś bardziej doświadczyć?

Uczniowie przecięli więzy, podnieśli Achaję i posadzili obok ławki pod drzewem. Skuliła się naga, obejmując nogi rękami. Najpierw dyszała ciężko, potem zamarła, starając się nie ruszać byle tylko nie zwrócić niczyjej uwagi. Mistrz sam sprawdzał jej gardło, długo i uważnie. Dali jej pić soku z wyciśniętych winogron z dodatkiem oliwy i niewielkiej ilości wina. Drżała przez cały czas i, mimo nocy, było jej strasznie gorąco. W głowie kręciło się, ale usiłowała to przemóc, usiłowała być czujna i obserwować wszystko z boku. Serce waliło jak młotem, bo… nie wiedziała czy to koniec!

– No… – Mistrz podrapał się w brodę. – Chyba już odpoczęła. Głosu nie straci.

Bogowie! To nie koniec! To nie koniec! To nie koniec! Szybkie spojrzenia na boki. Rozbić głowę o ławkę? Ułamać gałąź z najbliższego drzewa i się przebić? Przegryźć żyły? Co można sobie szybko zrobić? Wydłubać oczy?

– No chodź.

Wstała tak szybko, jak tylko mogła. Jakby zupełnie pozbawiono ją własnej woli. Teraz spełniała każdy rozkaz oprawców jak wierny pies, nie chcąc brakiem gorliwości, choćby w iluzoryczny sposób, narazić się komukolwiek. Jeśli pokaże, że chce im służyć, że zrobi wszystko, absolutnie wszystko, co zechcą, to może…

Mistrz patrzył z boku obojętnie. Znał to zachowanie. Wiedział, co dzieje się w głowie dziewczyny, znał ten widok, nie raz, nie dwa razy i nie dziesięć obserwował podobne sceny. Złamał dziewczynę. Ale nie był to powód do dumy. On łamał wszystkich. Wiedział też, że teraz, za drugim razem nie trzeba nawet skazańca wiązać.

– Połóż się – wskazał jej drewnianą konstrukcję. – Tym razem na brzuchu.

Achaja rzuciła się na ławę jak pies, bez namysłu i od razu. Bogowie! Człowiek w chwili zagrożenia zawsze woli leżeć na brzuchu. Ma wtedy wrażenie, że jest bardziej bezpieczny, mniej odsłonięty niż w pozycji na wznak.

– Rozkracz się – uczniowie podsunęli dwie nowe miseczki.

Co on jej może zrobić z tyłu? Może będzie mniej bolało. Może… Myliła się.

Kiedy rano, kompletnie osowiała, tkwiła skulona przy swoim drzewie, coś się w niej przełamało. Właśnie wstawało słońce. Słyszała szum wody w licznych strumykach i fontannach, świergot ptaków, ciche nawoływania służby. Bogowie! Jak pięknie! I jak strasznie groźnie wyglądało to wszystko. Nagle z przerażającą jasnością zdała sobie sprawę, że jest na świecie absolutnie sama. Że nikt jej nie pomoże, nie ma co liczyć na jakiegokolwiek drugiego człowieka. Może żyć, może też umrzeć. W jakieś niezmiernie małej cząstce zależało to od niej samej. Nie, nie zmieni wyroków Bogów, nie potrafi uchronić się przed cierpieniem, nie potrafi obronić się przed jakąkolwiek większą od niej samej siłą. Ale też… Zrozumiała, że nie ma najmniejszego sensu czekanie na szczęśliwy traf, na to, że ci którzy powinni jej cokolwiek dać, dadzą jej to, ochronią, ukierunkują. Jest sama. Maleńki, drżący byt w oceanie wrogiego wszechświata.

Gdyby tylko potrafiła się podnieść. Gdyby tylko nie bała się aż tak strasznie…

Загрузка...