Achaja zwinnie zeskoczyła z wysokiego piargu.
– Noż, psiamać – zrugał ją Hekke – mówiłem, że jak skaczesz, nogi razem!
– To se pokrwawię kajdanami – odkrzyknęła, uderzając oskardem w obrabianą skałę.
– Lepiej pokrwawić niż złamać, idiotko!
Dziewczyna zignorowała go. Uderzyła ponownie, wyszczerbiając kamień i jeszcze raz, w to samo miejsce… Potężny fragment oderwany od macierzystej skały potoczył się wprost pod jej nogi. Odskoczyła, żeby jej nie uderzył, potem kucnęła i zagarnęła go do olbrzymiego kosza, gdzie miała już poprzedni urobek. Schyliła się, zarzucając sznur na ramię i bez większego trudu wstała z ciężarem na plecach, który przecież, jeszcze nie tak dawno, nie dawał się w ogóle unieść z ziemi.
– Nie bierz tyle, bo kosz zniszczysz! – warknął za nią Krótki.
– Nie strasz! – ruszyła w stronę „wygładzaczy”, wyprzedzając wlokących się niewolników. „Nawóz” pomyślała pogardliwie. Już dawno skończył się dla niej czas, kiedy z najwyższym trudem wlokła się jak oni, kiedy czuła zawroty głowy przy większym wysiłku, kiedy czas pracy dłużył się tak, jakby graniczył z długością samego życia. Achaja była teraz silna, zwinna, gibka i sprawna. Zahartowała się dzięki pomocy swoich opiekunów, którzy umożliwili jej przetrwanie najcięższego, wysysającego wolę i siły okresu. Teraz bez przeszkód mogła pracować cały dzień. Było jej wszystko jedno, czy uderzeniami oskarda rozbija skałę, czy leży w zaciszu ziemianki, obserwując gwiazdy mrugające w wejściowym otworze. Już nie mdlała po zwaleniu się na swoje legowisko, nie zapadała w nicość, teraz normalnie zasypiała. Potrafiła skakać, biegać w kajdanach (no… nazwijmy to umownie „biegiem”), potrafiła sama o siebie zadbać, walcząc, przy pomocy oskarda, zwykłego kija czy choćby pięści.
Zrzuciła ładunek i przykucnęła przy omszałym kamieniu przyniesionym przez kogoś innego. Obróciła go z zaciekawieniem. Miała rację! Jakiś pacan nie zajrzał pod spód, a tam przecież… pełzały białe, grube i tłuste robaki. Roześmiała się, pakując je sobie do ust. Jeden z „psów” patrzył na to z pożądaniem. Rzuciła w niego kamieniem. Ach! Miała dzisiaj szczęście. Obok robaków wiła się duża gąsienica. Skąd ona tutaj, na pustyni? Achaja przyjrzała jej się pod światło. Wiatr przywiał? Włożyła ją do ust wraz z resztą robaków.
– No popatrz – Krótki i Hekke wywalili obok na ziemię zawartość swoich koszy. – Siksa znalazła jedzenie i nie podzieli się z nami.
– Mam dla was jaszczurkę – przerwał jej gwizd obwieszczający koniec pracy.
– Jaszczurkę. Akurat.
Zza opaski okręconej wokół bioder wyjęła martwe zwierzę.
– O! Znalazłam przy tym głazie, który rano rozbijaliśmy. Nie musiała tłumaczyć, dlaczego jej wcześniej nie pokazała. Błyszczące pożądaniem oczy patrzyły na nią ze wszystkich stron. Hekke rozejrzał się wokół i znacząco podniósł swój kij. Nikt nawet nie drgnął.
– No! – powiedział Krótki. – Ty idź po nasze porcje, a my z dziewczyną skoczymy do spichrza, żeby czymś okrasić tą jaszczurkę.
– Dobra, tylko nie bradziarzcie tam długo – roześmiał się Hekke. – Bo obiad wystygnie!
Karzeł machnął ręką.
– Codziennie powtarzasz ten sam dowcip. Dałbyś wreszcie spokój.
Skinął na dziewczynę i ruszyli w stronę prowizorycznych szałasów zajmowanych przez „sługusów”. Spichlerz wbrew pozorom wcale nie był tak niedostępny, jak wydawało się reszcie niewolników. Krótki znał wszystkich pracujących tu „ludzi” i prawie wszystkich „fagasów”. Kilku z nich zaproponował grę w kubki, ale ci odmawiali wiedząc, że jest wytrawnym graczem. W końcu znalazł jednak frajera. Oczywiście, nie miał co postawić przeciwko mące, którą proponował tamten, więc kupczył wdziękami Achai jak stary alfons z portowego burdelu. Dziewczyna uśmiechała się lubieżnie, pragnąc podbić stawkę. Nie było niebezpieczeństwa wbrew pozorom. Krótki grał dobrze i umiejętnie oszukiwał. Już po chwili wracali do ziemianki, niosąc pełne garście mąki.
– No i widzisz, mała – gderał po drodze. – Umiesz już żyć. A rok temu byłaś jak niemowlę odstawione od piersi…
– To już rok minął?
– Aaaaa… będzie z rok. Kto by tam liczył dokładnie.
Karzeł wskoczył do ziemianki, wysypując łup na malutką szmatkę. Systematycznie strącał z dłoni nawet pojedyncze ziarenka.
– Tak, żeśmy wczoraj o tobie rozmawiali – wyznał. – Mądra jesteś, silna, talent masz… No i żeśmy doszli, że może dobrze byłoby cię nauczyć. Znaczy jak przeżyć, jak walczyć i w ogóle…
– No, żesz szlag by was! – dziewczyna równie skrupulatnie wysypała na szmatkę swoją mąkę. – Przecież nic innego od początku nie robicie, tylko mnie uczycie.
– Aaaaaa… takie tam. Jak kogo zabić kijem, jak oskardem, jak gołymi rękami, jak nogami, jak łańcuchem na nogach… To nie wystarczy – karzeł usiadł, opierając się o ścianę ziemianki. – Posłuchaj mnie uważnie. Mówiłem ci kiedyś, że Hekke to szermierz natchniony. Jeden z kilku na świecie! On mógłby cię nauczyć, jak naprawdę walczyć. Ja mógłbym ci pokazać różne sposoby. Żebyś przynajmniej mogła sama chodzić po obozie. Póki co, twój tyłek jest zbyt cenny, żeby puszczać cię samą. A to zawsze kłopot.
– Poradzę sobie!
– Gówno sobie poradzisz. Jak się rzuci pięciu, samym kijem nie poradzisz. A jak cię zjedzą w jakim kącie, boś w końcu jedyna już, która została delikatna, dobrze wykarmiona i nie łykowata, to nawet potem nie będziesz mogła usiąść i zapłakać nad swoim losem. Hmmmm… możemy cię nauczyć… ale czy chcesz?
– Pewnie!
– Nie wiesz, co mówisz. To nie będzie ani łatwe, ani przyjemne, ani nawet… – Krótki zawahał się przez chwilę. – Nigdy nie będziesz już tym samym człowiekiem.
– W sensie, że nie będę niewolnicą? Świetnie!
– Niewolnicą będziesz zawsze! Widzę, że się nie dogadamy, więc pytam w ciemno: chcesz?
– Chcę!
– No dobra, żeby potem nie było pretensji – karzeł pokiwał smętnie głową. – Pokażę ci teraz pierwszy sposób.
– Świetnie.
– Nie przerywaj! Siedź i słuchaj. Od dzisiaj nasłuchasz się wykładów, oj nasłuchasz… – Krótki splunął zamaszyście. – Pamiętaj zawsze o jednym. Żebyś nie wiem jak była dobra, w mieczu, w sztylecie, czy truciźnie… Wygrywasz nie w walce. Wygrywasz tu – wskazał na swoje zniekształcone czoło. – Wygrywasz we własnej głowie, w sobie. Nie ma sensu walczyć, jeżeli z góry nie zapewnisz sobie wygranej. Oczywiście, każdego może na ten przykład chwycić wąż, znienacka, z tyłu… trudno coś poradzić. Ale jak cię bestia nie walnie w szyję, musisz przeżyć, choćby obcinając sobie nogę. Musisz chcieć zwyciężyć. Musisz nie bać się strat. Musisz w każdej chwili być gotowa poświęcić dokładnie wszystko, co masz, razem z samą sobą, by postawić to na jedną kartę… Ale tą kartą musi być tuz! Wygrywasz jeszcze przed samą grą albo po tobie. Nie ma sensu grać, jeśli nie wiesz, czy wygrasz! Widziałaś, jak grałem w kubki z „fagasami”. Gdybym był osłem, to bym stawiał twój tyłek w uczciwą grę, ale ja nie poszedłem tam, żeby grać, ja poszedłem tam wygrać. Nie ma sensu walczyć. Jest sens tylko zwyciężyć. Nigdy nie idź z nikim walczyć. Idź go zabić! I tyle mądrości…
– Miałeś mi pokazać jeden sposób.
– No to ci pokażę. Zamierzam zagrać, ale nie grać. Ja już wygrałem. Zapewniam cię, mała, że zjem jutro dwie porcje, a nie jedną! Bo już wygrałem. Wygrałem, zanim siadłem do gry.
– Jak to możliwe?
Karzeł westchnął ciężko.
– Przecież ci tłumaczę… No dobra, powolutku. Jak przyjdzie Hekke, zagram z nim w kubki. Pewnie nie będzie chciał, bo wie, że jestem w tym dobry. Ale się zgodzi, z tym tylko, że to on będzie wachlował kubkami. Ja go znam, wiem, że będzie oszukiwał, jak tylko się odwrócę. I w porządku, wykorzystam to. Ja się odwrócę, a ty będziesz patrzyła – tylko nie wprost, obserwuj jego ręce spod oka. I mi powiesz, co zrobił.
– To wszystko? – spytała dziewczyna nieco rozczarowana.
– Nie bój się. Jak powiedziałem, że zjem jutro dwie porcje, to zjem, cokolwiek się nie stanie na niebie i na ziemi. Wiem to z góry.
Nie musieli czekać długo. Hekke przyniósł ich porcje, przez krótką chwilę zapanowała cisza, a potem karzeł, wylizując swoją miskę, zaczął grę.
– Coś mała ta jaszczurka…
– Ty co? Smoka chcesz znaleźć na tej pustyni?
– Eeeeeee… Zaraz smoka. Mówię, że na trzech nie starczy, żeby się najeść.
– No to już. Kopnę cię w zadek, zanim spadniesz z powrotem, my już zjemy.
– Może zagramy?
Hekke roześmiał się na głos.
– W kubki? No nie ma sprawy, stawiam dwa pierdnięcia przeciw…
– Boisz się? – przerwał mu Krótki.
– Ja? Ja ciebie??? Dobra! Ale ja wachluję!
Karzeł prychnął lekceważąco.
– W ciemno: moja porcja jaszczurki, przeciwko twojej!
Hekke zebrał ich miski, odwrócił do góry dnem i pod jedną z nich włożył podniesiony z ziemi kamyk. Podniósł jeszcze cztery inne kamyki i dwa wręczył Krótkiemu. Swoje położył przy miskach.
– To jest moja jaszczurka i moja jutrzejsza porcja. Wchodzisz?
Karzeł położył obok swoje kamyki.
– Jestem. Moja porcja jaszczurki i moja jutrzejsza porcja z przydziału.
Hekke położył dłonie na odwróconych do góry dnem miskach.
– Patrz uważnie – zaczął je przesuwać, zamieniając miejscami. Szło mu to rzeczywiście sprawnie. Po chwili jego ruchy stały się jeszcze szybsze. – Patrzysz?… – nagle podniósł dłonie. – Teraz. Który obstawiasz?
Karzeł nie wahał się ani chwili. Wskazał środkową miskę.
– Tutaj.
Jakiś grymas pojawił się na twarzy Hekkego.
– Tu?
– Tak, wskazałem środkową! – Krótki wyciągnął rękę, żeby sprawdzić, ale Hekke chwycił go za nadgarstek.
– Czekaj. Stawiam dodatkowo… – podniósł jeszcze dwa kamyki i położył je obok tych, co już były w puli – jeszcze dwie porcje!
– Nie możesz dodawać w trakcie gry.
– Mogę! Jesteś mi winny dwie porcje. Pamiętasz jak się założyliśmy?
Karzeł przygryzł wargę. Nie wahał się jednak długo.
– Dobrze – schylił się, żeby podnieść dwa kamyki dla siebie, a w tym czasie Hekke zamienił środkową miskę z tą, która leżała po prawej.
– Zamienił! – krzyknęła Achaja. – Zamienił!!!
– Co? – karzeł podniósł się błyskawicznie.
– Zamienił środkową z prawą!
– Nieprawda – bronił się Hekke. – Coś jej się przywidziało.
– Która była w środku? – spytał Krótki.
– Ta! – dziewczyna wskazała na miskę, która teraz była po prawej. – Tą wskazałeś.
– Dobra. Trzymaj ją palcem! Trzymaj, żeby znowu nie podmienił.
Karzeł spokojnie już podniósł swoje kamienie.
– Stawiam…
– Niczego nie stawiasz – przerwał mu Hekke. – Jesteś mi winny dwie porcje. Przegrasz jeszcze dwie i przez cztery dni nie będziesz jadł. Umrzesz. Gówno z takim stawianiem.
– Ja wygram.
– To się jeszcze okaże. Nie możesz stawiać swojego życia.
Krótki przygryzł wargę. Potem spojrzał na dziewczynę.
– Jesteś pewna, że podmienił?
– Tak! Właściwą trzymam palcem!
Karzeł wyszczerzył zęby.
– No dobra! Achaja, stawiaj swoje dwie porcje, jeśli jesteś pewna.
Dziewczyna porwana hazardem schyliła się po dwa kamienie (ciągle jednak trzymając właściwą miskę) i włożyła je do puli.
– Stawiam. Stawiam dwie porcje!
Hekke uśmiechnął się smutno.
– No to odkryj – mruknął.
Dziewczyna podniosła miskę i zamarła w osłupieniu. Miska była pusta.
– Jjj… Jak to?
Krótki westchnął ciężko.
– Ano… tak to. W uczciwy sposób oszukaliśmy cię, mała. Byłaś przekonana, że gram z tobą, a tymczasem graliśmy, ja i Hekke przeciwko tobie. Obaj.
– Ale po co?
– Inaczej nie postawiłabyś swoich porcji przy tak doświadczonych graczach jak my. Musiałaś być przekonana, że lepszy jest z tobą. A ja celowo wskazałem pustą miskę, Hekke je zamienił, żebyś sądziła, że rozszyfrowałaś oszustwo. Obie miski, które zamieniał, były puste.
– Ale… przecież mówiłeś, że wygramy.
– Nie mówiłem niczego takiego. Mówiłem, że zjem jutro dodatkową porcję, jedną – bo Hekke zje drugą. Resztę dopowiedziałaś sobie sama i dałaś się poprowadzić jak na sznurku. A ja tymczasem cię nie okłamałem, tyle tylko, że nie powiedziałem całej prawdy. Gra toczyła się nie o nasze porcje, bo byliśmy umówieni, ale o twoje – reszta to tylko przykrywka.
Dziewczyna namyślała się dłuższą chwilę. Potem machnęła ręką.
– A niech was. Będę jutro głodna.
– I pojutrze też. Jeśli jednak jesteś mądra, wyciągnij z tego naukę!
Obaj roześmieli się. Krótki zabrał się za przygotowanie jaszczurki.
– Ja też coś ci pokażę – powiedział po chwili Hekke.
– Zwolnijcie z tą nauką – roześmiała się dziewczyna. – Inaczej umrę z głodu.
Krótki klepnął ją w tyłek.
– Uważaj na każde jego słowo – szepnął. – Warto!
– Słuchaj uważnie, bo ani mi się śni powtarzać – Hekke rozparł się pod, ścianą przyjmując wygodną pozycję.
– Wiesz już pewnie od Krótkiego, co to jest „szermierz natchniony”… Aaaaaa… i tak nie masz pojęcia, ale mniejsza z tym. Możemy wyróżnić kilka rodzajów ludzi władających mieczem. Abstrahując od chamstwa, najniżej stoi żołnierz. Ot, nauczyli parę chwytów, ze dwie zastawy, dwa, trzy ciosy i już puszczają w pole. Nie o to zresztą chodzi, żeby byle żołdak władał mieczem jak mistrz, po pierwsze nie ma prawdziwego miecza, po drugie pewnie zginie w pierwszej bitwie, więc nie opłaca się szkolić, po trzecie, w szeregu jest tłok, więc i tak nie ma gdzie popisać się swoimi szermierczymi zdolnościami. Żołnierz to dno szermierki. On ma się w kupie rzucić na wroga i zgnieść go masą, a nie fechtować. Ty jesteś księżniczką, uczyli cię mistrzowie, przy których instruktorzy fechtunku w wojsku mogliby, co najwyżej, podawać kalafonię do czyszczenia ostrzy. Każdego żołnierza pokonasz w czasie krótszym niż czas potrzebny na zaczerpnięcie oddechu. Pokonasz… ale czy wygrasz… to już inna sprawa. Nie sądzę, żebyś była w stanie pokonać dwóch, trzech żołnierzy naraz, mimo, że każdy z nich z osobna mógłby ci buty czyścić. Masz technikę, masz niesamowity talent, jesteś mądra, zdolna, ale… Pomimo twoich wszystkich przejść, nie jesteś w stanie powiedzieć, na przykład: „zjadłam śniadanie, zabijając w trakcie czterech ludzi, w tym osierocone, ślepe dziecko… Wino, które piłam, było lekko nadpsute…” Jeszcze nie. W związku z tym, trzech doświadczonych żołnierzy pokona cię, jeśli uderzą naraz. Ale idźmy dalej. Wyżej niż żołnierz w sztuce fechtunku stoi szlachcic z prowincji. Owszem, zdarzają się wśród nich samorodne albo i szkolone talenty, ale, ogólnie rzecz biorąc, można zaryzykować twierdzenie, że poradzisz sobie z każdym z nich z osobna. Dwóm już nie strzymasz. Zakładając normalny rozwój wypadków… Ale to dopiero drugi stopień wtajemniczenia, idźmy dalej! Wyżej stoją książęta, znaczniejsza szlachta i ci z prowincjuszy, którzy albo byli nauczeni przez zawodowców, albo sami rozwinęli swój talent po różnych rozróbach, płacąc własną krwią za naukę. Może wygrasz z jednym takim, może nie. To twój poziom. Mając dwa pojedynki z ludźmi tej grupy, zginiesz albo w pierwszym, albo w drugim. Wyżej dupy nie podskoczysz. Oczywiście możesz mieć szczęście i przeżyć nawet trzy razy, ale nie na szczęściu opiera się sztuka fechtunku! Ona opiera się na zabraniu szansy przeciwnikowi. Słuchaj uważnie. Wyżej ciebie stoją zawodowcy: czy to instruktorzy fechtunku na dworach, czy to najmici, czy szlachta, która zarabia „honorowym” zabijaniem na życie – ma się rozumieć własne, cha, cha… Taki człowiek załatwi cię, nawet nie pocąc się za bardzo. Widziałem ludzi, którzy zabijali wzrokiem. Podczas pojedynku popatrzysz mu w oczy i taki sukinsyn już cię ma! Jak wąż! Nie zna chwytów, nie zna parad, ani zwodów… Popatrzy ci w oczy i dzieje się coś dziwnego… on potrafi cię przekonać, że już po tobie. Samym spojrzeniem! Są też tacy, co jeżdżą po świecie, uczą się tu i tam, poznają różne takie tajniki… I lepiej się z nimi nie mierzyć. Ale powiem ci też, że taki człowiek nie żyje długo. Zawsze, prędzej czy później, trafi na lepszego od siebie i już po nim. Ale i oni nie stoją najwyżej. Nad nimi są mistrzowie szermierki. Mistrz załatwi cię, zanim zdążysz wyjąć miecz z pochwy, zanim zdążysz pomyśleć, że chcesz się z nim zmierzyć. Widzisz mistrza, który nie jest po twojej stronie, pisz testament, jeśli zdążysz. Dwudziestu żołnierzy cię nie ochroni. Ach, żołnierzy… Dwudziestu najmitów cię nie ochroni! Choćby wokół ciebie zebrała się sama śmietanka szlachty dobrej w mieczu, choćby to było dwudziestu rycerzy Zakonu, poleć swój los Bogom i wiedz, że nawet wstawiennictwo Bogów ci nie pomoże. Ale i nie oni najwyżej… Są jeszcze szermierze natchnieni… Ludzie, którzy nie przegrywają, których jest kilku na świecie, którzy nie mierzą się ze sobą, chyba, że absolutnie muszą. Wiesz, kto to jest szermierz natchniony? To człowiek, który nie liczy przeciwników. Wiem, co myślisz, jak dwudziestu rzuci się na takiego, toż przecież nawet ręką nie nadąży machnąć… Bzdura! Owszem, teoretycznie jakby dwudziestu, ach, dwudziestu, niech czterech rzuci się naraz – to po nim, nie ma tylu rąk po prostu… Ale to się nigdy nie zdarzy. Wiesz, co to jest rzucić się we czterech naraz? Tego nawet rycerze Zakonu nie potrafią. To znaczy, że dwóch z tych czterech umrze, a i trzeci pewnie nie przeżyje… Weź taki przykład. Znajdź tu człowieka, który zgodzi się z tobą uderzyć jadowitego węża gołą ręką. Uderzycie we dwójkę! Naraz! Wąż zginie, ale i jedno z was zginie… Przecież wąż dwóch naraz nie chwyci. Ilu chętnych znajdziesz? Powiesz pewnie, że nie ma zagrożenia życia, więc nikogo nie zmusisz do tej idiotycznej próby. He! Wyobraź sobie tak: stoisz we dwóch z najbliższym przyjacielem w jaskini, a do was wąż pełznie, a wy goli, bez szat, bez narzędzi. Wiadomo – śmierć. Ale po co we dwójkę macie ginąć? No to mówisz, że idziecie na węża i naraz go pięściami uderzacie. Jedno z was zginie, wąż zginie, drugie wychodzi swobodnie. Ile znasz osób, z którymi takie coś zrobisz? A ty sama… Nie cofniesz się w ostatniej chwili, dumając, że przyjaciel węża uderzy, a ty chyłkiem, chyłkiem, z boku i pa, pa… i jeszcze go popchniesz… Tak samo jest z tą teorią, że czterech naraz się rzuci. Dam sobie głowę uciąć, że się nie rzuci. A jeśli tego od razu nie zrobią, to szermierz natchniony czterech mistrzów wyrżnie, zanim pomyślą, że głupio jednak wybrali. Podejście do prawdziwego szermierza jest jak podejście do węża… Ktoś zginie. Jeśli za długo będą się napastnicy wahać, zginą wszyscy. A nie chodzi mi o czas mierzony modlitwami, nie o czas mierzony oddechami. O mrugnięcie oka mi chodzi!
Powiem ci jedną rzecz. Kiedyś szermierz natchniony Virion dostał kontrakt od cesarza Luan. Mówi cesarz: „Królestwa Północy za bardzo na naszą granicę nastają. W ostatniej bitwie legion Moy odwrócił szalę na swoją korzyść, tylko tysiąc osób, sami weterani, kiedy wszyscy pierzchli, oni ostoją zwycięstwa naszych wrogów… Nie chcę widzieć więcej legionu Moy…”. I pojechał Virion do Królestw Północy. Dwudziestu kilku tylko ludzi z nim było. I obraził śmiertelnie dowódcę legionu. A honor przecież nakazuje, by rodzina stawała w szranki razem z każdą ze stron. A dla oficera rodziną jego wojsko. I tysiąc osób stanęło przeciw Virionowi jednej nocy. Miał dwudziestu kilku ludzi – nie chcieli ich dopuścić, ale musieli, tam sam cesarz podpisem stwierdził, że to jego synowie, cha, cha, adoptowani. Ile to jest tysiąc przez dwadzieścia pięć? Czterdzieści! Wyszło, że jeden szermierz Viriona musiał zabić czterdziestu żołnierzy weteranów. Jednej nocy! Stanęli w szranki, jeden po drugim. Czy wiesz, jak szybko trzeba zabijać, żeby zabić czterdziestu wprawionych ludzi? Szybciej niż bierze się oddech – jednym ciosem!!! Virion i jego „synowie” zabili cały legion… Jednej nocy!!! Bo Virion to szermierz natchniony… A zbóje, których najął jako „rodzinę”, to byli mistrzowie. Wiesz, co to są „zwały trupów”? Nie poetyckie, nie w przenośni. Czy wiesz, co to naprawdę zwały trupów?
Byłem tam, głupi szczeniak. Pierwszym dziesięciu ściąłem głowy. Virion odciągnął mnie na bok i powiedział, żebym się nie wygłupiał, bo nie na pokaz robię. Był dla mnie jak prawdziwy ojciec… nie „adoptowany”. Ale co mi tam, ja młody, przed moim mieczem najwięksi panowie głowy pochylali, nie słuchałem… Byłem lepszy i lepszy. Sam Virion powiedział, że jestem szermierz natchniony. Aż pewnego dnia, opowiadał ci Krótki, Nolaan naprzeciw mnie stanął. Dałem się wystawić jak dureń, o zakład wielmożów poszło. A wszyscy oni moi przyjaciele, tacy sami młodzi, narwani, bogaci… Ja wesoły byłem, świetna kompania, Nolaan kostyczny, wyniosły, nikt go nie lubił. Zdawało się, gardził wszystkimi. Nie stawał w szranki na pokaz, nie zabił całego legionu. Musieli go tolerować, bo sam dobrze urodzony, książę, wszystkie rozumy pojadł, uczony jak mędrzec… Tyle, że przyjaciół nie miał. Ja miałem. Złote góry mi obiecywali, jeśli go zabiję. Pewnie i to bym przetrzymał, ale durnie jeszcze pozakładali się między sobą, kto wygra. No i stanął Nolaan naprzeciw mnie. Intryga była, że nie mógł się wywinąć. Wbił miecz w ziemię, że niby zbyt powolny jestem, że zawsze zdąży wyciągnąć i mnie nabić, a ja głupi… Zamiast się cofnąć i postawić go w głupiej sytuacji, niby co ma zrobić, postąpić za mną, ale wtedy bez miecza, albo zostać, a wtedy zaraz by wszyscy krzyczeli, że się boi… Ja głupi rzuciłem się na niego. Jednym ciosem chciałem skończyć, jak żołdaka, licząc, że szybszy jestem i młodszy… Jego miecz w ziemi… Taaaaaa… Wyciągnął swój miecz, wytrącił mój, chwycił mnie za włosy i zmusił, żebym przed nim ukląkł. Potem splunął i poszedł. A moi przyjaciele, co potracili fortuny, sprawili, że teraz drogę cesarską buduję z niewolniczym piętnem na dupie. Zawsze pamiętaj o jednym, mała… Walczysz dla siebie, zabijasz dla siebie… Szybko i sprawnie. Nie walczysz po to, żeby wszyscy widzieli, jaka jesteś dobra, żeby cię podziwiali.
Hekke podniósł dwa leżące w kącie kije i rzucił jeden z nich dziewczynie.
– Chodź – wskazał jej wyjście z ziemianki. – Za dużo gadam. Czas coś pokazać.
Wyszedł pierwszy. Gwiazdy na niebie drgały w gorącym powietrzu, które oddawała pustynia. Robiło się coraz chłodniej. Nad całym obozem zaległa cisza czasem przerywana tylko okrzykiem kogoś, komu nie powiodła się nocna wędrówka w poszukiwaniu żywności i kto sam stał się łupem dla innych, a nawet samą żywnością, bo i takie wypadki miały tu miejsce.
Hekke stanął naprzeciw dziewczyny w klasycznej, dworskiej postawie szermierczej, z kijem przy boku, zamiast miecza, w lekkim wykroku, z prawą dłonią opuszczoną swobodnie przy udzie.
– No dobra. Spróbujmy wyobrazić sobie taką sytuację. Stoisz naprzeciw mnie i musisz mnie zabić – wszystko jedno, wyzwałem cię, wiesz, że nie ma innego wyjścia… obojętnie. Powiedz, co zrobisz.
– Nooo… Jesteś wyższy, więc wybiorę taktykę…
– Nie, nie – przerwał jej Hekke. – Mów od początku, wszystko, co będziesz robić. Opisz każdy ruch.
– Noooo… Najpierw wyjmę miecz z pochwy.
– Po co?
Dziewczyna oniemiała na moment.
– Słucham?
– Powiedziałaś, że wyjmiesz miecz. Pytam po co?
– No jak mam walczyć bez miecza?
– A kto ci powiedział, że masz walczyć?
Achaja potrząsnęła głową.
– Ty.
– Nie. Ja powiedziałem ci, że masz mnie zabić. Zabić, a nie walczyć.
– Bogowie. Jak mam cię zabić bez miecza?
Hekke wzruszył ramionami.
– Obojętnie jak. Skocz i wydłub mi oczy, wbij palce do uszu, spróbuj złamać mi kark, wyrwij tchawicę, spróbuj zagryźć. Jak będziesz wyciągać miecz, dasz przeciwnikowi szansę na wyciągnięcie swojego. Jesteś na tyle szybka, żeby wygrać ze mną? Nie sądzę – Hekke tłumaczył cierpliwie. – A wyczerpałem tylko najprostsze możliwości… Możesz się rozpłakać, klęknąć i prosić o łaskę. Jeśli zrobisz to przekonująco, przeciwnik na pewno podejdzie albo, żeby na ciebie napluć, albo, żeby kpić, albo z jakiejkolwiek innej przyczyny. Jak stanie nad tobą, będzie miał opuszczoną głowę – wtedy wstań i obiema rękami błyskawicznie walnij go od dołu w brodę… Złamiesz mu kark jak nic.
– Bogowie! Jak to będzie wyglądało, jeśli na dworze zacznę płakać, bo ktoś mnie wyzwie?
– Na jakim dworze, do zasranej śmierci??? Powiedzieliśmy se jasno, że do końca życia zostaniesz niewolnicą! Nie masz honoru, jesteś nikim. Twoje jedyne zadanie to przeżyć, a jak to osiągniesz, twoja sprawa. Wszystkie metody dobre! Lepiej, żebyś to szybko zrozumiała.
Dziewczyna wzruszyła ramionami.
– Myślałam, że będziesz mnie uczył fechtunku, a nie zabijania nogami i zębami.
– Bo będę, ale pewne podstawy są takie same w każdym rodzaju walki. Zabij! Zabij, a potem będziesz się zastanawiać, czy prawidłowo wykonałaś przejście Brasa z właściwymi przydechami. Potem sprawdzisz, czy wszyscy się z ciebie śmieją, czy uważają cię za tchórza, czy przeciwnie, za cwaną juchę… Powiem inaczej, jeśli przeżyjesz, będziesz miała możliwość zastanawiania się, czy zrobiłaś dobrze. Jeśli zginiesz, bądź pewna, że ten, co cię załatwił, nie będzie płakał… No dobra, za dużo już gadam. Nauczę cię jednej rzeczy na początek. Pokaż jak trzymasz miecz.
Dziewczyna ujęła niesamowicie ciężki kij, ujmując go mocno prawą dłonią przy usztywnionym nadgarstku.
– Do dupy – Hekke postąpił krok do przodu i wytrącił jej kij leciutkim uderzeniem swojego. Nawet nie zdołała spostrzec, jak to zrobił. Wykręcony nadgarstek pulsował bólem. – Nie tak. Podnieś rękę do oczu i patrz: masz kciuk, dwa pierwsze palce i dwa drugie. Nazywa się to kciuk, „przód” i „tył”. I przód i tył to para palców – miecz trzymasz trzema palcami, kciukiem i przodem lub tyłem, reszta tylko blokuje.
– Bogowie… Jak to? – Achaja nie mogła uwierzyć, że mistrzowie fechtunku uczyli ją źle.
– Tak to. Ujmij „rękojeść” tak: kciuk z góry, przód z dołu i tył znowu z góry.
Dziewczyna niezdarnie układała palce. Kij ciążył jej coraz bardziej, niezbyt mogła go utrzymać trzema palcami, tym bardziej, że tylna para właściwie nie brała w tym udziału, usztywniała kij swoimi grzbietami i bolała coraz bardziej.
– O widzisz. A teraz przerzut. Dwoma pierwszymi palcami podrzucasz miecz tak, żeby ostrze leciało na ciebie aż zatoczy prawie pełny łuk, jednocześnie unosząc rękę. Teraz trzymasz rękojeść dwoma tylnymi palcami, przednimi i kciukiem tylko blokujesz.
Dziewczyna wykonała przerzut. „Miecz” Błyskawicznie znalazł się w innym ułożeniu – przedtem trzymała go „z dołu”, celując w górę, teraz trzymała go „z góry”, celując w dół.
– Ale świetne – roześmiała się. – Tak można przejść każdą gardę.
Hekke też się uśmiechnął.
– Widzisz? To jest „długie przejście” – łatwiejsze w wykonaniu, ale trochę zbyt wolne.
– Wolne? Przecież zrobiłam to błyskawicznie.
– Tak ci się tylko wydaje. Teraz „krótkie przejście”. Ujmij rękojeść odwrotnie. Strasznie nienaturalna pozycja dla palców, więc uważaj. Kciuk i pierwsza para z góry, druga para z dołu, masz?
Znowu trzymała „miecz” „od dołu” skierowany ostrzem ku górze.
– Teraz lekkie podniesienie ręki przy jednoczesnym rozluźnieniu palców i miecz sam ląduje w pozycji „z góry na dół”, ty go tylko usztywniasz palcami. Szybkie, nie?
– No, ale co z tego? Przecież tak nie mogę walczyć.
– Dlaczego?
– Prawie nie trzymam miecza, trzy wykręcone palce nie wystarczą. Każdy dureń mi go wybije przy…
– Przed chwilą trzymałaś całą dłonią, tak jak cię nauczono, a mimo to wybiłem ci miecz bez problemu.
– Ach… ty… Ty jesteś dobry w tym jak zaraza.
– Ty też będziesz dobra. Przez najbliższy rok ćwicz chwyty i siłę palców.
– Rok??? No dobra, nawet po roku nie będę w stanie odbić cudzego ciosu, trzymając miecz trzema palcami.
– A kto ci każe odbijać? – Hekke uniósł brwi. – Po co?
– To jak? Mam się nie bronić?
– Nie masz się bronić – tłumaczył cierpliwie. – Masz atakować. Posłuchaj: w całej sztuce fechtunku nie ma nawet pojęcia obrony – dziewczyna chciała zaprotestować, ale Hekke uniósł rękę. – Słuchaj: broni się gorszy przed równie złym. Zapamiętasz wreszcie, że nie chcę, żebyś szła z kimkolwiek walczyć? Masz pójść i go zabić. Od razu. Bez wywijania mieczem, jak nie przymierzając cepem! Zabijaj od razu, rękami, zębami, nogami, napluj mu w oczy, zabijaj czymkolwiek. Jak już dotkniesz miecza, to nie po to, żeby machać na wiwat. Zabij! Zabij od razu, na przykład tym samym ruchem, którym wyciągasz miecz z pochwy. Sru – chwycił swój kij i uderzył dziewczynę w szyję tak silnie, że upadła na piasek, nie mogąc zaczerpnąć tchu. – I już po przeciwniku. Nie wywijaj mieczem i sztyletem, bo prędzej obetniesz sobie uszy niż cokolwiek osiągniesz! Jeśli wyjmujesz miecz, zabij kogoś i schowaj go z powrotem!
– No, ale… – dziewczyna ciągle na klęczkach masowała sobie szyję. Kręciło się jej w głowie. – No, ale czasem…
– Jeśli tylko dopuścisz możliwość, że jednak czasem, przypadkiem, kiedyś… ktoś cię zmusi do obrony, to już po tobie. Lepiej zajmij się szorowaniem garów.
– A… jeśli spotkam mistrza?
– Mistrza pokonuje się siłą woli. Żaden z tych, co ich widziałem, nie znał jakichś strasznie wyrafinowanych chwytów, przejść czy zwodów. Oni zabijali przeciwnika zanim tamten zrozumiał, o co tak naprawdę toczy się gra. Słuchaj, do walki ludzie stają z różnym nastawieniem. Jedni sądzą, „a może mi się uda przeżyć” – nie uda się, to już trupy jeśli trafią na zawodowca. Inni myślą „pofechtujemy się, zobaczymy kto lepszy, a potem się okaże, co i jak” – to też trupy, jeszcze przed walką. I są jeszcze inni, myślą: „zabić, zabić, zabić” albo w ogóle nie myślą o niczym szczególnym, po prostu zabijają. I chodzą sobie po świecie, nie mając często pojęcia, co to jest „przejście Brasa”, co to prawidłowy przydech, ani jak właściwie przenosić ciężar z jednej nogi na drugą. Wiem, czytałaś kroniki rycerskie, a tam się aż roi od opisów: „wykonał piruet i pół zwrotu, unosząc świetlistą klingę oszukał przeciwnika, który również podniósł rękę… Ostrze w dół, półobrót, przerzut miecza do drugiej ręki i… krew zdrajcy chlusnęła na podłogę!” Bzdety!!! Bzdety!!! Kompletna bzdura! Co on baletmistrz, żeby tańczyć? Jeśli tak wyrolował przeciwnika, to kim był? Czarownikiem? Co robił przeciwnik, podczas kiedy on wykonywał te wszystkie zwroty, przerzuty, taneczne kroki? Spał? Chlał wino? Czy z pannami się zadawał? Dlaczego w tym czasie nie zabił naszego bohaterskiego rycerza?
– Może nie mógł?
– No to, co ten rycerz? Dorwał trzyletnie dziecko z mieczem i usiekł, pierwej się popisując? Spróbował by taki bohater ze mną. Przy pierwszym piruecie i drugim pląsie nie mógłby się już doliczyć dziur we własnych płucach… Kurwa mać! To występy cesarskiego baletu czy zabijanie? Możesz biegać… Jak masz dziesięciu przeciwników przeciw sobie. Ale jednego? Zabij go i już.
Dziewczyna zdołała się nareszcie podnieść. Ciągle szumiało jej w głowie. Zwymiotowałaby, gdyby miała czym.
– Mistrza pokonasz, jeśli będziesz szybsza, silniejsza i, przede wszystkim, bardziej zdecydowana. Twoja obecna wiedza, w zupełności do tego wystarczy. Gdybyś jednak teraz stanęła przeciw mistrzowi, zabiłby cię w czasie krótszym niż mrugnięcie. Jesteś za mało zdecydowana, za mało chcesz… Na co tańce urządzać? Trzeba mieć pewność siebie.
– Tylko pewność?
– Tylko. Po pierwszym starciu będziesz wiedzieć, że była to słuszna pewność.
– A jakby nie była słuszna?
– To sobie już z tego nie zdasz sprawy… bo będziesz martwa.
Dziewczyna potrząsnęła głową. Usiłowała sobie rozmasować puchnącą szyję, potem dała za wygraną i podniosła swój kij.
– Nie będziesz mnie uczył, jak się bronić?
– Będę. Tylko po to, żebyśmy mogli ćwiczyć. Tylko po to… – znowu wzruszył ramionami. – Chciałaś wiedzieć, jak odbić cudzy miecz, kiedy swój własny trzyma się tylko trzema palcami. A po co odbijać?
Achaja wzniosła oczy ku niebu. Słowa Hekkego rozbijały jej wszelkie dotychczasowe pojęcia na temat szermierki.
– Po co odbijać, pytam? A jak trafisz na silniejszego? Co wtedy? Nie odbijesz i on cię ciachnie… Odpowiedź brzmi, uderz w bok jego miecza, zmienisz kierunek ciosu, używając bardzo mało swojej siły. Jego miecz opadnie, on sam się odsłoni i… koniec. Ty, po pierwsze, nie włożysz w swój ruch całej siły, on tak… więc będziesz mogła szybciej zmienić kierunek ruchu broni. Po drugie, nie odsłonisz się… Możesz wtedy wykonać gardę (to najgłupsze, bo dasz mu drugą szansę), możesz uciąć mu drugą rękę, jeśli ma w niej sztylet czy kord, możesz wreszcie nadziać go na swój miecz, bo i tak się nie cofnie.
– Bogowie! Uderzyć w bok spadającego miecza? A jak się spóźnię?
– Nikt ci nie każe stać w miejscu jak słup, możesz jednocześnie lekko uskoczyć. A poza tym… Od początku mówiłem, że musisz być szybka, musisz być zdecydowana. Musisz mieć zaufanie do siebie. O to zresztą najtrudniej… Mniejsza z tym.
– Co mi z zaufania? Wystarczy, że raz w życiu się pomylę albo nie zrobię tego dość szybko i…
– …i co? – Hekke mówił teraz powoli, denerwująco powoli, jakby chciał pokazać, że nigdy w życiu już tego nie powtórzy, że taką wiedzę każdy choć w miarę inteligentny człowiek powinien znać od urodzenia. – Wystarczy, że raz w życiu nastąpisz na jadowitego węża. Wystarczy, że raz w życiu wpadniesz pod ciężki furgon. I też będzie po tobie. Tyle tylko, że… ani wąż, ani ciężki furgon tym bardziej, nie chcą cię zabić same z siebie. W przeciwieństwie do szermierza naprzeciw… – Hekke rzucił jej swój kij. – Teraz spróbuj lewą ręką zrobić długie przejście, a prawą krótkie.
Dłuższą chwilę z politowaniem patrzył na nieudolne usiłowania dziewczyny.
– Nie chwytasz tego? – spytał. – Zaczynasz tak, że broń w prawej ręce skierowana jest od dołu ku górze, broń w lewej od góry do dołu, potem przerzut i jest dokładnie odwrotnie.
Achaja miała wrażenie, że kije zaraz połamią jej palce. Zdążyła już uderzyć się w nos, czoło i ucho.
– A teraz nieregularnie, rób lewą i prawą ręką co innego, bez żadnego zgrania.
Dziewczyna spróbowała. Lewy kij wypadł jej z dłoni, a prawy wyrżnął ją w kość policzkową.
– Początki zawsze są trudne. Ale talent masz – powiedział Hekke zupełnie niespodziewanie, Achai wydawało się, że robi wszystko jak ostatnia noga. – Ja sam opanowałem to po jakichś dwóch latach. Ty za rok będziesz już całkiem niezła.
– A… Jeśli za rok wyjdę stąd albo ktoś nas uwolni… – uśmiechnęła się nieśmiało. – Będę mogła zmierzyć się z mistrzem?
Hekke pokiwał głową.
– Nie wyjdziesz stąd ani za rok, ani nigdy – westchnął. – Do końca życia będziesz już tylko niewolnicą.