Szli, a właściwie byli pędzeni przez następne pięć dni. Przez pierwsze dwa nie dostali nic do jedzenia ani, co gorsze, nic do picia. Wiele osób mdlało – byli cuceni przez eskortę poprzez wbicie miecza w tyłek. Sześć osób zmarło, sami chłopcy, strażnicy zdawali się oszczędzać dziewczęta. Potem dostali wodę, we wspólnym korycie, jak konie, o mało nie pozabijali się sami do reszty. Kto się opóźniał, kto sądził, że nie zrobi już więcej ani kroku, był popędzany grubym batem tak, że szybko lokował się na czele kolumny. Ten bat, zszyty z nieforemnych kawałków skóry śnił im się po nocach. Jedno uderzenie rozdzierało tunikę na plecach, barwiąc ją na czerwono. Drugie sprawiało, że człowiek krzyczał, wykonując niezborne ruchy i robił wszystko, żeby uniknąć trzeciego. Opuścili pustynię, wracając na drogę, która była przedłużeniem tej, którą dostali się na teren bitwy. Ale to już nie była królewska droga – to słynna „Aleja Syrinx” zwana przez pędzonych nią niewolników „aleją śmierci”. Ach, jak mało jeszcze wiedzieli o śmierci. Nie mieli pojęcia, że strażnicy właściwie tylko bawią się z nimi. Jeszcze nie przyszedł rozkaz selekcji, jeszcze nie wyznaczono im upokarzających ról, które w hańbie i poniżeniu mieli pełnić do końca krótkiego życia. Na razie wiedzieli jedno. Jakkolwiek źle nie było w obozie dla rekrutów, to jednak ich poprzednich opiekunów obowiązywało jakieś prawo. Musieli liczyć się z jakimiś przepisami, jakąś odpowiedzialnością. A poza tym nie byli ich wrogami. Teraz wystarczyło, że jeden z chłopców powiedział szeptem: Jak długo będą nas tak pędzić? Przecież jesteśmy ludźmi”. Jakiś strażnik usłyszał, podszedł uśmiechnięty.
– A taaaaak. Jesteś człowiekiem, mały, ale już niedługo – wbił mu miecz w brzuch, nie za głęboko i zostawił przerażonego, zgiętego wpół i płaczącego na skraju drogi.
Nikt nie ośmielił się powiedzieć nic więcej. W milczeniu szli przez wioski, gdzie nikt już nie patrzył na nich choć trochę przychylnie. Gawiedź rzucała odchodami i kamieniami, mali chłopcy kopali po nogach albo okładali witkami po twarzach, mężczyźni pluli lub rzucali przekleństwa. Aleja Syrinx. Wielu nie mogło zasnąć w nocy ze wstydu i upokorzenia, szczególnie, że wszyscy jakoś tam wyobrażali sobie przedtem, że będą kroczyć tu jako zwycięzcy.
Czasem karmiono ich ze wspólnej beczki (jeśli ktoś zdążył wziąć trochę kaszy we własne dłonie, miał szczęście), a czasem nie. Czasem była woda rano i wieczorem (oczywiście w korycie dla bydła), a czasem nie. Ludzie słaniali się na nogach, większości było już wszystko jedno, ale… tak im się tylko na razie wydawało. Szóstego dnia spędzono ich na wielki piaszczysty plac na skraju drogi. Tu już czekali na nich urzędnicy. Przy pomocy bata ustawiono jeńców w długi szereg, otoczyło ich wojsko. Rosły mężczyzna w złocistej tunice wystąpił naprzód.
– Achaja, córka Archentara – krzyknął. – Do mnie suko!
Dziewczyna zagryzła wargi w nagłym paroksyzmie strachu. Bogowie! Teraz… teraz ją zabiją. Nie miała racji.
– No szybko, psiamać!
Chwiejąc się, wystąpiła z szeregu. Mężczyzna podszedł do niej powoli.
– Ile wież jest w twoim pałacu? – spytał.
– Co? – była kompletnie zaskoczona.
Mężczyzna uderzył ją w twarz tak, że zatoczyła się i usiadła na piasku. Kopnął ją w biodro i ciągnąc za ucho zmusił do wstania.
– Tu nie dwór Troy, dupo. Ile wież jest w twoim pałacu?
– O… osiem – szepnęła przerażona.
– Ile folwarków należy do was w okręgu stolicy? – kontynuował indagację.
– Dwanaście.
– A ile w prowincji Koai?
– Trzydzieści jeden.
Mężczyzna sprawdził odpowiedzi na jakimś papierze wyjętym z sakwy.
– To ona – rzucił urzędnikowi stojącemu za nim. Chwycił dziewczynę za włosy. Ktoś związał jej z tyłu ręce boleśnie kalecząc skórę, a potem kopniakami wpędzili ją do przygotowanej zawczasu drewnianej klatki, tak niskiej, że ledwie mogła tam siedzieć w kucki. Więcej się nią nie zajmowano. Ten sam mężczyzna w złocistej tunice powrócił przed szereg jeńców.
– Rozbierać się! – krzyknął.
Tych, którzy mieli jeszcze jakieś resztki wstydu albo po prostu nie byli dość szybcy, wściekłe razy batów zmusiły do większego pośpiechu. Mężczyzna w złotej tunice przechadzał się wzdłuż szeregu, oceniając świeży nabytek. Jednocześnie kowal w asyście dwóch żołnierzy rozpalonym żelazem wypalał na tyłkach niewolnicze piętno. Krzyk ofiar zmieszał się z głosami tych, którzy chcieli jakoś zareagować. Strażnicy szybko jednak zaprowadzili porządek – kilka osób, które zemdlały od razów batoga, kopniakami odsunięto od szeregu. Żołnierze tymczasem chwycili kolejną ofiarę. To Reena – Achaja przycisnęła twarz do prętów klatki. Oprawcy ciosem w brzuch sprawili, że się pochyliła, kowal powoli i dokładnie wypalił jej znak niewolnicy na pośladku. Jej krzyk wibrował jeszcze długo po tym, jak tamci chwycili kolejną ofiarę – Durbana. Inny kowal, wraz z pomocnikami, zakuwał nogi więźniów. Najpierw zaciskał połączone łańcuchem obręcze tuż nad kostkami jeńca, a potem na specjalnym kowadle wbijał w połączenia rozpalone do białości, metalowe trzpienie.
Bogowie! Przecież jest ponad dwustu jeńców, myślała Achaja, a strażników i wojska raptem pięćdziesięciu. Dlaczego nie rzucą się na nich? Przecież lepiej nawet zginąć niż dać z sobą zrobić coś takiego… Nikt jednak nie zdołał niczego zrobić. Chłopcy i dziewczęta dawali się pokornie zakuwać, wypalać piętna, a potem płakali tylko z bólu i upokorzenia…
Jakiś urzędnik zaczął sortować niewolników.
– Kopalnia. Kopalnia. Budowa drogi – szedł wolno wzdłuż szeregu, oceniając wzrost, siłę i wygląd. – Kopalnia. Galery. Ooooo… ten jest ładny – do haremu.
Opierającego się chłopca wyciągnięto spośród innych. Achaja zamknęła oczy, bo wiedziała, co teraz nastąpi. Nie mogła jednak zamknąć uszu – słyszała krzyki kastrowanego chłopaka, przekleństwa cyrulika, ciche komendy dowódcy. Wiedziała, że teraz zakopią go po szyję w piasku, czytała o tym. Podobno rany zadane w ten sposób nie chciały się goić, natomiast z kilku zakopanych w suchym piasku chłopcom tylko jednemu, dwóm będzie się jadzić. Pozostali będą zdatni do upokarzającej służby.
Tymczasem urzędnik szedł dalej.
– Kopalnia. Droga. Droga. O, śliczna dziewczyna – do służby w komnatach. Kopalnia. Kopalnia. Droga. Harem.
– Nie! Nieeeeee!!!
– Kopalnia. Kopalnia. Ten w ogóle niezdatny, strażnik, bierz go! Droga. Harem.
– Nie! Panie! Nie róbcie mi tego! Nieeeee…
– Kopalnia.
Achaja z najwyższym trudem włożyła głowę między własne kolana i zacisnęła je, żeby choć trochę zakryć sobie uszy, żeby choć w części odciąć się od tego okrutnego świata zwierząt i ich bezwolnych ofiar. Powieki zacisnęła tak, że łzy, nie mogąc znaleźć ujścia, zaczęły piec w oczy coraz bardziej. Ale świat z zewnątrz nie chciał jej wypuścić.
– Proszę, nie róbcie mi nic złego, co? Proszę… – lekko stłumione głosy dolatywały do niej zewsząd. I była w tym wszystkim tak strasznie sama. Sama! Zaczęła płakać zupełnie otwarcie. Ta potworna, nieogarnialna wprost rozłąka. To straszne zagubienie. Znowu przypomniała sobie o opowieści, którą czytała nie tak dawno przecież w swoim pałacu. O dziewczynie zagubionej w lesie, samej, otoczonej niepokojącymi odgłosami nocy. Nie, to już nie odgłosy! Ona jest otoczona przez potwory! Bogowie! Coraz gorętsze łzy spływały jej na łydki.
Kilku niewolników tymczasem przymocowało specjalne drągi do jej klatki. Chwilę później podnieśli chybotliwą konstrukcję i ruszyli w stronę drogi. Achaja otworzyła oczy dopiero, kiedy wnieśli ją na ułożone z niezwykłą starannością kamienne płyty. Odgłosy selekcji jej własnego oddziału ścichły nieco, potem, po kilku modlitwach marszu, zanikły zupełnie. W niczym jednak nie pomogło to dziewczynie. Czuła, że coś się w niej przełamało. Że rozpada się powoli, że niknie gdzieś jej charakter, wola, umysł, a ona sama zamienia się w małe, zaszczute zwierzątko. Co z nią zrobią? A skąd mogła wiedzieć – przecież nie oddadzą za okup… Nie po to rodzina jej macochy Asiji, zadała sobie tyle trudu, żeby teraz mogła powrócić do Troy. Co za różnica? To już koniec. To koniec wszystkich jej, nawet najskromniejszych marzeń, jej planów, zamysłów. Już nigdy nie będzie księżniczką, córką Wielkiego Księcia. Będzie nikim, mniej niż nikim – półnagą niewolnicą podającą do stołu ku uciesze jakiegoś wielmoży albo obozową ciurą gwałconą przez jakichś żołdaków – „Proszę jakie mamy wojsko, u nas to się gwałci księżniczki krwi!”. Albo zabijają i wrzucą razem z innymi do jakiegoś bezimiennego dołu. Co za różnica. Czuła, że jej umysł drętwieje coraz bardziej, a ona sama zamienia się w kłodę drewna niesioną bezwolnie z prądem rzeki wydarzeń.
Nie wiedziała, ile tak szli. Codziennie, rano i wieczorem dawali jej jeść – dwie miski, jedna z wodą, druga z kaszą czy czymś tam pojawiały się w jej klatce. Z rękami związanymi na placach musiała klękać za każdym razem i chłeptać jak pies. Nie było jak nawet obetrzeć ust. Próbowała kolanem, ale i tak po paru dniach na twarzy utworzyła się jej skorupa zastygłego jedzenia. Jej gęste włosy skołtuniły się, skóra swędziała coraz bardziej, ale jedyne, co mogła zrobić, to czochrać się o pręty klatki. Potem z reguły zapadała w półsen, półmajak. Tkwiła nieruchomo przez cały dzień, obojętna na gwizdy i szczucie gawiedzi z mijanych wiosek. Obojętna na to, czym ją obrzucano, na plucie, na dźganie zaostrzonymi patykami.
Potem, któregoś dnia zobaczyła Syrinx. Wysokie mury świetnej stolicy Luan. Ale nie wprowadzono jej do miasta. Niewolnicy skręcili gdzieś w bok, schodząc z drogi i zanieśli ją do niewielkiego majątku odległego może o pół dnia drogi od głównego szlaku. Tu wyjęto ją nareszcie z klatki. Ktoś rozwiązał jej ręce, poczuła straszliwy ból, w żaden sposób nie mogła rozprostować palców, pozostały przygięte i niesprawne. Pozwolono jej się umyć, niestety w asyście dwóch strażników uzbrojonych w harapy, ale przestała zważać na wszystko, jakoś tam odwracała się przed ich wzrokiem, nie zdejmując koszmarnie już brudnej tuniki. Ktoś nałożył jej na ręce grube wojłokowe pokrowce, a na twarz żelazny kaganiec. Wprowadzono ją do niewielkiej, obitej matami celi. Teraz dopiero zrozumiała wszystko. Nie chcieli, żeby sobie coś zrobiła. Tak. Była im do czegoś potrzebna. Ale kiedy to nastąpi?
Nie liczyła upływających dni. Znowu karmiono ją dwa razy dziennie, tym razem jednak niewolnik przytrzymywał jej miskę przy ustach. Woda była w płytkim korycie, w każdej chwili mogła chłeptać do woli, mogła szybkimi ruchami głowy umyć kaganiec, mogłaby nawet przepłukać włosy, jeśli tylko potrafiłaby się odpowiednio wygiąć. Nie robiła tego, później musiałaby pić tą wodę. Po jakimś czasie usiłowała zagadnąć odwiedzającego ją niewolnika, ale ten tylko uśmiechnął się lekko i otworzył usta. Odwróciła wzrok – miał ucięty język.
Nikt z ważniejszych osób nie odwiedzał jej nigdy, nikt o nic nie pytał. Strażnicy zaglądali do celi przez specjalny otwór, ale żaden się nie odzywał. Jak długo siedziała? Nie mogła nawet rysować kresek na ścianie. Dni, jeden za drugim, ciągnęły się niemiłosiernie, każdy taki sam, podobny do poprzedniego, podobny do wszystkich innych.