Ulewa dopadła ich na samym środku gościńca. Nie, to jeszcze nie była wiosna, Sirius i Zaan po prostu zmierzali na południe. Deszcz zmoczył ich szaty, ale nie czuli zimna. W porównaniu z mrozem poprzedniej nocy, przenikające wszędzie duże krople były prawie ciepłe. Wokół całe połacie śniegu ciemniały coraz bardziej, ustępując miejsca barwom skrytej dotąd podściółki. Po raz pierwszy też poczuli zapach mokrej ziemi.
– Patrz tam! – Zaan wyciągnął rękę.
– Co?
– Zaraz dojedziemy.
W ogarniającej, zda się, niebo a ziemię szarudze majaczył jaśniejszy kształt. Konie szły szybko, już po chwili ich kopyta, zamiast miękkich plaśnięć o rozmoknięte podłoże, zaczęły stukać o równy kamień.
– A co to takiego? – Sirius przyglądał się idealnie zespojonym płytom, po obu stronach flankowanych niskimi murkami.
– Królewska droga – odparł Zaan. – Pewnie ma swoją nazwę albo numer.
– A na jakie licho z kamienia drogę układać? Roboty nie szkoda?
– Przecież byłeś już w… – Zaan uśmiechnął się – w cywilizowanych krajach.
– Aaaaa… lasami uciekałem – chłopak wolał nie wracać do wspomnień. – Głodny jestem.
– Zaraz karczma pewnie będzie. Przecież to dla nich koniec świata.
– Dla kogo?
Zaan popędził wierzchowca.
– Dla ludzi, którzy sami o sobie mówią, że żyją w… – sam Zaan zawahał się chwilę – w świecie cywilizowanym. Dalej, czyli tam skąd jedziemy, już tylko barbaria.
– Co?
– Barbarzyńcy.
– Znaczy… My barbarzyńcy?
– No.
Zgodnie z przewidywaniami za najbliższym, łagodnym zakrętem ukazał się zalewany strugami deszczu, ogromny budynek karczmy. Zaan nie widział jeszcze czegoś takiego. Niski, przysadzisty, ale rozległy tak, że mógł pomieścić pięć karczm, które widywał dotąd. Przed szerokim okapem, przy którym można było przywiązać konie, znajdował się podjazd, wybrukowany kamieniem tak równo, że pozazdrościć mu mogła podłoga w niejednym pałacu na północy.
Sirius i Zaan prostowali znużone jazdą kości. Jakoś nie pojawiał się nikt, kto mógłby koniom zadać obroku. Wreszcie „szlachetny rycerz” pchnął szerokie drzwi i kiwając na „giermka” wkroczył do środka.
– Drzwi!!! – ryknął ktoś zza szerokiej lady. – Przeciąg taki, że mnie zara wywieje przez komin!
– O żesz ty – dodał ktoś inny, z długą szmatą przewieszoną przez ramę. – Śmierdziele przyszli. Dalejże w kąt! Albo hajda do łaźni! A nie po gospodzie smród roznosić.
Sirius sięgnął do głowni miecza, ale Zaan powstrzymał go, chwytając za ramię i ciągnąc do stojącego w narożniku ogromnej izby stołu. W środku było jasno, choć nie paliło się żadne łuczywo. Oszklone jak u Księcia Pana, ogromne okna wpuszczały dość światła nawet w dżdżystą pogodę. Nieliczni goście patrzyli na nich z niesmakiem. Ktoś nawet mruknął: „barbarzyńcy chędożeni!”, ale Sirius nie mógł się zorientować kto.
– No, czego? – rosły mężczyzna ze szmatą w dłoni zbliżył się do ich stołu.
– Karczmarzu… – zaczął Zaan, ale tamten nie dał mu dokończyć.
– Ja nie karczmarz, a to nie karczma. Ja dzierżawca.
Zaan czytał o tym zwyczaju. Bogaty właściciel miał często kilka karczm, czy gospód, zajazdów, aaaa… wszystko jedno jak im tam. Każdą z nich dzierżawił innemu gospodarzowi, mając jeno zysk liczony od sta obrotu albo cały minus pensja dzierżawcy. Tak i tu musiało być – gospodarz na pensji, bo mężczyźnie ze szmatą najwyraźniej nie zależało na obrocie.
– Daj jeść i gorzałki – powiedział Sirius.
– Gorzałki! Widzieliście? – roześmiał się dzierżawca. – Zaraz mi tu ognisko rozpalą na środku i lelenia upieką.
– Co to leleń? – dał się zaskoczyć Sirius.
– Pewnie „jeleń” – mruknął Zaan. – Ciiiiiii…
– Ja ci tu zaraz lilka upiekę – szarpnął się chłopak.
– A co to „lilk”? – tym razem zaskoczony był dzierżawca.
– Wilk, co od wrażenia miecza, w dupę wchodzi!
Zaan pobladł, ale mężczyzna ze szmatą jakoś tym razem nie ciskał się ostro. Spojrzał na pozostałych gości, jakby tam oczekiwał pomocy, ale nikt z nich nie kwapił się do trzymania dyskusji z młodym barbarzyńcą, który miał przytroczony do boku dłuuuuugi miecz. Wielka szmata wylądowała na stole, nawet rozprostowana nieco i wygładzona, a jej właściciel powlókł się w stronę lady, by po chwili przynieść na tacy dwa garńce, kubki i talerze.
Sirius podejrzliwie taksował naczynia. Dopiero Zaan, choć też niepewnie, nalał zupę do przeraźliwie płaskich talerzy.
– A to co? – chłopak, ku zgorszeniu obecnych, zaczerpnął kubkiem ciemnej cieczy z mniejszego garńca. – Woda? – posmakował i splunął na podłogę, wywołując nieprzychylne, aczkolwiek ciche komentarze.
– To wino – szepnął Zaan.
– No nieeeee… No co ja jestem, koń, żeby wodę chłeptać?
– To wino. Miesza się je z wodą w proporcjach…
– No niech zdechnę jak to…
– Ciiiii… uczciwie jak dwa do jednego, ale bywa, że i pięć do jednego.
Sirius nie rozumiał i nie był zadowolony.
– Co oni tu? Wszystko w płynie? Chleb też rozwodniony pięć do jednego?
Zaan wzniósł oczy ku powale.
– Ciiii… Chleba w ogóle nie jedzą.
– O żesz psiamać! A ja myślałem, że to tylko na galerach, żeby nas…
– Ciiiiii!!! – powtórzył po raz kolejny Zaan. – Zamknij wreszcie gębę!
Mógł oszczędzić słów, bo Sirius i tak nie mógł więcej mówić. Wielką łychą zagarniał do ust cienką zupę, krzywiąc się i wzdrygając. A kiedy po chwili okazało się, że łyżką nie da się więcej zebrać z cienkiego talerza, przyłożył go do ust i zaczął pić, nie przejmując się, że strużki ciemnej cieczy spływają mu po brodzie i kaftanie. Szepty wokół wzmogły się, ale chłopak nie zwracał na nie najmniejszej uwagi.
– Hej, ty, jak ci tam – skinął na dzierżawcę. – Chodź tu!
Tamten ani myślał ruszyć się na takie wezwanie, jednak ruch ręki obejmującej sakiewkę powiedział mu, że może jednak warto oderwać się od szerokiej lady, która służyła mu za oparcie przez większą część dnia.
– No czego tam? – mruknął.
– Wina – Sirius wyjął z sakiewki całego srebrnego. – Wina pomieszanego z winem, jak jeden do jednego. Rozumiesz?
Dzierżawca wzruszył ramionami. Przyjął monetę i niespiesznie ruszył do izby, która kryła się za przepierzeniem.
– A żwawo! – krzyknął za nim chłopak.
– Ciiiii – powtórzył Zaan kolejny raz. Jednak widok srebra sprawił, że współbiesiadnicy jakoś nie kwapili się do kąśliwych komentarzy tym razem. Nawet dzierżawca, o dziwo, nie marudził zanadto w swojej izbie. Już po dłużej chwili na stole wylądował kolejny garniec z cieczą, która o niebo lepiej przypominała wino niż to, co dostali na początku.
– Co „ciii”, co „ciii” – chłopak znowu zaczerpnął kubkiem wprost z garnka. – Albo to, kto uważa…
– Nie szkoda ci grosza na takie… – Zaan z niesmakiem patrzył na kolejny kubek, czerpiący ciemny płyn – zbytki.
– Ta… Toż my do Wielkiego Księcia Oriona, mojego „ojca” jedziem, głowy pod topór położyć – zawartość sporego przecież kubka w jednej chwili zniknęła w gardle pijącego.
– Tak zaraz nie położymy – mruknął Zaan, rozglądając się, czy kto uszu nie nadstawia.
– Pewnie, że nie od razu – chłopak znowu napełnił naczynie. – Najpierw trzy dni będziem cierpieć męki okrutne.
Zaan aż syknął.
– Mów po ludzku, co to za żargon – znowu rozejrzał się wokół. – Księciem będziesz.
– Ano. Przez dwie modlitwy będę księciem, potem przez trzy dni oszustem, a potem to już na wieeeeeeki trupem.
Zaan przemógł się i również zaczerpnął wina kubkiem.
– Na wieki… na wieki… – przełknął łyk cierpkiego płynu i odstawił naczynie. – A może chcesz żyć przez wieki?
– Nikt tyle nie żyje.
– No właśnie.
– Ale nikt też się sam na męki nie wydaje.
Zaan wzruszył ramionami.
– Nie zamęczą nas tak od razu.
– Pewnie! Najpierw śledztwo, gdzie nam kości pogruchoczą, potem ciemnica, a męki… oooooo… to na sam koniec.
Zaan odsunął od siebie naczynia.
– Przecież ci mówiłem. Papier nie ma przede mną tajemnic.
– A co ma do tego papier?
– Nie pamiętasz? – Zaan nachylił się nad stołem, jak mógł najbardziej. – Sakwa rycerza. Rycerza Zakonu.
– Listy znalazłeś.
– Ano listy. A w jednym z nich napisano: „Ten, kto przynosi to pismo, mówi, jakobym to ja mówił. Jego słowa są moimi słowami. To, co powie, ja powiedziałem”.
Sirius napełnił swój kubek. Tym razem pił powoli.
– A podpis czyj?
– Samego mistrza.
– Mistrza?!! – wino pociekło mu po brodzie.
– Ciiii… – Zaan znowu zlustrował salę, ale nikt już się nimi nie interesował. – Mistrza Północy.
– Eeeee…
– No nie „eeeee”, nie „eeeee”! To nawet lepiej. Już wszystko wymyśliłem – znowu gorączkowe spojrzenie na boki. – Odtąd będziemy jechać osobno. Ja z przodu, ty dzień za mną. Spotkamy się w miejscu, które oznaczę. Ja będę mówił z księciem. Jeszcze szmat drogi. Ale pamiętaj. Nie mogą nas widzieć razem. Nie wydaj się z niczym. Jesteśmy od nich lepsi. Lepsi! Pamiętaj!
– Jak Cheelos? – chłopak kompletnie zagubił się w potoku wymowy Zaana. Miał jednak swój spryt.
– Tak – znowu wściekłe spojrzenie na boki. – Tak, jak Cheelos.
– No właśnie. Tak jak jego i nas kijami zatłuką. I oby się na tym skończyło.
– Bogowie…
Sirius roześmiał się nagle. Było coś w jego twarzy, co świadczyło, że „szlachetny rycerz” tylko drażni się ze swoim „giermkiem”. Był od dawna zdecydowany albo raczej było mu wszystko jedno. Nie należał do ludzi, którzy za wszelką cenę pragną mieć złudzenie, że kierują swoim życiem, że decydują, że mają wpływ…
– Pamiętam, co mówiłeś – mruknął, ignorując rozszerzone zdziwieniem oczy Zaana. – To jest tylko dla zwariowanych. To tylko dla szalonych – roześmiał się tym razem głośno. A potem dodał ciszej. – Ja jestem wystarczająco szalony.
Zaan przełknął ślinę.
– Sram na Cheelosa – ciągnął chłopak. – Sram na sławę. Sram na wieczne pamiętanie mojego imienia – nachylił się nad stołem. – Ale zrobię to, bo cię lubię!
Zaan opadł z powrotem na ławę. Powietrze uszło z niego, jak z przekłutego pęcherza. Długo nie mógł się uspokoić sapiąc i mamrocząc coś pod nosem. Osuszył swój kubek i zaczerpnął nową porcję wina.
– Wiesz? – upił kilka łyków. – Wiesz… ta kraina… ten deszcz… to, że wszystko wokół jest inne…
Chłopak zrozumiał go dobrze.
– Ta samotność.
– To zagubienie.
– Ten strach.
– I te dwa śmiecie, które udają się na podbój świata.
Tym razem roześmieli się obaj.
– Aaaaaaaach!!! – Zaan wyjął z sakiewki złotego. – Dzierżawca! – krzyknął. – Wina, psiamać!
Tym razem krępa postać pojawiła się natychmiast.
– Wina szujo! Czystego!
– Tak, panie.
Dzierżawca prawie biegł do izby na zapleczu. Współbiesiadnicy nie tylko nie obdarzyli ich kąśliwymi uwagami. Na widok złotej monety pojawiło się nawet kilka uprzejmych uśmiechów. Kiedy tylko nowy garniec pojawił się na stole, zaczęli pić wprost z niego kolejno, ciskając kubki w kąt. Całe napięcie, przerażenie, przeczucie niemocy, fatum tkwienia w tym miejscu, które wyznaczyli im Bogowie spływało wraz z kroplami wina cieknącymi po brodach.
– Zrobimy to – szepnął Zaan. – Zrobimy. Kurwa, zrobimy to!
– Tylko nie płacz, jak cię będą łamać kołem.
– Ja? W życiu…
– He… Jak ci obetną wszystko, co masz do obcięcia, jak powoli obedrą cię ze skóry i wbiją na pal, tak, że wysrasz własne flaki… wtedy nie płacz, Zaan.
– A jakie to ma znaczenie?
Siedzieli obaj w ciszy, patrząc na siebie. Garniec był pusty. Deszcz siekący dachówki karczmy zdawał się przybierać na sile. Ich mokre ubrania parowały, konie na zewnątrz parskały co chwilę, protestując przeciwko rzęsistym kroplom moczącym im zady. Ta jasna, przestronna izba była im obca, obcy był brukowany gościniec. Nie mieli nic wspólnego z ludźmi siedzącymi wokół. A jednak ich świat, świat gór, zamków, warowni w przełęczach, małych grodów, już nie był tak do końca ich. Nie należeli już do krainy rycerzy, legend i klechd, bohaterów z mieczami i przedziwnych stworów rojących się w wyobraźni ciemnych ludzi. Nie należeli też do cywilizacji morza. Byli znikąd i po prawdzie zmierzali donikąd. Ot, dwóch zagubionych podróżnych w granicznej gospodzie.
– Wiesz… – Sirius oparł się o pokrytą równymi deskami ścianę. – Wiesz, jakie jest moje jedyne marzenie?
Zaan spojrzał na niego sądząc, że kpi, ale twarz chłopca była poważna.
– Chciałbym… – przerwał na chwilę. – Chciałbym znaleźć się w najbezpieczniejszym miejscu na świecie… w otoczeniu najlepszych, najbliższych przyjaciół.
Wyznał to jakoś miękko, aż Zaan spojrzał na niego z ukosa, ponownie sprawdzając, czy jest poważny. Patrzył dłuższą chwilę, potem nachylił się nad stołem.
– Ale… – ściszył głos. – My nie mamy żadnych przyjaciół – mruknął.
Sirius skrzywił wargi w uśmiechu.
– A… na świecie nie ma bezpiecznego miejsca! – rzucił głośno.
Roześmieli się obaj. W ich śmiechu było jednak coś, co pozwalało przypuszczać, że woleliby nie mieć racji.