Opasły strażnik skrzywił się, widząc zdesperowanego z głodu człowieka wymachującego ciężkim młotem do rozbijania kamieni. To, że ktoś zwariował nie było niczym dziwnym, zdarzało się nawet dość często. Czasem jednak taki wariat robił się naprawdę niebezpieczny. Ten tutaj niby nie był równorzędnym przeciwnikiem dla uzbrojonego w miecz strażnika, ale kto go tam, wie. Może w ostatniej chwili rzuci młotem, walnie w łeb i… Po co umierać? Strażnik nie chciał ryzykować, rozejrzał się w poszukiwaniu „ludzi”, którzy mogli za niego podjąć się niebezpiecznego zadania. Niestety, w kolejce po skąpą, wieczorną porcję strawy stała tylko Achaja. Strażnik, nie chciał posługiwać się „psami”, nie mógł też użyć zwykłych niewolników, „nawozu” – zbyt wielu mógłby stracić w starciu z niebezpiecznym wariatem. Bez przekonania skinął na dziewczynę.
– Hej ty! – wrzasnął. – Chodź no tutaj!
Achaja zaklęła w duchu. Nie mogła jednak zignorować wezwania. Wbiła w ziemię swój kij i warknęła do tych, co stali za nią.
– Tu jest moje miejsce. Jak któryś ruszy do przodu beze mnie… Pozabijam!
– No szybciej, psiamać! – ryknął strażnik, chwytając za bat przywiązany do pasa. – Czego się guzdrzesz!!!
Podeszła bliżej, a on wskazał jej półnagiego człowieka z młotem.
– Przynieś go tutaj. Ale już!
Nie pytała, czy chodzi o młot, czy o niewolnika. Mogła przynieść obydwie rzeczy naraz. Spokojnie podeszła do desperata, który wyjąc zamierzył się młotem.
– Zabiję! Zabiję!!!
Zrobiła jeszcze krok. Wariat włożył w ten cios wszystkie swoje siły. Młot świsnął, opadając na głowę dziewczyny, ta jednak odsunęła się lekko i uderzyła pięścią z boku ciężkie drzewce, zmieniając jego tor. Poczuła na twarzy podmuch – obuch minął ją w odległości dłoni, może półtorej… Stojąc ciągle bokiem, walnęła szaleńca łokciem w krtań i wykorzystując to, że się pochylił, usiłując odzyskać oddech, zarzuciła go sobie na plecy. Podniosła też leżący obok młot. Kilkanaście drobnych kroków i zrzuciła swój ładunek wprost pod nogi strażnika. Ten odsunął się jednak.
– Trzymaj go! Trzymaj! – rozkazał.
Pochyliła się i wykręciła leżącemu ręce. Strażnik rzucił jej kawałek rzemienia, którym skrępowała nadgarstki.
– Nooo… Jak cię tam zwą?
– Achaja.
– Na… Masz – rzucił jej dwa suchary, które złapała w locie. – Możesz iść.
Tymczasem w kolejce zrobiła się spora wyrwa. Nikt nie ośmielił się przejść obok wbitego w ziemię kija. Achaja wyrwała go i dogoniła człowieka, który stał przed nią. Skądś z boku podszedł do niej Rokhan, też „człowiek” przywódca grupy byłych poddanych króla Troy.
– No ładnie – mrugnął do niej porozumiewawczo. Pobrał już wcześniej swoją porcję, teraz sączył powoli zwartość miski. – Ale głupia jesteś. Jak tylko reszta „ludzi” zobaczyła tego szaleńca, tośmy się poukrywali. Wiadomo, że gruby sam na niego nie pójdzie.
– Ukrywać się? Niby po co?
– A po co się narażać dla strażnika? Za dwa suchary?
– Hekke kazał mi ćwiczyć – powiedziała, jakby miało to być wyjaśnienie. – A poza tym nie chciałam stracić miejsca w kolejce.
– Eeeeee… Hekke i Hekke. Ty jesteś nasza! Powinnaś trzymać z nami, a nie z Luańczykami, jak ten Hekke i karzeł.
– Gdyby nie oni, od dwóch lat już bym nie żyła.
– Już dwa lata tu jesteś? – Rokhan opróżnił swoją miskę i wylizał dno. – Przejdź do nas, zawsze lepiej z rodakami, niźli wrogami.
– Akurat. Po jednej nocy z wami, nie mogłabym nogami poruszyć!
– He, he, he… – Rokhan, zanim został żołnierzem i popadł w niewolę, był robotnikiem budującym królewskie drogi w Troy. Dlatego zdołał się szybko zaadoptować do nowych warunków i stworzył własną grupę. – A ci dwaj to niby kapłani? W ogóle nie dupczą, co?
– Ale ich jest dwóch, a was siedmiu! Idź ty mi, zaraza, zbereźniku jeden! – Achaja już dawno przyswoiła sobie język niewolników, ten, którego używali „ludzie”. Z „psami” i „nawozem” nie rozmawiała w ogóle.
– He, he. Nooo. Jakby ci było mało… wiesz czego, to przyjdź do nas! Wesoło będzie.
– Jak komu! – dziewczyna znalazła się wreszcie na początku kolejki. Pobrała trzy porcje i ruszyła w stronę swojej ziemianki. – Złapcie se babę od „psów”, jakeście niewyżyci! – rzuciła jeszcze przez ramię.
– He, he… – Rokhan nie obraził się bynajmniej. „Ludzie” z reguły nie obrażali się na siebie, tak było bezpieczniej. – Co ja, mendów chce dostać, czy co?
Achaja nie oglądała się za siebie. Niesienie w dwóch rękach trzech w miarę pełnych misek, dwóch sucharów i kija było dość trudnym zadaniem, szczególnie jeśli się miało skute nogi, ale nie uroniła ani kropli.
– I jak tam? – powitał ją Krótki u wejścia.
– Mam dwa suchary – pochwaliła się.
– Zdolna dziewczyna. A skąd?
– Strażnik kazał mi załatwić jednego takiego – nie wdawała się w szczegóły. Szybko podzieliła suchary na trzy równe porcje i zaczęła siorbać ze swojej miski. – Gdzie Hekke?
– Zaraz przyjdzie – karzeł nie spieszył się z jedzeniem.
– Mocny był?
– Kto?
– No ten… od strażnika.
– Aaaa… nawet, dosyć – dziewczyna włożyła do ust kawałek suchara. – Młot miał. Wariat.
– Nigdy nie wiadomo, co wariatowi strzeli…
– Eeee… Nie po to Hekke tak długo się nade mną znęcał, nazywając to nauką – przełknęła kolejny kęs – żebym się teraz kogokolwiek bała.
Krótki poczuł się urażony.
– A ja? Ja cię niczego nie nauczyłem?
Uśmiechnęła się.
– Wszystkiego, Krótki! Dzięki wam, myślę, że mogłabym tu sama wszystkich pozabijać.
– Zabijanie to nie wszystko – mruknął. – Trzeba jeszcze zwyciężyć i przetrwać.
– A to nie to samo?
Zaprzeczył ruchem głowy. Dopiero teraz wziął się za swoją porcję, zupełnie jakby nie był głodny. Jadł w milczeniu, roztrząsając coś w myślach. Wreszcie skończył i wylizał miskę.
– Wiesz co? – powiedział po chwili. – Grałaś kiedyś w łapki?
– Co?
– No w „łapki”. Jeden trzyma dłonie wierzchem na dół, a drugi wierzchem do góry. Dłonie prawie się stykają. Ten co ma na dole, musi uderzyć tego drugiego w grzbiety dłoni, a ten drugi musi uniknąć uderzenia i…
– Nie kończ. Grałam.
– To chodź, spróbujemy – karzeł wysunął w jej stronę ręce. – Zobaczysz, że zawsze wygram.
– Ty we wszystko wygrywasz, Krótki.
– Chodź. Nauczę cię czegoś.
Dziewczyna położyła swoje dłonie na jego. Poczuła, że tamte drgają, cofnęła swoje i zarobiła pierwsze uderzenie. Po chwili znowu, i znowu. Przybrała lepszą pozycję, usiłując się skupić. Karzeł był jednak niesamowicie szybki. Po tych wszystkich lekcjach u Hekkego, po ćwiczeniu refleksu, sztuki koncentracji, błyskawicznego zadawania ciosów, nie potrafiła wygrać w „łapki” z karłem.
– A zaraza by cię wybiła!!! – cofnęła obolałe dłonie. – Jak ty to robisz, psiamać?
Krótki uśmiechnął się, przekrzywiając głowę.
– Jesteś szybsza ode mnie – powiedział. – A jednak wygrałem.
– Jak?
Roześmiał się.
– Kiedy trzymasz swoje dłonie nad moimi, wystarczy, że lekko drgnę, a ty swoje cofasz. Potem, siłą rzeczy, musisz powrócić do poprzedniej pozycji i wtedy cię uderzam.
– Nie rozumiem.
– Popatrz – pokazywał na własnych dłoniach. – Cofasz ręce, okazuje się, że moje drgnięcie było tylko zwodem, więc wyciągasz ręce znowu do przodu i w tym momencie właśnie muszę cię uderzyć. Biję podczas twojego ruchu do przodu i zawsze trafię, bo ty zanim cofniesz ręce, musisz je najpierw zatrzymać (to jedna decyzja), a potem dopiero cofnąć (to druga decyzja). Musisz podjąć dwie decyzje w czasie, w którym ja nie muszę podjąć żadnej. Ja po prostu czekam na chwilę, kiedy będziesz nakładać swoje ręce na moje. I koniec.
– Świetne! – Achaja wyobraziła sobie, że wygra w ten sposób od Hekkego jego jutrzejszą porcję. – Możemy poćwiczyć?
– Nie – karzeł uśmiechnął się znowu. – Tyle razy ci mówiłem, że nie siadam do gry, jeśli już z góry nie zapewnię sobie zwycięstwa. A ja zdradziłem ci swój sekret. Już nie wygram.
– Ale… Zrób to dla mnie.
– Nie robię niczego dla nikogo, kotku. Wszystko dla siebie. Jeśli cię uczę, to mam w tym swój ukryty cel. Słuchaj mnie uważnie – Krótki rozsiadł się wygodnie. – Tyle razy ci powtarzałem, nie siadaj nigdy do gry, jeśli z góry nie zapewnisz sobie zwycięstwa. Nie walcz z nikim, jeśli już z góry nie będziesz miała zapewnionego zwycięstwa. Zawsze można trafić na taką chwilę, kiedy twój przeciwnik będzie w sytuacji, jak ty w grze w łapki. Chcesz się z kimś bić? Najgłupsze to wyzwać go na ubitą ziemię. Oddajesz mu inicjatywę. Wyobraź sobie taką sytuację. Wchodzisz do karczmy. Na tobie, koniecznie, skórzana kurta, najlepiej wojskowa, nabijana ćwiekami, lekko naddarta. Przy boku miecz, do uda przypasany sztylet, opaski na nadgarstkach, opaska wokół czoła, może jakaś śliczna blizna na twarzy… I co? Wszyscy są już gotowi. Nieważne, czy żeby się zmierzyć, czy żeby uciekać. A wyobraź to sobie inaczej. Człowiek, którego masz zabić, widzi nagle w karczmie zagubione dziewczę, zasmarkane, w ślicznej choć lekko zaniedbanej sukni. Dziecko robi minę „no niech mi ktoś pomoże” i chlipiąc podchodzi do człowieka: „bo wie pan, ja i moja ciocia…”, głośny płacz, „bo jechałyśmy razem i… Ojej! Pan ma taką dużą dziurkę w brzuszku i cieknie panu jucha…”.
– Że niby ciachnę go sztyletem?
– Że niby zrobisz z nim, co zechcesz – karzeł przedrzeźniał jej głos. – Słuchaj, na dworze cesarza Luan udawałem czarownika. Wielkiego czarownika! Żyłem jak Wieeeeeeeelki Pan prawie osiem lat. I nie mając zielonego pojęcia o magii, byłem lepszy od prawdziwych czarowników!
– Wiele mnie nauczyłeś – Achaja podniosła swoją miskę i sprawiła, że naczynie nagle wyparowało z jej rąk. – Fajna sztuczka – wyjęła miskę zza pleców. – Naprawdę jestem pojętna.
Krótki załamał ręce.
– Gównaś się nauczyła! Nie o to chodzi, żeby sztylet pojawiał się i znikał w twojej dłoni. Chodzi o to, żebyś nie ty zabijała twojego przeciwnika. Żeby robił to kto inny.
– Kurza twarz! Niby kto?
– Oj ty – karzeł wzniósł oczy ku górze. – Ale przeciwnik ma widzieć w tobie kogoś innego.
– Niby kogo?
Krótki westchnął ciężko. Podrapał się w brodę.
– Dobra. Nauczę się czegoś. Zrób minę niewinnego dziewczęcia.
Achaja wzruszyła ramionami. Nie bardzo wiedziała, jak to zrobić. Opuściła głowę i zamrugała powiekami.
– Nieźle, ale nie o to chodzi. Patrz wprost na mnie. Ooooo taaaak… Otwórz szerzej oczy! Jeszcze… Jeszcze. Mhm. Lekko otwórz usta, za szeroko, nie… O taaaak. I patrz takim cielęcym wzrokiem. Świetnie. A teraz obliż się lekko. Nieeeee! Nie tak, jakbyś była głodna. Wiesz, co mam na myśli. O! O! O właśnie! Ślicznie! Jak myślisz, co zrobi facet, który będzie stał naprzeciw ciebie, kiedy zrobisz coś takiego? Będzie myślał o walce? Wątpię. A teraz zrób minę doświadczonej dziwki. Głowa lekko na bok, uśmiechnij się. Wiesz jak. Nieeee. Uśmiechnij się… – Krótki długo szukał odpowiedniego słowa. – Uśmiechnij się… jebliwie! O! Odchyl głowę na prawe ramię, mrugnij do mnie, szerszy uśmiech, oboje wiemy, o co chodzi. A teraz nagła zmiana, mina świętoszki w stylu „jak możesz tak na mnie patrzeć”. O właśnie! – roześmiał się. – Jak sądzisz, o czym będzie myślał mężczyzna z najdłuższym nawet mieczem, widząc cię taką. O walce? Nieeeee… Zapewniam cię, że nie o walce. Szkoda, że kobiety nie mogą zostać aktorami, zrobiłabyś na scenie amfiteatru wielką karierę.
– Przecież aktorzy mają na twarzach maski.
– Gesty też masz niezłe. Uwierz mi. A teraz zrób… – karzeł odchrząknął nagle i zmienił temat. – Wiesz, nie… Od strojenia tych twoich min, chuć we mnie wezbrała. Chodź tu, a później będę cię uczył dalej.
Achaja przysunęła się bliżej, mamrocząc.
– Ach ci mężczyźni z tą swoją nauką. Albo zabiorą ci twoją porcję strawy, albo dadzą w mordę, albo dobiorą się do twojego tyłka. Na tym zawsze kończy się męska „nauka”!
Krótki nie protestował. Zgodnie z tym co sam przedtem mówił, nie miał w tej chwili ochoty ani na dyskusję, ani na żaden inny rodzaj walki.
Kiedy dłuższy czas potem leżeli na klepisku ziemianki, Krótki spojrzał w bok i powiedział.
– Wiesz, że nawet leżąc możesz się uczyć?
– Taaaa… Wiem nawet czego!
Roześmiał się chrapliwie, kręcąc głową.
– Wiesz, że ja nigdy nie marznę?
– To akurat wiem. Pustynna noc zimna, kiedy ja i Hekke drżymy nad ranem, ty leżysz jak pod pierzyną.
– A wiesz, co daje ciału ciepło?
– Niby co?
– Krew.
Dziewczyna wzruszyła ramionami. Trudno było wymyślić coś głupszego.
– Jeśli leżąc spokojnie, zaczniesz sobie powtarzać, że twoja lewa ręka jest ciężka, to po pewnym czasie stanie się ciężka. Tak, że trudno będzie ją podnieść. Jeśli zaczniesz powtarzać, że lewa ręka jest ciepła, to będzie ciepła bez względu czy wokół zimno, czy upał. Tylko powtarzać trzeba nienachalnie, nie trzeba tego bardzo chcieć, przepowiadać sobie w myślach słowa obojętnie, monotonnie, byle jak. Twoim najgorszym wrogiem jest twój własny umysł. On cię wiąże, on cię krępuje. Po pewnym czasie rozgrzejesz tak całe swoje ciało. Będziesz to mogła robić w każdej chwili. Będziesz mogła wstrzymać bicie serca, pozbyć się lęku, powstrzymać krew cieknącą z rany.
– Pokażesz mi? – dziewczyna zainteresowała się nagle.
– Przecież ci mówię. Zacznij dzisiaj, przed snem.
– I jak się zatnę, to będę mogła powstrzymać krew?
Krótki machnął ręką.
– Może… Po roku ćwiczeń. Ja to potrafię.
Chciał dodać coś jeszcze, ale w wejściu do ziemianki pojawił się Hekke.
– A ty co? – warknął na dziewczynę. – Zapomniałaś o codziennych ćwiczeniach?! Wylegujesz się jak baba w połogu?!!!
Achaja wyskoczyła na zewnątrz, dosłownie w locie chwytając swoje dwa kije, „normalny” i ten, który służył do ćwiczeń. Nie byłoby rozsądną rzeczą dyskutowanie z Hekkem. A on, jak każdy mistrz, czy nawet więcej niż mistrz, uwielbiał popisywać się swoimi umiejętnościami.
– No stawaj! – krzyknął. A kiedy chwyciła oba „miecze” w trzy palce każdej dłoni, natarł na nią brutalnie. – Szybciej! Szybciej!!!
Sparowała jego cios i zrobiła przewrót do przodu, czując na plecach wściekłe uderzenia jego kija.
– Mówiłem, nie tańcz, jak walczysz z jednym! Zabij!
Walnął ją w głowę, ale nie upadła. Kiedy chciał powtórzyć cios, sparowała go, uderzając lekko w bok jego „miecza” i odskakując.
– Inicjatywa, dupo!!! – ryknął. – Na co czekasz? Na przybycie samego cesarza Luan?!!!
Skoczyła do przodu, ale nadział ją (prawie dosłownie) na swój kij i sam odskoczył w bok. Dziewczynie zbierało się na wymioty. Czuła jak coś pulsuje w jej głowie. Miała już dwa skurcze mięśni, na prawym barku i gdzieś w okolicach miednicy. Nie mogła się bardziej skoncentrować. Tymczasem Hekke natarł, jak to zwykle on, lekko, zwinnie, jakby patrząc gdzieś w bok. Mierzył w jej nogi, uchyliła się nagłym skokiem, sparowała, lewa ręka zmieniła chwyt, z „góry” na „dół”, prawa wykonała zwód „góra, dół, góra”, mięciutki cios w szyję. Uniknął! Właściwie tylko szarpnął własną szyją, o mało nie łamiąc sam sobie karku. Zaatakował od dołu, Achaja zmieniła położenie kijów: lewy – góra, prawy – dół, skrzyżowała je, poczuła, że ma nowy skurcz, lewe przedramię, zablokowała jego kij, z całej siły kopnęła go w nogę i prawą ręką wymierzyła mocny, precyzyjny cios – znowu w szyję. Liczyła, że nie będzie się spodziewał powtórki. Spodziewał się! W czasie krótszym niż ćwierć oddechu leżała już na ziemi, mając jakieś pięć, sześć skurczów mięśni, w tym prawa łydka. Nie mogła już walczyć.
Hekke, dysząc, nachylił się nad nią.
– Dupa! Dupa! Dupa! – krzyknął. – Jesteś mistrzem! I wyżej już nie dojdziesz!
Chwycił jej stopę i rozciągnął mięsień łydki. – Nigdy nie będziesz szermierzem natchnionym, dupo!!!
Zaczął bić ją w bark, chcąc zlikwidować skurcz. Udało mu się dopiero po dłuższym czasie. Paznokciem oderwał od swojego kija długą drzazgę i wbijając ją w mięśnie dziewczyny, zlikwidował pozostałe skurcze.
– Zanim tak naprawdę zaczniesz walczyć – sapnął – ciało odmawia ci posłuszeństwa. Bo za dużo myślisz – dłuższą chwilę uspokajał oddech. – Za długo walczysz. Czemu nie zabijesz mnie na samym początku?
– Bo to ty jesteś… – dziewczyna syknęła z bólu, usiłując się wyprostować – szermierzem natchnionym.
– Ach – splunął na piasek. – Więc to cię tak krępuje.
Ze złością odrzucił kij i usiadł pod skałą, przeżuwając jakieś przekleństwa. Potem otarł pot z czoła i długo masował sobie twarz.
– Słuchaj… – powiedział po dłuższej chwili. – Naprawdę jesteś mistrzem – jego ciche słowa ledwo wybijały się ponad szum rodzącego się wiatru zwiastującego burzę piaskową. – Dzięki pracy przy tych jebanych kamieniach jesteś naprawdę silna. Nie dałaś z siebie zrobić szmaty, ćwiczysz codziennie, Krótki pokazuje ci różne sztuczki i zwody, kształtuje twój umysł. Ale… Nie zostaniesz szermierzem natchnionym, jeśli nie… – wyraźnie zaklął w duchu. – Jeśli nie poświęcisz samej siebie. Już w tej chwili jest niewielu facetów na świecie, którzy mogliby cię zabić. Załatwisz większość tych, których zwą „mistrzami”, ale…
– Ale Nolaan mnie zabije, tak? – spytała perfidnie, chcąc go zdenerwować.
Hekke siedział spokojnie w tej samej pozycji co przedtem. Zdmuchnął z nosa jakiś niewidzialny pyłek.
– Nolaan… – westchnął. – Wystarczy, że pierdnie w twojej obecności. I nikt już nie pozbiera twoich kości.
– Pierdolona zaraza! – Achaja podniosła się wreszcie, sycząc z bólu. – Nikt w tym obozie już mi nie podskoczy. Dzisiaj gołymi rękami załatwiłam wariata z młotem, którego bał się nawet uzbrojony strażnik! Czego jeszcze chcesz? Sam mówiłeś, że nigdy stąd nie wyjdę. Żyję! Zabiję każdego psa, który się do mnie zbliży! Czego chcesz jeszcze?!!!
Hekke przymknął oczy, zupełnie jak nauczyciel, który ma do czynienia z wyjątkowo tępym uczniem.
– Szermierka nie ma nic wspólnego z zabijaniem – powiedział cicho. Jego słowa były ledwie słyszalne w podmuchach wzmagającego się wiatru. – Nolaan… o ile wiem, nigdy nikogo nie zabił. Nie tobie się z nim równać. Lepiej o tym w ogóle nie marzyć – podniósł opuszczoną głowę. – Szermujesz po to, żeby być najlepsza. Lepsza niż wszyscy. Lepsza od samej siebie. W każdej walce nie patrzysz na przeciwnika. Walczysz ze sobą. Tylko z sobą. Siebie masz pokonać. Nie przeciwnika – znowu opuścił głowę i milczał dłuższy czas. – Był nakaz na Viriona – podjął – Dwudziestu rycerzy Zakonu przyszło po jego głowę. Virion pijany, w burdelu… Ledwie podarte gacie miał na sobie. Rycerze wołali go, wiedząc, że nie ucieknie, że nie zaprzeczy legendzie. Śmiali się, krotochwile wykrzykiwali. Virion, chwiejąc się na nogach, zeszedł do nich, w brudnych gaciach, obrzygany, z mieczem jeno w ręku. Rycerze otoczyli go, szydzili, cześć mu odbierali. A on powiedział… „O! Dwadzieścia żywych trupów ze mnie szydzi. Cóż za czasy nastały, żeby trupy, miast na cmentarzu leżeć, ludzi nachodziły”. I wyciągnęli rycerze broń. Rycerze Zakonu! Najlepsi w mieczu. Najszybsi. Od dziecka szkoleni w szermierce, w znoszeniu bólu i ran, w pogardzie dla śmierci. I mówili: „Jeszcze słowem kąsasz? Nad własnym grobem?”. A Virion brudny, w gaciach samych. Kurwy w burdelu dalejże go lżyć i obśmiewać. A pachołkowie, czy to chcąc podlizać się Zakonowi, czy to respekt czując przed taką siłą, dalejże oblewać go pomyjami. Aż podszedł jeden z najmłodszych i z tyłu wylał mu zawartość spluwaczki na głowę. Virion odwrócił się i uśmiechnął. „Synu” – powiedział – „wydaje ci się, że wszystkie rzeczy ułożone na świecie. Że wszystko ustalone przez większych niż my… Ale nie ma przeznaczenia! Nie wszystko dzieje się tak, jak chcą możni, jak chcą Bogowie. Nie mówię tego, żebyś opowiadał wnukom. Chcę, żebyś wiedział, że nie ma przeznaczenia!” I odwrócił się. Kurwy lżyły go, parobkowie obrzucali śmieciami, rycerze ruszyli na niego… A on zabijał ich, jednego po drugim, jednego po drugim, jednego po drugim. Jak skończył, brudny, śmierdzący… ślizgając się we krwi podszedł do schodów. „Nie ma przeznaczenia” – powiedział do struchlałego chłopca. „Nie możni i nie Bogowie ustalają porządek świata. Nie ma przeznaczenia”. Kurwy milczały przerażone, parobkowie uciekali, niosąc wieść o klęsce… I tylko jęki śmiertelnie rannych odpowiadały jego głosowi.
Hekke zamilkł, ale po chwili podjął znowu.
– Jesteś tak niesamowicie silna. Jesteś szybka, zwinna. Jesteś mądra i sprytna. Mogłabyś pokonać Viriona, tym bardziej, że on już stary. Ale gdyby doszło do tego dzisiaj, załatwiłby cię jednym ciosem. Wiesz dlaczego? Bo jesteś dupą! Nie myślisz jak mężczyzna. Nie potrafisz się poświęcić. Pamiętaj. Nie możesz walczyć tylko w połowie. Nawet, jak stajesz przed trzyletnim dzieckiem uzbrojonym w grzechotkę, musisz dać z siebie wszystko. Nie ma walki na pół. Nie możesz zastanawiać się nad tym, czy zginiesz, czy zostaniesz kaleką, ani co będzie dalej. Walczysz! I to wszystko, tylko to się liczy. Walczysz, żeby zabić, nawet kosztem poświęcenia wszystkiego! Nie ma sensu umierać w łożnicy, nie ma sensu zdawać się na wyroki boskie. Ot stara jesteś, chora, leżysz i gaśniesz. Wiesz, że już po tobie. I co? Dasz się wyręczyć Bogom? A na co? Nie lepiej zwlec się z łoża, wleźć na jakąś skałę i rzucić się na dół? Twój los w twoich rękach, nie Bogów. Nastąpisz na jadowitego węża, po tobie. Trudno. Bogowie wygrali. Ale dopadnie cię śmiertelna choroba? Na co czekasz? Skończ z sobą sama. Pokaż samej sobie, że potrafisz iść własną ścieżką. Bez niczyjej łaski, bez zlitowania. Tak samo jest w walce. Nie będzie łaski. Nie będzie zlitowania. Ty albo on. Daj z siebie wszystko albo uciekaj. Walka to wolność. Idzie na ciebie stu rycerzy… No żesz, przecież nie wydolisz. Sama, w brudnych gaciach, zatruta jesteś po piciu, srać się chce i rzygać. Nie jak w rycerskich eposach. Robisz krok i coś cieknie po nodze. Możesz uciec. Od rycerzy uciekniesz, od Bogów nie uda się uciec… Więc walcz. Daj z siebie wszystko, godząc się na śmierć, na zatracenie. Wszystko. Na jedną kartę, wszystko! A wtedy kto wie… Może i stu rycerzy pokonasz.
Hekke zamilkł. Tym razem na dłużej. Roztrząsał coś w myślach, wyłamywał palce. Potem podjął znowu.
– Nie możesz walczyć przeciwko stu rycerzom myśląc: „a teraz pokażę wszystkim, jak ja ślicznie zabijam”. Po tobie! Nie ma się co wdzięczyć – to nie wybieg na targu niewolnic. Więc nie ma w walce nic pięknego? Nie ma. Pot, krew, smród… Nie spotkałem jeszcze takiego, co dostał mieczem i się nie sfajdał. A i tobie się może zdarzyć, nawet jak cię nie ciachną. Ale jeśli pójdziesz przeciwko stu i powiesz sobie: „Ja wybrałam! Wiem, że to śmierć, wiem, że to zatracenie, ale robię to dla siebie”. Wtedy w walce jest wolność. Po tej, czy po tamtej stronie życia – wszystko jedno! Możesz umierać w poniżeniu, sama, niezdolna odgonić psów, które na ciebie szczają, ale to jest wolność. Nikt nie powiedział, że wolność jest łatwa, że tania jak postaw sukna, że można ją mieć jak dziwkę za dwa brązowe w burdelu. Ale można ją mieć. Tylko nie patrz na innych. Zobacz samą siebie we własnych oczach. Nigdy nie patrz na innych. Wolność to ty, kotku. Tylko ty!
Hekke wstał lekko i zwinnie, jakby w ogóle w tym dniu nie walczył i nie pracował od świtu do zmierzchu.
– No, przeszło ci? – spytał zupełnie innym tonem.
Skinęła głową, choć większość mięśni pulsowała bólem.
– No to uchyl się – dźgnął ją kijem prosto w splot słoneczny, tak, że runęła znowu na kolana, nie mogąc zaczerpnąć oddechu.
– No i co? Gdzie twój refleks? – Hekke patrzył na jej czerwieniącą się coraz bardziej twarz i desperackie próby nabrania powietrza. – Długo tak będziesz siedzieć?
Czuła, że się dusi, coraz bardziej kręciło jej się w głowie. Usiłowała się podnieść i o mało nie zwymiotowała, powstrzymując się ostatkiem sił, bowiem wiedziała, że jeśli ulegnie słabości żołądka, już nie odzyska oddechu.
Hekke patrzył na nią lekko znudzony.
– Dlaczego nie byłaś przygotowana na ten cios? – spytał.
– B… – udało jej się trochę wyprostować… trochę… troszeczkę powietrza dotarło do jej płuc. – Bo…
– Przecież cię ostrzegłem.
– Ż… Ż…
– Co?
– Żeby…
– Mogłabyś powiedzieć to całym zdaniem?
– Żeby cię jasna zaraza wzięła! – dziewczynę znowu zemdliło po wypowiedzeniu tak długiej kwestii prawie na bezdechu. Coś ciepłego rozlewało się w jej wnętrzu. Wzięła mały oddech, potem drugi, chwiejąc się stanęła na nogach pewna, że teraz się nie podda.
– Czemu jesteś taka sina? – spytał Hekke.
Oparła dłonie na kolanach. Byleby tylko wytrwać na stojąco.
– Żeby cię… – ślina pociekła jej po brodzie i dużymi, nierównymi kroplami opadła na ziemię. Odzyskała oddech! Przetarła twarz, ciągle chwiejąc się na nogach. Nowa fala mdłości, ale już nie tak dokuczliwa. – Żeby cię trafił…
Hekke uderzył znienacka, ale tym razem była przygotowana. Pokonując szarpiący trzewia ból, wbrew sobie, wbrew wszystkiemu, co w niej krzyczało, że jeszcze chwilę, jeszcze dwa, trzy spokojne oddechy skoczyła w tył, padając na plecy. Przewrót przez głowę i znowu stała ze zdziwieniem konstatując, że widzi podwójnie. Zamknęła oczy, robiąc zastawę kijami, zwód, krok w bok… Palące uderzenie kija na barku, zwód, zastawa, paraliżujący ból od uderzenia w goleń – miała już tylko jedną nogę. Zwód, zastawa. Nie! Skok do przodu, skurcz w lewym udzie, cios, skurcz w lewej łydce – obie nogi wyłączone – padając cios i… Nareszcie trafienie!!! Prosto w bok, w wątrobę! Co za rozkosz obserwować grymas bólu na twarzy Hekkego! Bogowie!!! To jej najszczęśliwszy dzień w życiu! Płakała z bólu, nie była zdolna się podnieść, kaszlała potwornie, ale on… szermierz natchniony, krzywiąc się masował swój bok… Bogowie!
– No… nieźle – wysapał po chwili. Usiłował tego nie pokazywać, ale prawy bok musiał go szarpać przynajmniej w połowie tak mocno, jak jej własne ciało. – Nieźle.
Zagryzając zęby, naciągnęła lewą stopę, likwidując skurcz w łydce. Podniosła porzuconą przez Hekkego drzazgę i wbiła ją sobie w lewe udo. Skurcz ustępował powoli. Łykała własne łzy. Prawa goleń pulsowała bólem, wiedziała, że dłuższy czas będzie mogła tylko siedzieć. Uśmiechnęła się pełna szczęścia.
– No… tośmy się załatwili.
– My? – przyłożył jej kij do szyi. – Teraz mógłbym ci uciąć głowę!
– Z przekłutą wątrobą długo byś nie pożył.
– A co mi tam. Nie o to chodzi! Patrzyłbym na twoją śmierć. A to wystarczy.
Rozkaszlała się znowu.
– Taaaa? – zdołała powiedzieć dopiero po dłuższej chwili. – Sam mówiłeś „zabij” i nie patrz na nic.
– Kretynka.
– Osioł.
Nagle jęknęli z bólu, oboje jednocześnie. I zaczęli się śmiać. Jednak Hekke opanował się szybciej.
– Właśnie nadszedł najlepszy moment na naukę – powiedział. – Pokażesz mi, czy potrafisz pokonać ból.
– O żesz ty – Achaja wolałaby nawet nie myśleć o tym, że ma się poruszyć.
– No dalej. Wstawaj.
– Żeby cię krew jasna zalała!
– No wstawaj.
– Żeby cię… Dobra, psiamać! Wstanę jak podniesiesz prawą rękę. Wysoko za głowę.
Hekke uśmiechnął się lekko. Mimo rwącej wątroby, podniósł prawą rękę i wywinął kijem. Na jego twarzy nie zagościł ani na chwilę grymas bólu. Dziewczyna zaklęła w duchu. Dopiero teraz zrozumiała, że dała się zrobić jak dziecko. Zagryzła zęby, usiłując podeprzeć się na ręce. Wszystkie mięśnie, które przedtem chwyciły skurcze, odezwały się zdwojonym bólem, miejsca, w które uderzył kij przeciwnika, pulsowały rozrywając czaszkę… Nie pokaże mu swojej słabości. Nagłym zrywem podniosła się na nogi, poczuła, że coś dziwnego dzieje się z jej głową, oczy powędrowały do góry, ukazując białka i… runęła z powrotem na ziemię.
– No? Co z tobą?
Nie bacząc na ból, potrząsnęła głową. Nie. Pokaże mu, pokaże mu, do czego jest zdolna.
Wstała lekko i swobodnie, znowu czując zawroty głowy. O mało się nie zsikała. Wytężyła całą siłę woli, żeby opanować się i nie upaść. Uśmiechnęła się, a właściwie pozwoliła wypełznąć na twarz grymasowi, który udawał uśmiech. Nie mogła rozewrzeć szczęk, żeby powiedzieć cokolwiek.
– No ładnie – mruknął Hekke. – Poćwiczmy teraz upadki.
Chciała coś powiedzieć, chciała go skląć, ale nie mogła wydobyć ani słowa.
– No, na co czekasz? – zdziwił się nieszczerze. – Upadek na plecy i wstań od razu.
Bogowie! Jak ma mu powiedzieć, że większość z jej ważniejszych mięśni jest w tej chwili nieczynna? Na plecy? A, dobra! Niech zginie, niech ją weźmie śmierć, przynajmniej nie będzie cierpiała… Rzuciła się, a właściwie upadła, na plecy, kalecząc skórę o drobne kamienie. Tak, jak ją nauczył, odbiła się nogami i rękami… cha, cha, cha… jedną czynną ręką i połową czynnej nogi i powróciła do pozycji stojącej. Poczuła, jak łzy ciekną jej po policzkach.
– Nooooo… no, no… – Hekke był jednak wyraźnie zdziwiony. – Dobra, a teraz pobiegamy po skałach.
– Nnnnnnnnnnnie – jakimś cudem udało jej się jednak rozewrzeć szczęki. Przynajmniej na chwilę.
– A cóż cię wstrzymuje? – zakpił Hekke. – No jazda.
Sam, mimo rwącej wątroby, wbiegł na pionową ścianę skalną, odbił się, wykonał salto do tyłu i stanął pewnie na nogach. A wszystkiego tego dokonał mając na nogach kajdany.
– No. Czekam – popędził dziewczynę.
Śmierć mogła być wybawieniem. Achaja mogła też odwrócić się i powlec do ziemianki. Ale nie mogła mu dać satysfakcji. Zagryzając wargi do krwi, ruszyła do przodu i robiąc z powodu kajdan niesamowicie małe kroczki, wbiegła na ścianę… Już, już, kiedy miała się odbić, poczuła, że biegła zbyt wolno, zamiast salta odpadła po prostu od skalnej ściany i runęła na ziemię, wbijając sobie pod łopatkę jakiś kamień. Zaczęła kaszleć, znowu nie mogła odzyskać oddechu.
– Eeeeee… I co to ma być? Plecy cię swędziały i chciałaś podrapać się kamieniem? No wiesz…
Zerwała się, ciągle kaszląc, odskoczyła od ściany, na ślepo, bo łzy nie pozwalały jej widzieć. Ruszyła do przodu, skała, kilka kroków, odbicie we właściwym momencie, jęk bólu, salto, wylądowała na nogach i… Koniec! Podparła się rękami. Ciało pulsowało takim bólem, że chciało jej się wyć. Ale nie ból był najważniejszy. Miała nieczynne mięśnie! Czy on tego nie rozumie??? Miała nieczynne mięśnie po skurczach!!! Psiamać, kurwa, no zobacz pacanie, co się ze mną dzieje! Miała nieczynne mięśnie!!!
– Eeeeeee… Słuchaj, widziałem faceta, który biegał po suficie. Cały sens tej sztuczki w szybkości. Jeśli się nie rozpędzisz odpowiednio – odpadniesz. Czyżbym ci tego nie tłumaczył wcześniej?
– Żeby cię – nie mogła dokończyć, musiała przełknąć ślinę pomieszaną z krwią przegryzionego języka. A on wykorzystał przerwę.
– Przecież ci mówię, że widziałem faceta, który biegał po suficie. Potrafisz się tak rozpędzić? Eeeeeee… Dajmy sobie z tym wszystkim spokój!
– Ale… ale on… – splunięcie krwią. – On musiał mieć wolne nogi…
– O kurwa! A ty chcesz być taka jak on? Chcesz być taka jak inni ludzie?!!! To hajda do „nawozu”! Tam twoje, psiamać, miejsce. A może jednak chcesz być lepsza? Lepsza niż inni? Co? Zdecyduj się, małpo! Albo mi tu zrobisz porządny bieg i skok, mimo kajdan, albo idę uczyć jakiegoś „psa”, może się bardziej nada!
Hekke odwrócił się na pięcie i dziewczyna zrozumiała, że mówi poważnie. Ale… Co miała zrobić, po tylu otrzymanych ciosach, po tylu skurczach, po upadku i wysiłku, żeby powtórzyć skok? Mogła tylko umrzeć. Nie miała już woli, nie władała już większością swojego ciała, nie mogła się zmusić do niczego.
Wstała i krzycząc z bólu, wyjąc i płacząc jednocześnie, ruszyła w stronę ściany. Rozbieg, prędkość, wtargnęła na pionową skałę, kilka kroków, żeby tylko nie stracić rozpędu, odbicie, skok, utrzymanie równowagi… jest! Bogowie! Kto tak krzyczy? Kto wyje pośrodku nocy?
– Przestań – Hekke podszedł do niej i poklepał po obolałym ramieniu. – No przestań już krzyczeć. No. Nieźle, nieźle. Chociaż tak już między nami, to nie najlepiej trzymałaś kij, bo zasłona… – spojrzał na jej twarz i błyskawicznie zmienił temat. – Wiesz, jesteś dobra. Naprawdę. Całkiem ładnie to zrobiłaś – skłamał.
Czekał cierpliwie aż dziewczyna się uspokoi.
– Posłuchaj mnie – powiedział po dłuższym czasie. – Jesteś silna i szybka. Teraz wiem, że także zdecydowana. Ale… Od jutra zaczniesz nosić nie tylko swój kosz z urobkiem, ale także mój i Krótkiego. Naraz. I wszystko biegiem. Taaaaak, to będzie dobre ćwiczenie.
Uśmiechnął się, a potem widząc nagłą zmianę na twarzy dziewczyny, odskoczył zręcznie na bezpieczną odległość.