Tępy i brutalny nadzorca niewolników chwycił Achaję za włosy i pociągnął za sobą. Szła potulnie, wiedząc już, że nie ma sensu przyjmowanie pozycji, w której będzie mniej bolało, nie ma sensu tłumaczenie czegokolwiek. Szła potulnie za nim, skulona tak, żeby nie szarpać jego ręką. Zaprowadził ją do kowala… Wiedziała, co się stanie. Księżniczka, córka Wielkiego Księcia, przypatrywała się w milczeniu, jak stary kowal szuka odpowiednich narzędzi, które w tej części luksusowych przedmieść na pewno nie były w częstym użyciu. Widziała, jak długo rozgrzewał je w ogniu, aż do białości, potem skinął głową. Nadzorca szarpnął nią brutalnie, aż wypięła się odpowiednio. Kowal przyłożył jej do pośladka rozpalone żelazo. Krzyknęła, ale nie był to ból, który dałoby się porównać choćby z częścią tego co potrafił mistrz Anai. Nadzorca rzucił jej tunikę, którą, chwiejąc się na nogach, włożyła skwapliwie, potem znowu dała się chwycić za włosy i poprowadzić wzdłuż ulicy.
Nikt na nią nie patrzył. Nie wzbudzała niczyjej złości, niczyjego współczucia. Nie była już córką Wielkiego Księcia, nie była już żołnierzem zagrażającym Luan, nie była już nawet znienawidzonym jeńcem. Była zwykłą niewolnicą. Nie-człowiekiem. Rzeczą. Nikim. A właściwie… niczym.
Nadzorca wyprowadził ją na placyk przy cesarskiej] drodze, już poza skrajem zwartej zabudowy. Było tam kilkudziesięciu niewolników i niewolnic przygotowywanych do drogi, gdzieś w nieznane. Jeden ze strażników kazał Achai przechodzić pod zawieszonymi na różnej wysokości deskami. Kiedy uderzyła w trzecią z kolei, szarpnął ją, wypychając na bok. Cieśla klnąc, bo właśnie pokłócił się o coś z nadzorcą, ustawił ją w szeregu z jeszcze dwoma dziewczynami i chłopcem. Wszyscy byli równego wzrostu. Cieśla podniósł z ziemi przepiłowaną deskę z kilkoma otworami, ustawił pierwszą grupę niewolników i nałożył im deskę na szyje, zatrzaskując tak jak dyby. Cała czwórka była teraz połączona, nie mogąc zrobić nawet kroku niezależnie od innych. Nikt niczego nie mówił, wokół nie było nikogo znajomego, bo i skąd mógłby być… Strażnicy ledwie się ruszali otępiali od upału, cieśla klął, nadzorcy od niechcenia bili i tak potulnych niewolników – zakuwanie ciągnęło się niemiłosiernie.
Wreszcie jednak ruszyli. Deska ocierała szyję, cała czwórka Achai nie mogła wyrównać kroku, idąca z przodu dziewczyna potknęła się nawet, ale chłopak za nią, kopnął ją tak, że o mało nie przewrócili się wszyscy. Bat nadzorcy szybko zaprowadził porządek. Szli powoli wzdłuż cesarskiej drogi – Achaja poznała ją, to była ta sama Aleja Syrinx – a więc zmierzała w kierunku Troy. Miała oczy pełne łez. Ta wspaniała droga, bogate zajazdy, śliczne mosty, gaje, czyste wsie… Co ona tutaj robi? Jako śmieć, jako rzecz, jako coś, co każdy może kopnąć lub zabić bez tłumaczenia się komukolwiek. Każdy krok był coraz bardziej ciężki, każdy oddech coraz trudniejszy. Ta źle przepiłowana deska wbijała w jej szyję setki drzazg, co chwilę ktoś z jej czwórki mylił krok i można było się udusić.
Potem musieli stanąć i ustąpić drogi, którą przemierzał właśnie wspaniały orszak. Nadzorca kazał im kucnąć naraz na poboczu i wypróżnić się, by wykorzystać przymusową przerwę w marszu. Achaja myślała, że umrze ze wstydu, ale najgorsze miało dopiero nastąpić. Orszak, który ich wyprzedzał należał do odpowiedzialnego za dyplomację Królestwa Troy, Wielkiego Księcia Archentara… Konni i piesi początkowo nie zwracali uwagi na grupę niewolników. Kilku jednak, ciekawych obcego kraju, rozglądało się wokół i… i ktoś rozpoznał Achaję. W orszaku zaczęły się gorączkowe szepty, ukradkowe gesty, ktoś zasłaniał oczy, kto inny, wprost przeciwnie, patrzył bezczelnie na jej upokorzenie. Sam Książę niczego nie widział, podróżował w zasłoniętej lektyce.
Kiedy książęca świta minęła ich wreszcie, niewolnicy podjęli powolny marsz. Achaja zrozumiała, że zasady rządzące światem zmieniły się radykalnie. Gdyby mogła, zapadłaby się pod ziemię, zniknęła, przestała istnieć. Dobrze jednak mówił Haran – ciągle miała wybór. Mogła żyć, mogła umrzeć (choć to drugie wydawało jej się teraz dużo trudniejsze). Jeśli jednak chciała żyć, powinna zgłębić nowe zasady świata, który ją otaczał. Doświadczyła więcej niż którykolwiek z jej rówieśników, nawet więcej niż w ogóle ktokolwiek z normalnego świata. Ma teraz szansę na podjęcie decyzji. Może upaść i czekać aż ją strażnicy zatłuką na śmierć – nie powinno to być bardziej bolesne niż zabiegi Mistrza Anai. Mogła iść dalej. Nie była już Księżniczką, nie była już nawet człowiekiem. Ale mogła jednak zrobić cokolwiek, choćby na swój obecny, zwierzęcy sposób.
Opuścili śliczną drogę i ruszyli bezdrożami, przez pustynię, coraz dalej od ludzkich siedzib. Praktycznie ich nie karmiono. Czasem, może raz na dwa dni, pozwalano w marszu sięgnąć garścią po jakąś śmierdzącą paciaję. Za pierwszym razem Achaja o mało nie zwymiotowała, później szybko zrozumiała, że głód może być prawie tak dokuczliwy jak tortury. Pić dawano raz dziennie. Ponieważ byli połączeni w czwórki, a nikomu oczywiście nie chciało się ich odkuwać, więc podprowadzano kolejno do wielkiego garnca wypełnionego ciemnawą cieczą i niech każdy sobie czerpie dłonią, ile może w krótkim czasie, zanim nadejdą inni. Ile doniesie do ust? Jego sprawa. Ile razy zdąży zaczerpnąć? Jego sprawa. Cała czwórka stanie tak, że pierwszy lub ostatni nie dosięgną w ogóle garnca? Ich sprawa. Raz tak zdarzyło się Achai. Nie miała pojęcia, co zrobić i przez cały dzień usychała z pragnienia. Drugim razem o mało nie udusiła dziewczyny przed nią, potrafiła nawet kopnąć chłopaka z przodu. Nadzorca patrzył beznamiętnie. Od trzeciego razu zawsze potrafiła popchnąć swoją czwórkę tak, żeby znaleźć się przy samym naczyniu… Potem jednak osiągnęli cel swej powolnej, znojnej podróży. Strażnicy wyprowadzili ich daleko na pustynię, między jakieś skaliste rozkopy. Kiedy zgromadzili się w jednym miejscu, cieśla zaczął zdejmować deski krępujące ich szyje. Co za ulga… Móc powyjmować nareszcie wbite w skórę drzazgi, poruszyć zdrętwiałym karkiem. Kazali im siadać, więc usiedli, normalnie, po raz pierwszy od wielu dni. Wielu niewolników położyło się na spalonej słońcem ziemi, później okazało się, że to był ich błąd. Większość strażników odeszła nagle, Achaja rozglądała się ukradkiem. Gdzieś w oddali, pośrodku pustyni majaczył regularny, biały pas. Droga? Dołączą do niewolników budujących kolejną cesarską drogę? Nie wiedziała czy to dobrze, czy źle. A gdzie reszta robotników? Pewnie za tymi skalistymi wzgórzami. Dlaczego odeszli strażnicy? Pewnie… Rozległ się czyjś okrzyk. Zza skał wychynęła nagle wataha oberwańców. Poruszali się jakoś dziwnie, dopiero po chwili Achaja dostrzegła kajdany krępujące ich nogi. „Myśl” – mówił Haran. Dziewczyna przezornie wycofała się w sam środek grupy niewolników. To… To są… Nie miała czasu na roztrząsania. Banda dzikusów, wyjąc runęła na świeży towar, zrywając ubrania, rabując nawet te nieliczne rzeczy, jakie niewolnicy mieli przy sobie. Achaja usiłując nie zwracać niczyjej uwagi, posuwała się w stronę, której jeszcze nikt nie atakował. Napastników było mniej niż niewolników, którzy przyszli tutaj wraz z nią. W przeciwieństwie do oberwańców nie mieli jeszcze skutych nóg. A jednak nikt nie stawił zorganizowanego oporu. Zwierzęta w łachmanach, nie zważając na resztę, zaczęły gwałcić bezbronne dziewczęta, nierzadko i chłopców. Niewolnicy, którzy nie zostali jeszcze zaatakowani patrzyli trwożliwie to na okropne sceny, to na nielicznych strażników, którzy pozostali przy nich. Ci jednak, wsparci na swoich długich oszczepach albo nie reagowali, albo wręcz wskazywali oprawcom, co lepsze rzeczy, które tamci mieli im przynieść.
Achaja zbliżyła się już do krańca koła, które zajmowały bezbronne ofiary. Makabryczne sceny rozgrywały się coraz bliżej. Rozejrzała się gorączkowo. Ale zamiast choćby nadziei i pomocy, zobaczyła tylko drugą grupę ludzi ze skutymi nogami, zbliżającą się z przeciwnej strony. Wyglądali zupełnie inaczej od wrzeszczącej watahy. Byli prawie nadzy, jeśli nie liczyć przepasek wokół bioder zawiązanych tak przemyślnie, że jednocześnie unosiły im lekko łańcuch pomiędzy nogami – wszyscy mieli w rękach długie kije. Achaja nie była już naiwna, wiedziała, że to nie odsiecz. Znowu rozejrzała się wokół… Jest! Zauważyła przysypany piaskiem szczątek drzewca jakiegoś oskarda. Przysunęła się doń, usiłując przybrać wygląd kogoś szczególnie zagubionego i pozbawionego woli (co zresztą przyszło jej bardzo łatwo).
Nowa grupa oprawców była już bardzo blisko. Słyszała nawet poszczególne głosy, „no i widzisz… mówiłem ci, że psy nas ubiegną”. Sprężyła się w oczekiwaniu. Kiedy ktoś złapał ją za ramię, rzuciła się do tyłu, robiąc przewrót przez plecy. Chwyciła przysypane piaskiem resztki oskarda (Zaraza! Krótszy niż przedramię!) i stanęła w obronnej pozycji. Dopiero teraz mogła przyjrzeć się barczystemu mężczyźnie i jakiemuś karłowi, który ledwie sięgał jej do łokcia – obaj wyraźnie mieli na nią ochotę, obaj też uśmiechali się, wyraźnie z pewnym podziwem na widok jej wyczynu.
– Ty patrz Hekke – mruknął karzeł. – Ta śliczna dupa zaraz wypruje ci flaki.
Ten normalnie zbudowany uśmiechnął się jeszcze szerzej.
– Ktoś ją uczył. Pewnie ze dworu siksa.
– No! Tylko jej nie uszkodź, bracie.
Hekke postąpił o krok, unosząc kij. Achaja targnęła się robiąc nowy przewrót, tym razem do przodu. Uchwyciła swoją nieporęczną broń obiema rękami i wykorzystując całą uzyskaną od mistrzów fechtunku wiedzę, zadała cios od dołu. Gdyby Hekke stał ciągle tam, gdzie był jeszcze dosłownie przed chwilą, miałby teraz drzewce wbite przez brzuch po samo gardło. On jednak stał już z tyłu, nachylał się nad dziewczyną i patrzył ciekawie.
– Ty widziałeś, Krótki? – powiedział z wyraźną fascynacją. – Złożyła cios Warna i trzecią zastawę… Królewską!
– Musi wysoko urodzona, małpa – karzeł dłubał w nosie. – No powiedz coś, dupko.
– Żebyście sczeźli! – Achaja zerwała się na równe nogi, zasłaniając się szczątkiem oskarda.
– O żesz ty… – karzeł wyjął palec z nosa. – Ten akcent. Te przydechy.
– Regularna księżniczka. Bierzemy.
– No! – karzeł postąpił ku niej, wchodząc w zasięg broni. – Popatrz tam, dziecko – wysunął rękę, wskazując jej okropności, które starzy niewolnicy wyczyniali z nowymi.
Nie ma głupich – pomyślała Achaja. Znała takie sposoby odwracania uwagi w walce. Kiedy tamten zbliżył się jeszcze o krok zadała nowy cios, ale karzeł usunął się lekko jak baletnica, chwycił drzewce ułamanego oskarda i bez trudu wyrwał jej z dłoni.
– No, no… – uspokajająco poklepał ją po tyłku. Była zbyt oszołomiona, żeby zareagować. – Nic ci nie zrobimy, póki co… Popatrz tam – znowu wskazał jej gwałty, bicie, rabunek i najohydniejsze rzeczy, jakie ciągle rozgrywały się wokół. – To tylko przedsmak. Będzie jeszcze gorzej – powiedział smutno. – Tu silny mężczyzna żyje średnio sto dni.
Nie miała podstaw, żeby mu nie wierzyć.
– Kobieta zdycha mniej więcej po sześćdziesięciu dniach, jeśli ma pecha. Jak ma szczęście to już po trzech, czterech dniach… w towarzystwie, hm, jakby to powiedzieć, wielu kochanków… Ale – cmoknął nagle kręcąc głową – to się nie odnosi do wszystkich. Hekke jest tu sześć lat.
– A Krótki ponad trzy – wtrącił barczysty mężczyzna, mrugając porozumiewawczo. – Kwestia poznania reguł, mała.
– O właśnie. Młoda jesteś, niedoświadczona, ale widzę, rozum masz. Bynajmniej nie w dupie – Karzeł roześmiał się ze swojego powiedzonka. – My ci proponujemy taką rzecz. Idziesz z nami, dobrowolnie. Do czego będziemy cię używać, wiesz dobrze… Ale nas jest tylko dwóch! A poza tym będziemy cię bronić przed resztą, powiemy ci co i jak, na początku nakarmimy, nauczymy jak żyć. No i będziesz miała kulturalne towarzystwo – zaśmiał się nieprzyjemnie. – Można porozmawiać, pośmiać się – zakpił. – Nie to, co z tymi zwierzętami. A poza tym… Nas jest tylko dwóch – powtórzył.
Hekke skrzywił się lekko.
– Myślisz, że kuma, co gadasz? – spytał.
– Głupia nie jest. Tyle, że życia nie zna jeszcze – karzeł odwrócił się na pięcie. – My idziemy, a ty rób, co chcesz. Albo z nami, albo zostań tutaj.
Achaja zagryzła zęby, a więc to ją czeka? Upokarzająca rola nałożnicy dwóch niewolników? Nerwowo obejrzała się za siebie. Kilku oberwańców patrzyło na nią podchodząc coraz bliżej. „Myśl!” – powiedział Haran w jej głowie. – „Myśl dziecko!”. Zezwierzęcone mordy świdrowały ją oczami. Krąg zaciskał się coraz bardziej. Naprawdę miała wybór? „Myśl dziecko!”
– Idę! – krzyknęła i pobiegła za oddalającą się dwójką. – Idę z wami! – dogoniła ich bez trudu.
– Widzisz – mruknął karzeł. – Mówiłem, że niegłupia. Będą z niej ludzie.
– Akurat – Hekke wzruszył ramionami. – Jeszcze się postawi.
– Nie postawi – karzeł zwrócił się wprost do dziewczyny. – Ten drągal, tutaj, który w ciebie wątpi, to Hekke, szermierz natchniony. Jeden z dwóch, trzech, może pięciu najlepszych na świecie. Ale wiesz, pewnego dnia zdało mu się, że to on jest najlepszy, założył się z samym cesarskim synem i… no… I Nolaan go załatwił. A wiesz, co to gniew cesarskiego syna? No i Hekke od sześciu lat buduje cesarską drogę na pustyni.
– Taaaaa… Wysoko my postawieni. Ten tu – Hekke wskazał na karła – zwie się Krótki. Był z niego kiedyś wieeeeeeeelki magik. I medyk, i doradca, i Bogowie wiedzą, co jeszcze. Aż się wydało, że taki z niego czarownik jak z koziej dupy fanfara. Teraz kamienie czaruje, układając jeden za drugim wzdłuż drogi. No. A ty? Kto?
– Księżniczka Achaja, córka Wielkiego Księcia Archentara – dziewczyna nie widziała powodu, żeby zataić prawdę.
– Oooooooooooooooooo!!! Królewskie towarzystwo! – Hekke ujął jej dłoń do pocałunku, składając idealny, dworski ukłon. – Fajnie będzie dupczyć księżniczkę.
Achaja zagryzła wargi.
– Stare czasy ci się przypomną, co? – wtrącił Krótki. – No, dochodzimy.
Poprowadzili ją za wzgórze, między koślawe baraki, gdzie mieszkali strażnicy, nadzorcy i obsługa budowy. Stanęli dopiero przed prowizoryczną kuźnią.
– Hej, panie kowal! – krzyknął Krótki. – Interes mamy!
– Aaaaa… Jak interes macie, to połóżcie na kowadle – rozległo się z mrocznego wnętrza. – Raz młotem hukne i bydzie po interesie.
– Cha, cha – karzeł roześmiał się wymuszenie. Nie musiał jednak długo czekać. Po chwili, przy palenisku na zewnątrz, pojawił się umorusany kowal.
– No, co tam znowu niewolniki wymyśliły?
– Ano, panie kowal – Krótki wetknął mu malutkie zawiniątko do wielkiej, sękatej łapy. – My wedle tego, żeby tą tu, zakuć przed innymi i tak, żeby z niej skóra nie zlazła.
– Zakuć mogie, czemu niiiii… – schował prezent w fałdy swej brudnej szaty. – No, ładnąście dupe przygruchali – zerknął na dziewczynę. – Dajcie ją do mnie na noc, to za darmo zrobie, jak trza.
Krótki był najwyraźniej przygotowany na taką okoliczność. Drugie zawiniątko zniknęło w fałdach szaty, jeszcze szybciej niż pierwsze.
– Tylko, żeby z niej skóra nie zlazła – powtórzył.
– Słyszę, słyszę – kowal posadził Achaję na pieńku i położył obie nogi na kowadle. Obwiązał jej kostki kawałkami brudnych szmat. Z wielkiego kosza wyjął grube kajdany na krótkim łańcuchu, bez trudu wcisnął je na szczupłe kostki dziewczyny, a potem przygiął obie obręcze sprawnymi uderzeniami młota – ani razu nie trafił w nogę, nie sprawił żadnego bólu, poza koniecznym.
– A cycki ma fajne? – spytał.
– Eeeee tam… – Krótki usiłował zohydzić dziewczynę w oczach ewentualnego konkurenta. – Do niczego.
– Gadanie – kowal wyjął z paleniska dwa rozpalone do białości trzpienie i precyzyjnie wbił w otwory obu obręczy wokół kostek. Dziewczyna po raz pierwszy w życiu widziała prawdziwe kajdany. Nie znała się na kowalstwie, ale wiedziała, że metal połączony taką metodą nie da się rozerwać żadną ludzką siłą. Potrzebny byłby drugi kowal ze swoimi narzędziami… Bogowie! Czy będzie już skuta do końca życia? Coś załamało się w niej, teraz dopiero rozejrzała się, jakby szukając drogi rozpaczliwej ucieczki, ale i tak było już za późno.
– No! Bydzie – wielka sękata łapa przetarła usmolone czoło. – A cycki ma, że ho, ho. To i w ubraniu widać.
Krótki pomógł jej wstać, usiłując nie przedłużać niezbyt bezpiecznej rozmowy. Pożegnali się z kowalem i ruszyli w stronę budowanej drogi. Dziewczyna o mało nie przewróciła się od razu. Bogowie! Jak można chodzić robiąc tak małe kroki?! Obręcze obcierały jej skórę, potknęła się raz i drugi.
– No i widzisz mała – mruknął Hekke. – Gdyby nie my, to już po kilku krokach nie miałabyś skóry na nogach.
– Prawda – uśmiechnął się karzeł. – A oto twój nowy dom, śliczna dupko – wskazał jej parów wśród skał, z których niewolnicy czerpali budulec, wypełniony zdawało się w całości, leżącymi pokotem ludźmi.
– C… Co? – zaskoczona dziewczyna potknęła się znowu. – Czemu oni tak leżą?
– To „nawóz” – wyjaśnił Hekke. – Leżą, bo dziś święto. Nowy transport żywego mięsa.
– Taaaa… – dodał Krótki. – Strażnicy piją, bo przyszły nowe zapasy wina dla nich i kłócą się o to, co kto ukradnie z transportu. A „psy” i „ludzie”, czyli ci niewolnicy, którzy jeszcze żyją jako tako – wyjaśnił – sprawdzają swój nowy towar, znaczy „towarzyszy niedoli” – zakpił. – Widziałaś jak.
Hekke podprowadził ją do wykopanej w twardym piasku dziury przykrytej jakąś matą.
– Tu mieszkamy. Właź.
Achaja z trudem, z powodu skutych nóg, wślizgnęła się do małej ziemianki. W środku nie było żadnych sprzętów.
– I pamiętaj o jednym – kontynuował Hekke. – Jesteś z nami, więc jesteś „człowiekiem”. Nikt cię nie tknie, bo się nas boją. Jest kilka grup „ludzi” i raczej ze sobą wzajemnie nie zadzieramy. Ale nikt nie gwarantuje, że jakiś pacan nie rzuci się na ciebie, nawet gdyby miał potem zginąć – więc nigdzie nie chodź sama, póki cię nie nauczymy, co i jak. Nigdzie! Rozumiesz? Tu się nawet sra w towarzystwie.
– Słuchaj go uważnie – dodał Krótki, sadowiąc się pod ścianą ziemianki. – My jesteśmy „ludzie”, pamiętaj, żebyś nigdy nie dotknęła żadnego „nieczłowieka”, chyba, żeby go zatłuc. To wolno. Niżej nas są „psy”, to ci oberwańcy, już ich widziałaś. Jeszcze niżej „nawóz” czy „gnój” – to ci co leżą, co im odebrali wolę. Są niczym. Każdy może z nimi zrobić co chce. Pamiętaj, żebyś się nigdy nie odezwała do nikogo z nich. Możesz bić, możesz kazać im robić, co chcesz, ale tylko gestami i gwizdem. Ani słowa do nich bo sama staniesz się „gnojem”. Taaaa… Tu kodeks bardziej sztywny niż na dworze samego cesarza Luan. Pamiętaj dobrze. Do „psów” możesz mówić, ale tylko rozkazy. Jeszcze cię nie posłuchają, chyba, że w naszej obecności, ale zaraz ci powiemy, co i jak. Pamiętaj, nie słuchaj co ci „pies” gada, jak się będzie naprzykrzał, to sru go w mordę! Z innymi „ludźmi” możesz gadać. Hm, tak… Tylko po co?
Dziewczyna oszołomiona słuchała z coraz większym zdziwieniem. Niewiele mogła zrozumieć z chaotycznej przemowy.
– Na ten przykład, jakbyś chciała, żeby „gnój” coś dla ciebie zrobił, czego nie da się wyrazić gwizdem ani gestami, musisz zawołać „psa” i kazać mu, żeby on kazał to zrobić „gnojowi”. Tylko tak! Zrobisz inaczej… Po tobie! Inni „ludzie” zrobią z ciebie „nawóz”. Musimy się szanować – dodał wyjaśniająco.
Hekke tymczasem przygotował kawałek, dosłownie szczątek, jakiegoś metalowego ostrza.
– No – powiedział – musimy coś z tobą zrobić, żebyś przynajmniej z wyglądu przypominała „człowieka”. Nachyl się.
Posłusznie pochyliła głowę, ale szarpnęła, kiedy chwycił ją za włosy i zaczął ścinać przy samej skórze, a właściwie golić.
– Spokojnie, mała – przytrzymał ją rękę. – Muszę cię ogolić, bo inaczej nie pozbędziesz się wszy i innego robactwa.
– Wbrew pozorom – kontynuował Krótki – nie jesteśmy najwyższą grupą tutaj. Nad nami są jeszcze „fagasy” zwani też „sługusami”. To ci, co wysługują się strażnikom, bo mają różne funkcje, jak ten kowal, co go widziałaś, na przykład. Z nimi musisz uważać. Nie rzucą się na „człowieka”, bo się boją, ale mogą tak namotać u strażników, że będzie gorzej, niżby cię zgwałcili. Najlepiej nie rozmawiaj z nimi, a jeśli już musisz, staraj się jak najszybciej skończyć. No, ale z drugiej strony oni mogą nam coś rozkazać. Z tym, że nam nie wolno spełniać ich rozkazów zbyt gorliwie. Najlepiej, żeby musieli powtórzyć raz czy dwa. Tylko wiesz, z drugiej strony lepiej ich nie rozgniewać – trzeba postępować sprytnie.
– Już – Hekke uciął przy samej nasadzie, a właściwie częściowo wyrwał resztkę włosów dziewczyny. Zaczął wcierać jej w głowę jakiś rdzawy pył. – To taki rodzaj sproszkowanej gliny – wyjaśnił – chroni przed insektami.
– No – potwierdził Krótki, przerywając swój wykład. – A teraz się rozbieraj.
Achaja wciągnęła gwałtownie powietrze. Bogowie! No ale… przecież po to tu przyszła. Tylko… Tak od razu?… Pociemniało jej w oczach z przerażenia. Przecież była dziewicą. Nigdy tego nie robiła. Nikt jej dotąd nawet nie dotknął z jakimkolwiek podtekstem.
– Nic się nie bój – uspokoił ją Hekke. – Na razie czeka nas robota. Bawić będziemy się później.
Zagryzając wargi, posłusznie zdjęła tunikę i zasłoniła się dłońmi. Obaj patrzyli na jej ciało z dużą ciekawością, ale widać też było, że nie zamierzają jej wykorzystać od razu. Hekke rozdarł jej tunikę jednym pociągnięciem, zupełnie bez wysiłku, jakby rozdzierał źdźbło trawy. Związał dwie części i skręcił z nich rodzaj liny, którą owinął dziewczynę w pasie. Zwisający koniec przywiązał do łańcucha, który krępował jej nogi. Teraz, kiedy stała wyprostowana, łańcuch unosił się trochę nad ziemią.
– No i dobrze. Krok będziesz miała jeszcze trochę krótszy, ale za to mniej będziesz się potykać o kamienie.
Karzeł podał mu garść białego proszku. Hekke, z wyraźną przyjemnością, zaczął wcierać go w skórę dziewczyny, jakby chciał przemalować na kredowobiały kolor całe jej ciało.
– To przeciw słońcu. Trochę swędzi i piecze. Ale to dobrze. Niech się wgryzie w skórę, niech ją wygarbuje. Inaczej słońce zabije cię szybko.
– Prawda – potwierdził karzeł. – No… I wyglądasz choć trochę jak „człowiek”.
– No chodźmy – Hekke schował kawałek ostrza. – Strażnicy pewnie już wyleźli z baraków.
– No! – karzeł wygramolił się pierwszy z ziemianki.
Achaja poszła w jego ślady, ciągle poruszała się z trudem, nie mogąc przyzwyczaić się do kajdan. Na zewnątrz usiłowała się zasłonić rękami – była przecież praktycznie naga, na domiar złego wysmarowana tym białym świństwem, z praktycznie ogoloną głową – ale nikt nie zwracał na nią uwagi. Ludzie, którzy przedtem leżeli pokotem, unosili się właśnie powoli, popędzani przez nielicznych nadzorców. Jej towarzysze, niewolnicy, z którymi przyszła tutaj przedstawiali jeszcze bardziej opłakany widok. Wlekli się pokrwawieni, płaczący, właśnie skuci i to tak, że prawie nie mogli iść, budząc śmiech u kilku towarzyszących im strażników. Achaja po raz pierwszy od czasu, jak stała się niewolnicą, poczuła coś na kształt wyższości. Wiedziała, że większość z nich już jest skazana, że większość poddała się bez oporu. „Myśl dziewczyno” – powiedział w jej głowie Haran. „Miałeś rację” – odrzekła również w myślach. Nie było jej przez to raźniej, dalej czuła się kompletnie zagubiona, rzucona w wiry rzeki, której nie znała, i która niosła ją, Bogowie jedni wiedzieli gdzie, ale… Właśnie, wiedziała, że być może po raz pierwszy w życiu samodzielnie zrobiła swój pierwszy krok. Może zły, może upokarzający, ale taki, który przedłużył jej możliwość wyboru. Gdyby znalazła się wśród tych, którzy się poddali, nie miałaby tej możliwości.
Nieliczni nadzorcy rozdawali oskardy, grube drągi i prymitywne narzędzia z kamienia. Niewolnicy, w kompletnym milczeniu kierowali się w stronę skał, które okazały się źródłem budulca tworzącym nawierzchnię nowej drogi. Achaja miała wrażenie, że nie doniesie swoich narzędzi na miejsce pracy. Była głodna, spragniona, zmęczona do granic możliwości, oszołomiona zdarzeniami, które rozgrywały się wokół – ledwie szła, usiłując się nie przewrócić. Najgorsze było jednak przed nią. Zaczęli kuć skałę, jak wszyscy wokół. Tego… tego się nie dało zrobić. Achaja wytężała wszystkie siły, waliła w kamień, czując, że pot zalewa jej oczy, a tu nie pojawiała się nawet najmniejsza rysa. Po chwili nie mogła już zaczerpnąć głębszego oddechu. Potem zaczęło ją wszystko boleć. Tak, „wszystko” jest tu właściwym określeniem. Miała wrażenie, że w wojsku wykonywała już ciężkie prace, że jest choć trochę zahartowana. Nie. Tam była najedzona, przynajmniej trochę wyspana, miała wolną głowę (choć wtedy wydawało się jej inaczej). Teraz każde uderzenie oskardem wymagało użycia absolutnie wszystkich sił – tych sił, które zdawałoby się dawno ją opuściły. Jeszcze jeden cios i jeszcze… Nie, więcej nie można, nie uniesie już rąk, nie zdoła nawet podnieść głowy. Dlaczego nie widać żadnego efektu? Hekke przysunął się trochę.
– Odpocznij chwilę – szepnął. Uderzył dwa razy w kamień, z którym dziewczyna toczyła walkę i wyraźnie go wyszczerbił. – Najważniejsze są pierwsze dni. Jak dasz wyssać z siebie wszystkie siły, to po tobie.
Achaja dyszała jak po ciężkim biegu, kręciło jej się w głowie. Krótki nie dał jej jednak usiąść.
– Udawaj, że coś robisz – syknął. – Nadzorca patrzy.
Samo podniesienie oskarda, choćby tylko po to, żeby symulować uderzenia, wydawało się rzeczą ponad siły. Krew pulsowała jej w skroniach, oczy zachodziły mgłą, chwiała się na nogach.
– No już, odpoczęłaś? – ciche syknięcie. – To do roboty.
Jak?… Jak to odpoczęła? Nie zdążyła nawet wziąć głębszego oddechu. Z najwyższym trudem uniosła oskard i walnęła nim w kamień. Ostrze ześlizgnęło się, nie czyniąc choćby rysy. Gdzieś nad jej głową świsnął bat, drgnęła odruchowo, rozległ się okrzyk. To nie ona. Uderzono kogoś obok. Uniosła oskard raz jeszcze. Nowy świst, zerknęła, usiłując nie odwracać głowy. Nadzorca stał nad kimś z obojętną miną.
– No co? Wstaniesz? – nowe uderzenie. Krew niewolnika spływała po plecach. – Wstaniesz?
Jeszcze jeden świst. Leżący człowiek zdobył się na nadludzki wysiłek. Podniósł obie ręce, usiłując się oprzeć i… Nowy świst.
– Nie gap się! – syknął Krótki. – Pracuj, bo do ciebie przyjdzie!
Uniosła oskard. Nie bardzo mogła utrzymać go w dłoniach. Świst. Zacisnęła zęby, usiłując nie patrzeć w bok. Tego się nie da zrobić! Tego się nie da zrobić!!! Chciało jej się wymiotować, przed oczami latały jakieś czarne płatki. Hekke uderzył z boku, rozłupując jej kamień.
– Teraz do kosza – wskazał jej ludzi wygładzających poszczególne bloki. – Zanieś tam.
Nie mogła się schylić, właściwie opadła na kolana. Nieporadnie zaczęła zagarniać odłamki do dużego kosza.
– Szybciej, psiamać – warknął Krótki. – Ale już!
Zdobyła się na ostatni, desperacki wysiłek. Zagarnęła cały urobek i wstała, chwytając za gruby sznur przywiązany do kosza. W ostatniej chwili. Nadzorca, który już szedł do niej z uniesionym batem zmienił kierunek i walnął kogoś, kto się przewrócił.
– Nooooo… O włos – szepnął Hekke. – Jak cię zdzieli w ciągu pierwszych kilkunastu dni, to już nie odzyskasz sił.
– No… – Krótki potwierdził ruchem głowy. Mimo tego, że był karłem pracował na równi z innymi. Nie widać było po nim śladów większego zmęczenia. – Z tych, co dzisiaj przyszli z tobą, nocy nie dożyje ze trzech, czterech. Dwudziestu dni – połowa.
Achaja chwyciła sznur, chcąc ciągnąć kosz po ziemi.
– No co ty?!!! – podskoczyli obaj na raz. – Ładuj na plecy!
Hekke pokiwał głową, rozglądając się jednocześnie wokół. Nadzorca był dość daleko i nie patrzył na nich. Pomógł więc dziewczynie zarzucić kosz na ramiona, o mało jej nie przewracając.
– Jak zniszczysz – po tobie.
Ruszyła, czując, jak świat wiruje wokół niej. Krok w bok i złamie nogę w jakimś wykrocie, ruszy zbyt szybko i przewróci się przez te kajdany. Coś piekło, bolało, łamało… Coś ciemnego zakrywało jej oczy. Żeby tylko widzieć, żeby tylko widzieć… usiłowała zamrugać oczami, ale przy pierwszym mrugnięciu o mało jej nie zamroczyło. Zatoczyła się i prawie padając, wysypała zawartość kosza, na szczęście, w miejscu jego przeznaczenia.
Nie wiedziała, jak wróciła na swoje stanowisko. Nie wiedziała, jak długo już pracuje – dzień zdawał się nie mieć końca. Krótkie chwile odpoczynku, które dawali jej „opiekunowie” sprawiały, że ocierała się o sen na jawie, a właściwie utratę świadomości. Nie bardzo wiedziała już, czy podnosi swój oskard, czy tylko go się trzyma. Hekke pomagał jej rozbijać kamienie, we dwóch z Krótkim nosili za nią urobek. Nadzorca, który przechodził obok, zdążył pobić (zabić?) dwóch ludzi z nowego transportu i kogoś ze „starych”. Ktoś rozwalił kosz do dźwigania kamieni i za włosy został pociągnięty do „gorszej pracy”. Czy mogła być gorsza? Pewnie tak, skoro aż kilka osób szepnęło wokół „Nooo… już po nim”.
– Masz szczęście – szepnął Krótki, szturchając niezbyt przytomną Achaję. – Zaraz koniec dnia.
Otrząsnęła się na chwilę. Zmierzch? Słońce już zachodziło? Jak mogła to przeoczyć? Rozległ się przenikliwy gwizd i ludzie zaczęli zbierać narzędzia.
– Ach… – Hekke rześki jakby dopiero zaczynał pracę (a przynajmniej tak się dziewczynie wydawało) zapakował wszystko do kosza na kamienie. – To się nam udało. Tylko pół dnia pracy.
– Taaaaa… Szkoda, że nie co dzień przychodzi nowy transport.
Ruszyli w stronę baraków za wzgórzem.
– Jutro przepracujemy cały. Od świtu do zachodu. Nic się nie bój.
– Nie strasz dziewczyny. Ledwie żyje.
Achaja nie mogła się przestraszyć. Niewiele do niej docierało. Widziała właściwie pojedyncze obrazy. Coś szumiało jej w głowie, oczy prawie nie nadawały się do niczego. Ktoś, chyba karzeł, wetknął jej do ręki kubek z czymś, co śmierdziało. Wypiła wszystko, czując jak płyn szarpie wnętrzności, na dnie była jakaś substancja, Hekke kazał jej jeść, a ponieważ nie mogła, sam wkładał jej do ust i przytrzymywał, żeby nie wypluła.
– Widzisz mała – słyszała jak przez mgłę. – Żeby zaoszczędzić czas rozdzielania, masz picie i jedzenie w jednym naczyniu.
– A próbowałaś już tego wina niewolników? Śladowe ilości wina, ocet, trochę wody, zioła i końskie szczyny.
– Eeeee, końskich szczyn chyba nie dodają? – Krótki wzruszył ramionami. – Raz widziałem jak nadzorca lał do gara, ale cokolwiek by o nim nie mówić, koniem nie jest.
Achaja ocknęła się na dobre dopiero w ziemiance. Chciało jej się spać, ale docierało do niej coś więcej niż poszczególne obrazy. Tylko głowa pochylała się coraz bardziej. Kiedy jednak nieludzkie zmęczenie sprawiało, że odpływała, karzeł potrząsał ją za ramię.
– Jeszcze jedna operacja, złotko – wyjaśnił. – Wiesz, tego, co dają do jedzenia, nie starczy na zachowanie sił.
– Mhm – Hekke potarł brodę. – Musimy się dokarmiać sami.
– A wiesz, każdy człowiek wzdraga się przed jedzeniem świństw, zresztą, Bogowie jedni wiedzą dlaczego. Wydaje mi się, że to z powodu zapachu. Wiesz jak taki robak śmierdzi w ustach?
Achaja niezbyt przytomnie popatrzyła na trzymaną przez niego wijącą się larwę. Po co on to mówi?
– Ale wiesz… Wymyśliłem takie coś, co pozbawia człowieka zdolności rozróżniania zapachów. Rozumiesz, co do ciebie mówię?
– Nic nie rozumie – mruknął Hekke. – Maślane oczy.
– Rozumie. Zmęczona, zahukana i tyle – Krótki przechylił jej głowę do tyłu. – Trochę zaboli – wsunął do każdej dziurki jej nosa palec namaszczony jakąś śmierdzącą maścią.
Obaj patrzyli na nią uważnie, potem obaj jak na komendę wstali i wyszli z ziemianki. Hekke zajrzał raz czy drugi, nawet on jednak wolał trzymać się w bezpiecznej odległości.
– Czemu tak uciekacie? – spytała Achaja. Strasznie chciało jej się spać.
– Zaraz zobaczysz.
– Co? Ja przecież… – poczuła coś dziwnego. Maść wyraźnie rozpuszczała się w nosie. Najpierw lekkie swędzenie, a potem… Ból tak straszny, że czuła jak coś świdruje jej głowę od środka. Wrzeszcząc rzuciła się, żeby zabić swoich oprawców, żeby zabić kogokolwiek w zasięgu ręki. Na szczęście zaplątała się we własne kajdany i runęła jak długa na klepisko ziemianki.
– Już? – Hekke znowu ostrożnie zajrzał do środka.
– Taaaa… – głowa karła pojawiła się tuż obok. – Już nic nie czuje.
– To zejdź do niej.
– Sam zejdź.
Obaj popatrzyli na leżącą dziewczynę.
– Już – karzeł pierwszy wsunął się do ziemianki i dotknął ramienia Achai. – Czujesz coś?
Podniosła głowę. Rzeczywiście nie czuła już bólu. Prawdę powiedziawszy, nie czuła również własnego nosa. Dotknęła go ręką, był na swoim miejscu, ale nie czuła nawet dotyku. W każdym razie maść i ból, jaki spowodowała sprawiły, że przynajmniej na chwilę otrzeźwiała.
– No i widzisz – mruknął Hekke. – Nie było to takie straszne.
Krótki pomógł jej się podnieść. Wyciągnął rękę, w której ciągle wił się ohydny robal.
– No, zjedz to!
Odchyliła się ze wstrętem.
– Coście mi zrobili?
– Pozbawiliśmy cię węchu. Bo to od zapachów te wszystkie obrzydzenia. No, jedz, jedz.
– Kiedy ja… Nie chcę!
– Chcesz, chcesz. Jesteś głodna, a na tym, co ci tu dadzą nie przeżyjesz. Jedz!
– Nie! Nie, ja…
– Hekke, pomóż – Krótki skinął na przyjaciela.
Ten chwycił Achaję za ramiona, unieruchomił i zadarł jej głowę. Karzeł przemocą otworzył jej usta, wpychając swoje zadziwiająco mocne palce, przez policzki między szczęki dzięki czemu nie mogła go ugryźć. Wepchnął jej ogromnego robaka do ust i zakrył dłonią wargi. To coś, ta szkarada ruszała się w ustach dziewczyny – myślała, że zwymiotuje wprost w krępującą jej oddech rękę.
– Gryź, bo ci wlezie do gardła!
Szarpnęła się, bezskutecznie jęcząc. Chciała powiedzieć, że nie może, że wcale nie jest głodna (co nie było prawdą), że…
– Gryź! Jak wejdzie do płuc – po tobie!
Robak rzeczywiście zaczął pełznąć w głąb, po języku. Szarpnęła się znowu, a potem w histerii, czując coraz większy strach, rozgryzła to paskudztwo, czując, jak coś rozlewa się w jej ustach. Wnętrzności targnęły nią w nowym odruchu wymiotnym, chciała się wyrwać, żeby klęknąć gdzieś w kącie i wyrzucić to z siebie, ale trzymali ją mocno.
– Żuj!
Pozbyć się tego! Pozbyć się tego!!! Jedyna myśl mąciła się jednak, bo brakowało jej powietrza. Uduszą ją!
– No żuj, psiamać!
Udusi się! Jęknęła znowu, mroczki przed oczami były coraz większe. Ugryzła to ohydztwo w ustach raz, potem drugi… Zaczęła żuć, płacząc i usiłując się wyswobodzić.
– A teraz przełknij!
Przecież zaraz się udusi! Jak można przełknąć cokolwiek, będąc pozbawionym powietrza?!! Bogowie!!! Przełknęła… Dłoń zniknęła z jej ust i nosa, Hekke puścił ręce. Myślała, że teraz, wolna, po odzyskaniu oddechu zaraz zwymiotuje. Ale nie. Robak był… Tak właściwie był bez smaku. Przejmujące obrzydzenie walczyło w niej z jakimś przekornym, zwierzęcym uczuciem nasycenia. Robak był pierwszą, naprawdę tłustą rzeczą, jaką zjadła przez ostatnie dni. Wstydziła się tego. Chciała włożyć sobie palce do ust, żeby zobaczyć, jakiego koloru jest maź na jej języku, ale Hekke chwycił ją za rękę.
– Po co ci to? – mruknął. – Zapachu nie czujesz, smaku prawie też nie. Łyknij ślinę kilka razy i spokój.
Ukryła twarz w dłoniach.
– No już, już… – powiedział Krótki. – Za dziesięć dni sama będziesz prosić, żeby ci dać.
Hekke uśmiechnął się nagle.
– A skoro już mowa o dawaniu… – oblizał wargi. – Czy nie czas na chwilę zabawy?
Achaja zrozumiała dopiero po dłuższej chwili. Chciała wstać i wyjść, ale nie była zdolna do zrobienia żadnego ruchu. Mężczyźni przekomarzali się, ożywieni nagle, czy ten drugi ma wyjść, czy zostać i patrzeć, a potem… A potem… To był pierwszy raz w jej życiu. Pierwszy i od razu drugi. Ale były i dobre strony. Po torturach Mistrza Anai te części ciała, które mężczyźni najbardziej sobie upodobali, u niej były właściwie pozbawione czucia. To, że miała skute nogi właściwie uniemożliwiało „pozycję klasyczną”, musiała klęknąć i za przeproszeniem wypiąć się, co może było i zwierzęce, ale za to pozwalało jej przynajmniej nie patrzeć im w twarze. A po trzecie obydwaj byli kiedyś na dworze, znali pewne zasady i ich zachowanie pozwoliło jej zachować resztki szacunku do samej siebie. Z całą pewnością była to rzecz znacznie mniej nieprzyjemna niż zjedzenie robaka.
Hekke poklepał ją potem po ramieniu, zdając się nie widzieć, że senność walczy w niej z kompletnym zagubieniem.
– Nie bój się nic, mała. Z nami będziesz żyć!
– Pewnie! – zawtórował mu karzeł. – Już my cię nauczymy, co i jak.
– No! Nie wierzyłem ci, ale ona… naprawdę jest mądrzejsza niż nasza poprzednia dziewczyna.
– Mieliście poprzednią? – Achaja czuła, że myśli mieszają jej się w głowie. – Co się z nią stało?
– Aaaaaa… Pewnego dnia uznała, że ma dość. Że ucieknie, psia jej mać. I uciekła.
– I co?
– A jest tu w pobliżu. Chcesz ją zobaczyć?
Achaja podniosła głowę zaskoczona.
– Chcesz? To chodź – Hekke pomógł jej się podnieść i wyjść z ziemianki. – Tu, niedaleko – poprowadził ją na szczyt łagodnego wzgórza. – Widzisz? O tam – ręką wskazał kierunek.
O kilkanaście kroków dalej, w cieniu wielkiego nawisu skalnego widniał słup z nabitą nań dziewczyną. Achaja przymknęła oczy, żeby nie widzieć jej twarzy, nie widzieć wiszących z tyłu wnętrzności, nie widzieć… Otrząsnęła się za wszelką cenę, nie chcąc pokazać, jakie wrażenie wywarło to na niej.
– Aaaaaa… I tak wiedziałam, że jest martwa jak tylko powiedziałeś – postanowiła grać kogoś naprawdę twardego.
– Martwa? – zdziwił się Hekke. – Będzie dopiero dwa dni, jak ją nawlekli. Pewnie jeszcze żyje bidna.
Achaja poczuła, że oczy uciekają jej gdzieś w głąb czaszki. Z całą pewnością nie czuła już rąk, które ją podtrzymują przed upadkiem. Tak skończył się pierwszy dzień spędzony wśród budujących cesarską drogę niewolników.