Meredith szedł niespiesznie królewską drogą numer 6, skąpaną w ostrym, południowym słońcu, które sprawiało, że ostatnie krople niedawnego deszczu parowały teraz, tworząc białawą zawiesinę rozwiewającą się leniwie przed nogami. Ciepłe, wilgotne powietrze sprawiało, że czuł się trochę senny, ale zarazem odprężony, spokojny i przepełniony radością życia. Strzeliste pinie, rosnące na poboczu, rzucały cień chroniący wędrowca przed zbyt palącymi promieniami. Leciutki, rodzący się właśnie wiaterek chłodził jego czoło. Rozświetlone, jarzące się nieskazitelną bielą obłoki, na lazurowym niebie, sunęły powoli ku swemu tajemniczemu przeznaczeniu. Czarownik uśmiechnął się do siebie. Odgłos sandałów, stuk jego sękatego kija, szum, a właściwie szelest liści – to wszystko tworzyło jakiś rodzaj muzyki o dziwnym, pokrętnym, ale wesołym rytmie.
Kiedy dotarł do placyku postojowego dla oddziałów wojskowych, przysiadł na murku okalającym wyłożoną dopasowanymi do siebie, kamiennymi płytami powierzchnię. Od rana, od śniadania w przydrożnym zajeździe, nie miał nic w ustach. Z przewieszonej przez ramię torby wyjął lnianą chustę i rozłożył sobie na kolanach. Sięgnął po chleb i ser… kiedy…
Ocknął się, z trudem otwierając oczy. Na jego kolanach kilka małych ptaków, kłócąc się i świergocąc wydziobywało z chusty resztki sera. Teraz zerwały się do lotu, trzepocząc skrzydłami. Meredith spojrzał na niebo. Słońce znajdowało w zupełnie innym miejscu niż przed… ile czasu upłynęło? Jak długo siedział nieruchomo pogrążony w fali najjaśniejszego światła? Było późne popołudnie. Meredith strząsnął z kolan pozostawione przez ptaki okruchy.
To był błysk. Najsilniejszy błysk jakiego doznał w życiu.
Wstał powoli, czując drżenie zmęczonych długim bezruchem mięśni. Schował chustę na powrót do torby i podniósł swój kij. Nie miał więcej jedzenia, nie było więc sensu zostawać tu dłużej. Meredith ruszył drogą, przygryzając w zamyśleniu wargę. Usiłował przypomnieć sobie, co widział w błysku. Zamazane wspomnienia obrazów tańczyły mu przed oczami. Rozstaje dróg? Nie. Zwykła ścieżka odchodząca od królewskiej drogi. Tam była złamana pinia. Złamana? Uschła. Ścieżka prowadziła w dół. Przypomniał sobie widok małych jeziorek w lesie. Mała wioska ukryta wśród drzew. Na środku fontanna, bez wody, pochodząca z zamierzchłych czasów, z jakiegoś zapomnianego pałacu, który od dawna już nie istniał. Cembrowina fontanny ukształtowana była jak ławka, na której mógł spocząć strudzony wędrowiec. Wieś? Nie pamiętał więcej żadnego obrazu. Błysk jednak przekazał mu coś jeszcze. Nie obraz. Nie słowa. Była to czyjaś obecność. Nawet nie czyjaś. Dziwna, ledwie uchwytna obecność cienia czegoś potężnego. Czegoś, czego Meredith nie napotkał nigdy w swoim życiu.
Czarownik stanął przed uschniętą pinią. Tak, jak widział w błysku, za martwym drzewem zaczynała się wąska ścieżka prowadząca po zboczu aż do lasu poniżej. Zaintrygowany porzucił królewską drogę i ruszył w dół, czując dziwne napięcie kumulujące się wokół niego. Coś miało się wydarzyć? Nie był pewien.
Kiedy wszedł pomiędzy pierwsze drzewa, zrobiło się chłodniej. Meredith ruszył szybciej, nie chcąc, by noc zastała go w lesie. Ścieżka wiła się, omijając co większe drzewa i małe jeziorka, z których wstawał białawy opar. Meredith przypomniał sobie parującą w słońcu wodę na królewskiej drodze. Doznał jakiegoś nieokreślonego uczucia. Coś w nim samym usiłowało go ostrzec? Czując ostre igiełki, nie, nie strachu jeszcze, a niepokoju, zaczął gwizdać jakąś skoczną melodię. Nie poczuł się przez to raźniej, ale przynajmniej słyszał coś jeszcze poza odgłosem własnych kroków. Przypomniał sobie, że po opuszczeniu przydrożnego zajazdu, nie spotkał dzisiaj żadnego człowieka. Teraz w gęstym lesie, z perspektywą spędzenia w nim nocy, nie wydało mu się to faktem bez znaczenia.
Przyspieszył kroku, ale zaraz zwolnił znowu. Nie pamiętał, by kiedykolwiek dotąd niepokój aż tak nad nim zapanował. Przestał gwizdać i nakazał sobie spokój. Przecież wiedział, że wieś jest już niedaleko. Uśmiechnął się, słysząc stłumione jeszcze odległością szczekanie psa.
Wieś rzeczywiście była niewielka. Na samym środku przecinki, na placu wśród chałup, zobaczył kamienną, dawno nieczynną, fontannę. Po pałacu, którego częścią była kiedyś fontanna, zostały jedynie spękane, kamienne schody oplecione roślinnością, prowadzące teraz donikąd – resztę pochłonął las. Meredith usiadł na cembrowinie ukształtowanej jak ławka, wystawiając twarz ku zachodzącemu słońcu. Chłodny kamień przynosił ukojenie jego rozpalonej wysiłkiem skórze. Czuł zapach dymu unoszący się z chałup, wiedział, że chłopi obserwują zza zasłoniętych okien, ale nie zważał na to – niepokój opuścił go, ustępując miejsca harmonii i pojednaniu, które wypełniły jego umysł. Znowu, po raz drugi tego dnia, doznał błysku. Tym razem jednak błysk był słaby, w pełni kontrolowany przez czarownika. Meredith zobaczył odległą przyszłość – może za pięćset, może za tysiąc lat. Widział dwóch żołnierzy, którzy usiedli na tej samej, co on, kamiennej ławce. Byli zmęczeni, nie rozmawiali ze sobą, ale wypełniało ich poczucie dobrze spełnionego obowiązku. Potem zobaczył coś jeszcze. Chłopak i dziewczyna, dużo, dużo później, może sto lat po żołnierzach, też siedzieli na ławce. Lasu już nie było. Chłopak gładził jej włosy. „Wspaniały zachód” – powiedział – „jak słońce antyku”… Meredith nie rozumiał tego słowa. Wiedział jednak, że mówią o nim, o jego czasach. „Słońce antyku”… I zobaczył coś jeszcze. Jakieś trzysta lat po żołnierzach na ławce przysiadł mężczyzna. Nie był sam, ale jego towarzysze odwiedzali stragany przekupniów, które wyrosły jak strzeliste wieże wokół starej fontanny. Mężczyzna obwieszony jakimiś torbami i futerałami siedział pogrążony w zadumie. Był tak blisko, że Meredith mógł prawie nawiązać z nim kontakt. Mężczyzna myślał właśnie, kto przed nim mógł siedzieć na tej starej, kamiennej ławce. Był o krok, o wyciągnięcie ręki… Nie… Mężczyzna, wyobrażając sobie przeszłe czasy, dotarł jedynie do żołnierzy, którzy byli tu trzy wieki przed nim. Nie przeczuwał obecności Mereditha tysiąc albo więcej lat wcześniej.
Błysk zgasł nagle, pozostawiając jedynie wizję bardzo bliską – czarownika siedzącego w chacie sołtysa. Meredith uśmiechnął się lekko. Krąg zamykał się powoli. On, wielki czarownik Meredith, będzie teraz pomagał ludziom jak wędrowny, wiejski magik, tak jak robił to, zanim wciągnął go świat książąt, królów, dyplomacji i polityki.
Podniósł się ociężale z kamiennej ławki wokół dawno wyschłej fontanny. Chaty wokół były małe i biedne, zbyt zapuszczone jak na wieś leżącą tak blisko królewskiej drogi. No tak, ale z drugiej strony, kto mógł zbaczać z drogi i zaglądać do takiej głuszy? Chłopi w dalszym ciągu bali się wyjrzeć ze swoich chałup. Czarownik w jego wieku, w płaszczu zrobionym z materiału, którego na pewno nikt nigdy tutaj nie oglądał i pewnie nie zobaczy po raz drugi, musiał wzbudzać strach. Przynajmniej na początku.
Meredith ruszył w głąb wsi. Odpędzając kijem pałętające się pod nogami kury i psy, węszące zupełnie nowy zapach, dotarł do chaty sołtysa. Stanął przed zbitymi z krzywych desek drzwiami. W oczach zakręciły mu się łzy nostalgii za utraconą młodością. Tak właśnie zaczynał przed… Przed wielu, wielu laty. Jak nakazywał obyczaj, stuknął kijem po trzykroć w niski dach chałupy. Drzwi otworzyły się natychmiast, sołtys, jak inni, musiał obserwować go od dłuższego czasu.
– Witajcie, panie – barczysty chłop zgiął się w ukłonie do ziemi. – Prosiemy w gościnę.
Meredith musiał pochylić się również, żeby wejść do środka, tak niskie było przejście. Przemierzył sień i w ślad za gospodarzem wszedł do izby. Zgodnie z obyczajem, kobiety ukryły się w komórce obok. Do stołu podawał syn gospodarza. Meredith usiadł na wysokim krześle sołtysa. Mimo, że przepadł mu południowy posiłek, nie był głodny. Jednak chleb, a właściwie suche, chlebowe placki i oliwki bardzo mu smakowały. Cienkie wino musiało pochodzić z miejscowej winnicy, jeśli oczywiście w tych lasach mogła istnieć jakakolwiek winnica. W każdym razie, gospodarz nie dolał do niego wody. Meredith jadł powoli, w milczeniu, bawiąc się wyraźnie wyczuwalnym napięciem, obaj chłopi, ojciec i syn, siedzący na ławie pod ścianą, nie mogli powstrzymać się od rzucania ukradkowych spojrzeń, to na niego, to na siebie nawzajem. Młodość, lata które spędził chodząc po takich jak ta wsiach, przypominała mu się z całą wyrazistością. Wreszcie, kiedy skończył jeść, powoli otarł usta, a kiedy syn sołtysa sprzątnął ze stołu, zgodnie z obyczajem, stuknął kijem w podłogę. Stary chłop znowu zgiął się w ukłonie. Ciągle zgięty, twarzą do czarownika, wycofał się i otworzył drzwi do sieni. Razem z synem złożyli jeszcze jeden ukłon i wycofali się do komory, gdzie czekały kobiety.
Meredith zastukał kijem w podłogę. Przez dłuższą chwilę nic się nie działo. Słyszał jakieś szepty, przepychanki a nawet poszturchiwania, a potem próg przekroczyła młoda kobieta przestraszona tak bardzo, że odruchowo, żeby dopasować się do jej wyobrażeń, zrobił srogą minę.
– Panie – wieśniaczka bała się podnieść głowę – Wielki panie…
– No co tam?
Kobieta zbliżyła się do stołu. Najwyraźniej nie miała pieniędzy. Z podołka wysypała na blat dorodne, zebrane w lesie orzechy i opadła na kolana przestraszona własną śmiałością i mizerią proponowanej zapłaty.
– No słucham.
– Panie… Bo ja… Bo my już, panie… Z moim, dwa roki miną jak ślub był i…
– I co?
– No… panie… bo dziecków nie ma!
Czarownik nachylił się i położył jej dłoń na brzuchu.
– Nie bój się córko – był pewien, że może zajść w ciążę. – Nie bój się – powtórzył. – Teraz będziesz mogła mieć dzieci.
– Dzięki Panie – kobieta chciała pocałować go w rękę, ale szybko cofnął dłoń. – Dzięki Panie – cofała się do wyjścia, bojąc się odwrócić do niego tyłem.
– Bardzo lubię orzechy – powiedział, żeby nie martwiła się z powodu skromnej zapłaty.
Uśmiechnęła się, ale zaraz potem przygięła kark w jeszcze głębszym ukłonie. Czarownik znowu zastukał kijem w podłogę.
– Witajcie panie – następnym był młody jeszcze chłop. Ukłonił się sztywno, widać nie nawykły do tego i położył na stole dwa brązowe. Nie wiedział, co zrobić z oczami, więc opuścił głowę, patrząc na swoje nogi.
– No co tam?
– Ba ja panie… Bo tego… No bo zeszłej wiosny żona mi odumarła. Młoda była, całkiem zdatna, ale zimą, co to była taka ostra zima jak nigdy tu, zamróz ją chwycił, no i wiosną odumarła. No ja jej żałował. Ale… no, panie, ja młody jeszcze. Pole duże mam, ziemia jest, a chałupa bez kobity… no, nie godzi się tak i nie obyczaj.
– Ożeniłeś się po raz drugi?
– Tak jest. No ta druga też udatna. Młoda, ale robić w obejściu umie. I ja ją lubię, bo nie gada za dużo. Dobrze ma u mnie, nie narzeka… no i…
– No i co się stało?
– No… – chłop kręcił głową, słowa przychodziły mu z wyraźnym trudem. – No jak teraz wiosna naszła… to tamta… to nocą tamta żona przyszła, ta co odumarła…
– We śnie?
– Nie. Nie we śnie. Nocą. Ja się budzę, patrzę i ona wedle sieni stoi. Cicha taka. I ślepi we mnie. I mówi: „Co ty? Już mnie zapomniałeś?” I tak… I tak co noc przychodzi. I ja… Ja już…
– Ktoś ją widział oprócz ciebie?
Chłop pokręcił głową.
– Nie. Raz czy dwa chciałem obudzić moją… ale ona młoda, śpi głęboko. Zanim dobudzę, to tamta już pójdzie. Demon jaki… Co noc przychodzi. I mówi, że jej nie pamiętam już.
Meredith przymknął oczy.
– Nie jesteś temu winien – powiedział.
– Ale demon! Kobieta demon, przychodzi – chłop umilkł nagle patrząc na czarownika. – Wy, panie, wiecie, co to jest?
– Wiem.
– I co mam robić? Powiedzcie panie.
Meredith milczał dłuższą chwilę.
– Weź miskę i nasyp do niej grochu. Postaw miskę przy łóżku. Jak demon przyjdzie, weź garść grochu, pełną garść, tak żebyś sam nie wiedział ile i podnieś w jej stronę. Potem spytaj: „Ile ziaren grochu mam w dłoni?”. Jeśli to demon – będzie wiedział. Ale jeśli to nie demon, jeśli to tylko twój umysł… Nie będzie wiedział i nigdy już cię nie nawiedzi.
Chłop zgiął się w ukłonie.
– Dzięki, panie.
– Idź. To nie przyjdzie więcej.
Po jego wyjściu Meredith zgniótł w palcach jeden z orzechów leżących na stole i zjadł go, rozkoszując się smakiem jakiego nigdy nie miały orzechy dostarczane na stoły książąt. Zapadł już zmrok. Syn gospodarza przyniósł łojową świecę, wykorzystując przerwę pomiędzy potrzebującymi, a potem znowu znikł w komorze. Czarownik zastukał kijem. Rozsądził spór pomiędzy sąsiadami, poradził otyłej chłopce, jakie lekarstwo zastosować na ropiejące oczy, powiedział staremu chłopu, co trzeba zrobić, żeby jego syn nie przesiadywał w karczmie, a drugiemu jak zaradzić, żeby córka, przyrzeczona młodzieńcowi z innej wsi, nie oglądała się za tutejszymi chłopcami. Ani razu nie użył magii. Miał wrażenie, że świat potrzebował coraz mniej magii. Że to wszystko, czego dzisiaj dokonał mogliby zrobić za niego jacyś przedstawiciele oświeconej, cywilnej administracji. Chociaż… Chłopi z całą pewnością woleli odbierać rady od niego niż od kogokolwiek, kto reprezentował oświeconą władzę, nawet gdyby taka istniała. Ostatni z chłopów nie domknął drzwi i Meredith mógł obserwować, jak do pustej już sieni wchodzi młody chłopak w płaszczu czarownika. Płaszcz, to może za dużo powiedziane, jego materiał za bardzo przypominał chłopskie sukno, ale… Chłopak odstawił kij, opierając go o ścianę, zdjął sandały i wszedł do izby.
– Panie – z szacunkiem ukłonił się głęboko.
– Panie – odpowiedział Meredith, również kłaniając się uprzejmie, mimo że nie wstał z krzesła.
Chłopakowi wyraźnie to zaimponowało.
– Panie – powtórzył – poczułem w sobie moc. Pomagam ludziom, leczę… Jestem czarownikiem.
– Zadaniem czarownika nie jest pomaganie ludziom – upomniał go Meredith.
Chłopak zawahał się przez chwilę.
– Ty im pomagasz, panie.
– Zadaniem czarownika – ciągnął Meredith, jakby nie słysząc jego słów – jest utrzymywanie istniejącego porządku. Nie uczyli cię tego w szkole?
– Nie chodziłem do szkoły czarnoksięstwa, panie. Poczułem w sobie moc. Mogę pomóc, mogę…
– Chłopcze – przerwał mu Meredith – wchodząc tutaj, bardzo uprzejmie, odstawiłeś swój kij i zdjąłeś sandały.
– Żywię szacunek dla ciebie panie.
– Czy możesz odpowiedzieć na dwa pytania?
– Chętnie, panie – policzki chłopca rozpalił rumieniec. Wyraźnie oczekiwał jakichś niesamowitych zadań.
– Czy swój kij oparłeś o ścianę po lewej czy po prawej stronie sandałów?
Kompletnie zaskoczony chłopak zmarszczył brwi. Usiłował sobie przypomnieć. Wreszcie po chwili powiedział niepewnie.
– Po… prawej, panie.
– A czy deska, o którą go oparłeś, ma w sobie sęk?
Chłopak zamknął oczy. Cisza nie trwała długo. Nagle opuścił głowę i po chwili opadł na kolana.
– Wybaczcie panie. Dzięki wam, zrozumiałem, że nie jestem jeszcze czarownikiem.
Meredith dał mu znak, żeby powstał.
– Wybaczcie panie moje słowa…
– Nie martw się.
– Wybaczcie.
Meredith uśmiechnął się ciepło.
– Kiedyś zostaniesz czarownikiem – powiedział. – Na pewno.
– Aaa… – jakaś myśl nie dawała chłopcu spokoju. – Aaaa… Możecie powiedzieć czy ta deska ma sęk? – spytał pełen niepokoju.
Meredith roześmiał się cicho.
– Nie wiem.
Chłopak skłonił się raz, potem drugi i stropiony, tyłem jak reszta chłopów opuścił izbę.
Meredith zgniótł łupinę następnego orzecha. Ciemność za oknami była już nieprzenikniona. Nikły płomień świecy ledwie rozpraszał mrok w chałupie. Coś niepokojącego działo się wokół. Czuł to wyraźnie, zgarniając ze stołu swoją skromną zapłatę w brązowych do sakiewki, w której przeważały srebrne i złote. Miał przy sobie więcej pieniędzy niż mogła kiedykolwiek widzieć cała ta wieś razem wzięta. Co on tu robił? On, nawykły do wielkich miast, do zgiełku, uczonych dysput, wykwintnych dań, wielkiej polityki i ludzi, którzy jeśli kiedykolwiek kłaniali się to tylko z powodu wymogów etykiety. „Nie mam dziecków, panie… co robić?” – mówiła chłopka. „Trzydziestotysięczna armia stoi oparta o pasmo wzgórz, czy ruszyć ją na południe?” – pytał zaledwie kilka dni temu Wielki Książę, stukając palcem w mapę, która kosztowała więcej niż cały dobytek ludzi tutaj. Ile takich wsi zniszczy armia zaledwie przez dziesięć dni marszu?
Meredith zgniótł łupiny następnych orzechów. Naprawdę mu smakowały. Wielki Książę płacił mu złotem, ale czarownik nie czuł wtedy radości. Trzydziestotysięczna armia istnieje po to, żeby zabić tysiące ludzi. Chłopka będzie miała kilkoro dzieci. Obydwoje, książę i chłopka zapłacili mu za usługę. Książę zapłacił złotem za radę, jak łatwiej zabić tysiące ludzi, chłopka orzechami za to, jak kilku urodzić. Pomógł obydwojgu. Czarownik jest po to, by utrzymać istniejący porządek. Porządek rzeczy. Bogowie, jak ciemno…
Światło świecy rzeczywiście zaczęło przygasać, choć sama świeca była jeszcze słusznej długości. Wydawało się, że coś w samej izbie pochłania światło. Nagła jakby duszność, jakby morowe powietrze, czy bagienny zaduch nie pozwalał światłu promieniować wokół. Meredith czuł, że drżą mu ręce. Coś działo się wokół… Coś działo się wokół – jedna i ta sama myśl kiełkowała mu w głowie, ale nie był zdolny stawić czoła ewentualnemu niebezpieczeństwu. Po prostu płynął wraz z nurtem wydarzeń, poddając się mu, jak bezwolny pień w rzece zabrany przez wysoką falę powodzi.
Coś działo się wokół… Dość! Podniósł głowę i dostrzegł dziwny blask w sieni. Blask bez światła. Jak gdyby czystą jasność. Jasność bez źródła, ogień bez płomienia, słońce bez słońca. Coś na niego czekało. A nawet nie na niego. Na jego decyzję. Kolejny potrzebujący, tym razem jednak… nie z tego świata. Czuł to wyraźnie. Czuł też strumyczki potu ściekające mu po plecach. Bogowie. Meredith, jakby wbrew sobie, podniósł swój kij i stuknął w podłogę. Jasność drgnęła ledwie zauważalnie, potem rozbłysła nagle sprawiając, że światło świecy stało się mniejsze niż blask robaczka podczas wiosennej nocy. Ciemność wokół paradoksalnie zgęstniała.
Coś zbliżało się do wejścia, do izby. Meredith opuścił wzrok. Siedział nieruchomo, czując jak ciemność gęstnieje jeszcze bardziej, by po chwili ustąpić zimnemu blaskowi, który zdawał się bić zewsząd, z podłogi, z powały, ze ścian. Meredith, czując jak coś dławi go w gardle, podniósł głowę. Przez moment poczuł jak staje mu serce, by po chwili znowu zacząć bić, tym razem w potwornym galopie. Jakiś dziwny paraliż, jakby wewnętrzne zimno, ogarnął jego ręce i nogi.
Przed nim stał otulony w intensywną jasność młodzieniec o idealnie obojętnej, pozbawionej jakiejkolwiek ekspresji twarzy. Meredith czuł jak zimny pot występuje mu na czoło. To… To… To był Bóg! Widział… Miał przed sobą Boga! Przełknął ślinę i był to jedyny odgłos w absolutnej ciszy, która zaległa wokół. O… O… Czy można pomyśleć: „O Bogowie!” w obecności Boga? – skądś przyszła głupia myśl.
Bóg ukląkł przed nim i zastygł w pozycji żebraczej, ujmując czarownika pod kolana. Gdyby… Gdyby to był zwykły potrzebujący, jakiś tam wiejski proszalnik, znaczyłoby to, że nie ma czym zapłacić i prosi o darmową poradę. Ale Bóg? Czarownik powinien uderzyć go kijem w plecy – „Pomoc będzie ci udzielona” – lub w podłogę – „Odejdź”. Ale jak uderzyć Boga?! Z najwyższym trudem, pokonując paraliż nagle drżącej ręki, podniósł kij i dosłownie musnął, nie nawet nie musnął, po prostu zbliżył go do pleców Boga. Świetlisty młodzieniec wyprostował się, ciągle jednak klęcząc.
– Panie, potrzebuję pomocy.
– S… – Meredith chciał powiedzieć „słucham”, ale obyczaj nakazywał inaczej. – No… No co tam? – z trudem przeszło mu przez gardło.
– Panie – oczy na twarzy Boga wydawały się namalowane, były tak nieruchome, tak pozbawione jakiegokolwiek wyrazu, że przywodziły na myśl bardziej oczy trupa niż żyjącej osoby – Chcę, żebyś udał się na wyspę Zakonu.
– Ale… – Meredith przełknął ślinę. – Przecież nie wolno… – poniewczasie zdał sobie sprawę, że Bóg przecież może łamać boskie prawa.
– Wiem – martwe oczy nie drgnęły ani na jotę. – Chcę, żebyś poszedł do czarownika wyspy.
Meredith czuł, jak jakaś obręcz zaciska mu się wokół gardła. Czarownik wyspy. Najpotężniejszy czarownik całego świata. Ktoś, kto rządził Zakonem, a poprzez Zakon sprawami wszystkich cywilizowanych państw, wszystkich królestw, księstw, nawet cesarstwa Luan. Bogowie… – ugryzł się w język. Przecież na wyspę nie miał wstępu absolutnie nikt. A kara za złamanie zakazu była tylko jedna. Meredith miał nadzieję, że boska opieka pozwoli mu spotkać się z czarownikiem Zakonu, bez utraty głowy ściętej przez mistrza topora.
Bóg odpowiedział tak, jakby czytał w jego myślach.
– Nie pomogę ci – nienaturalnie nieruchome, jakby wyciosane w kamieniu oblicze, ani na moment nie zmieniło swojego położenia. – Chcę, żebyś powiedział czarownikowi, że za długo już żyje. Powiedz mu, żeby umarł.
Meredith czuł tylko ciarki na plecach.
– Jeśli ci się uda, zajmiesz jego miejsce.
– A… a… – słowa jakoś nie chciały przejść przez ściśnięte gardło. – A… jeśli mi się nie uda? – wiedział albo wydawało mu się, że wiedział, co będzie, jeśli mu się nie uda. Powiedział to zamiast pytania, którego bał się zadać: „czy mógłby nie wykonać woli Boga?”.
Bóg tkwił nieruchomo ciągle w tej samej pozycji. Gdyby nie bijąca od niego poświata, gdyby nie to, że był Bogiem właśnie roztaczającym wokół aurę swej woli, można byłoby, patrząc z boku, wziąć go za wiejskiego głupka nie rozumiejącego najprostszych słów. Meredith przeraził się nagle swojego porównania. Już miał powiedzieć, że się podejmie, że z pokorą wykona zadanie, kiedy Bóg odpowiedział mu:
– A jaki sens ma życie bez celu? Jaki sens ma życie człowieka, kiedy nie ma oparcia w Bogach?
Zapadła długa męcząca cisza. Nie słychać było ani psów w wiosce, ani wiatru, ani nawet skrzypienia desek nierównej podłogi w izbie obok. Zupełnie tak, jakby wszyscy i wszystko zamarło w oczekiwaniu. Bóg trwał nieruchomo, nie wiadomo – śpiąc lub będąc martwym.
– Pójdę na wyspę. Panie – wyszeptał czarownik.
Nie nastąpiła żadna reakcja.
– Spełnię twoją wolę – powiedział Meredith głośniej.
Znowu nic. Przedłużająca się cisza. Swąd gasnącej, jakby przytłoczonej zimnym światłem świecy.
– Czy chcesz zadać mi jakieś pytanie? – odezwał się nagle Bóg.
Meredith drgnął nie przygotowany na takie słowa. Chciał spytać, dlaczego wybrano właśnie jego, ale bał się, czuł, że takie pytanie nie byłoby na miejscu. O co spytać kogoś, kto wie wszystko? Potrząsnął głową, nie mogąc zebrać myśli. Przez całe życie wydawało mu się, że opowieści o Bogach schodzących do ludzi, to stare legendy powtarzane przez tych, którzy lubią bajki. Ale teraz… Poczuł dreszcze. A jeśli i inne legendy są prawdą. Jeśli prawdą jest wszystko to, czym matki straszą niegrzeczne dzieci? Smoki, upiory, demony i…
– Czy istnieją Ziemcy? – było to najgłupsze pytanie z możliwych, ale też Ziemcy byli najbardziej strasznymi potworami, jakie pamiętał z bajek słyszanych w dzieciństwie.
– Tak – odpowiedział Bóg.
Meredith czuł, że nagle zrobiło mu się zimno. Coś podchodziło mu do gardła. Miał wrażenie, że zaraz zwymiotuje.
– Aaaa… Dlaczego nikt… nikt ich dotąd nie spotkał?
– Dotąd – powtórzył Bóg jak echo. – Przyjdzie czas, że ludzie spotkają Ziemców.
Czarownik czuł jednocześnie niesamowitość i śmieszność sytuacji. Siedział gdzieś w zagubionej dla świata wsi, przed nim klęczał Bóg we własnej osobie i prosił o pomoc, skazując go tym samym na pewną śmierć i mówił, że wszystkie bajki, w które nie wierzył, wszystkie koszmary jego dzieciństwa są prawdą! Meredith przypomniał sobie nagle swojego mistrza. W szkole czarnoksięstwa, do której został oddany, był czarownik mistrz. Mistrz nie wychowywał chłopców, nie uczył ich niczego. Służył radą, pomagał, pamiętali go jako dobrodusznego staruszka, który w zimie pozwalał się ogrzać przy swoim ogromnym piecu, dawał ciasto i łakocie, goił rany tym, którzy zbyt nieostrożnie przechodzili przez wielki płot. Dlaczego zwano go mistrzem? Bo był najstarszy? Nie. Staruszek był równie odległy od świata magii, jak chłop od spraw księcia. Jego cela była jedynym normalnym miejscem w całej szkole, jedynym, które przypominało dom. Staruszek upodobał sobie Mereditha. Może dlatego, że obaj byli małomówni? Może dlatego, że obaj byli kiedyś chłopami? A może podobało mu się po prostu to, że tylko Meredith, jedyny z całej szkoły, nie podniecał się czarami i władzą, jaką dawały człowiekowi? Ich wspólne wieczory upływały na czytaniu świeckich ksiąg, przygotowywaniu ziołowych naparów (staremu bardzo dokuczał reumatyzm) i udawaniu, że są gdzie indziej, w domu, na wsi, gdzieś, gdzie wszystkie sprawy pozbawione są magii, wiedzy tajemnej, są proste, zwykłe, ogarnialne dla starego człowieka. W końcu jednak stary umarł. Meredith, jako prawie powiernik mistrza, miał uporządkować jego papiery i całymi dniami, coraz bardziej znudzony, grzebał w bezwartościowych zapiskach mówiących o tym, czy latoś zboże obrodziło, ilu chłopców przyjęto do szkoły, ilu zachorowało, a ilu oddalono z braku postępów. Był gotów spalić wszystkie te notatki dotyczące ilości świń w szkolnej zagrodzie, wysokości wpływów do szkolnej kasy, postępów uczniów, którzy od dawna opuścili szkolne mury i sami byli już mistrzami (a sądząc po datach na marginesach – byli już pewnie mistrzami zapomnianymi), kiedy… Kiedy nastąpiło coś, co do dzisiaj powodowało u niego, na samo wspomnienie, dreszcze niepokoju. Natrafił na zapis dokonany drżącą ręką na marginesie jakichś rozliczeń: „Tak naprawdę to boję się nie tej strasznej osoby, która od dwudziestu lat stoi za moim krzesłem, lecz jej głosu. Nie jej słów przecież, a tonu, nieludzkiego, potwornie nieartykułowanego. Bogowie, gdyby chociaż mówiła ludzkim głosem, gdybym rozumiał cokolwiek…”.
Meredith potrząsnął głową. Bóg przed nim kogoś mu przypominał, ale teraz w zdenerwowaniu, nie mógł sobie przypomnieć kogo. Kogoś… Kogoś lub coś.
– Panie – zdecydował się nagle – a… dlaczego tyle zła jest na świecie? Tyle nienawiści, tyle niesprawiedliwości.
– Nie ma zła na świecie – powiedział Bóg, a Meredith czuł, jak brwi wędrują mu do góry. – Nie ma nienawiści, nie ma niesprawiedliwości. Wszyscy ludzie zostali stworzeni na nasz obraz i podobieństwo. Zapłodniliśmy nieskończoną liczbę światów, a w każdym z nich panuje pokój, dobro i harmonia – Bóg zamilkł na dłuższą chwilę, ani na chwilę jednak nie burząc swojego niesamowitego bezruchu. – Był jednak bóg zdrajca, bóg Seph. Nie wierzył w dzieło boże, nie wierzył w spełnienie życia. To on stworzył Ziemców, coś, co nie ma prawa żyć, co nie ma prawa istnieć. Seph został uwięziony, ale jego dzieci, jego menażeria… mnoży się gdzieś, gotując do skoku, gotując do pożarcia wszystkich światów, które stworzono na nasz obraz i podobieństwo.
Meredith nagle zdał sobie sprawę, co przypomina mu Bóg. On… on był podobny do… kota. Do zwierzęcia potrafiącego trwać w absolutnym bezruchu i pozornej obojętności przez bardzo długi czas, by uderzyć nagle, w najmniej spodziewanym momencie. Znowu przestraszył się swojego porównania.
– Wy jesteście inni niż wszyscy. Zostaliście stworzeni po to, by powstrzymać Ziemców – Bóg znowu zamilkł na dłuższy czas. – Wy jesteście ludem wybranym. Wy przejdziecie przez płomień, krew i łzy. U was dzieje się inaczej niż gdzie indziej. Wszystko inaczej. Ale to wy… tylko wy… możecie zmierzyć się z Ziemcami z podniesionym czołem – znowu nieprzyjemnie przedłużająca się cisza. – Stworzyliśmy was, stworzyliśmy Zakon i stworzyliśmy waszych cichych braci. Po to, żebyście stanęli w naszej obronie.
Meredithowi szumiało w głowie. Jakie potwory mogły być tak silne, żeby zagrozić bogom?! Kto to są „cisi bracia”?!
– Pamiętaj, Ziemcy nie mają prawa istnieć. Wszystko musi być zniszczone, wszystko musi pławić się w ogniu – Bóg sprawiał teraz wrażenie kogoś, kto albo śni albo podlega działaniu silnych czarów. Ciągle jednak nie drgnął ani jeden jego mięsień – wszystko musi zginąć. Świat złożony ze wszystkich światów musi pozostać bez zła, bez nienawiści, bez…
Znowu cisza. Zimna jasność zdawała się przygasać. Płomień świecy wiądł coraz bardziej i w izbie robiło się ciemno.
– Świat przeznaczony jest dla harmonii. Ziemcy nie mają prawa istnieć – powtórzył Bóg. – Ale Seph zostawił im ślad. Trafią tutaj, do jego grobu, do miejsca jego uwięzienia, a wy zmierzycie się z nimi.
– Panie…
Bóg podniósł dłoń i był to pierwszy ruch, jaki wykonał od czasu, kiedy ukląkł przed czarownikiem. Czy miało to znaczyć „nie pytaj więcej”? A przecież… Kim naprawdę są Ziemcy? Kto to są cisi bracia? Czy istnieją smoki? Czy istnieją demony? Która z legend jest prawdziwa, a która nie? Czym kierować się…?
– Idź na wyspę Zakonu – powiedział Bóg. – To wszystko, o co cię proszę.
– Ale… chciałbym…
– Idź na wyspę.
– Ale…
– Płomień, krew i łzy – Bóg podniósł się z klęczek – Płomień, krew i łzy. Nie pytaj więcej.
Meredith skołowany, przestraszony, że być może jedyna okazja dowiedzenia się czegoś o istocie bytu, o wszystkich sprawach świata, o sensie istnienia umyka mu właśnie. Wstał również, nie mogąc zebrać myśli. Musi się dowiedzieć. Musi spytać jeszcze… Cisi bracia, Ziemcy, demony i smoki i…
– Panie…
Bóg cofał się do wyjścia. Jego martwa twarz nie wyrażała niczego.
– Panie – ze skołatanej głowy, do której cisnęły się tysiące myśli, nie mogły wyjść odpowiednie słowa. – Panie czy… Czy istnieją demony?
Znowu najgłupsza z możliwości. Ale jak można wybrać cokolwiek ważnego z tego chaosu, z tysiąca możliwości? Jak?…
Bóg powstrzymał go ruchem ręki, wchodząc do sieni.
– Na to pytanie ci nie odpowiem.
Świeca zaskwierczała nagle i jej nikły płomień zgasł nagle. W chałupie zrobiło się ciemno.