Achaja wędrowała w nocy, spała w dzień w konarach drzew, przykryta pnączami, na dnie melioracyjnych rowów na polach lub wprost na płaskich dachach przydrożnych zajazdów, o ile tylko udawało jej wkraść się tam przed świtem. Musiała uważać na każdym zakręcie drogi, musiała omijać mosty i skrzyżowania, musiała wielkim łukiem obchodzić wszelkie ludzkie siedziby, ale mimo to dość szybko dotarła w pobliże Syrinx. „Musisz wejść między ludzi i to, im prędzej tym lepiej” – pamiętała słowa Krótkiego. – „Syrinx jest najlepszym miejscem, bo tam co dzień docierają tłumy przybyszów z całego świata. Tam można się ukryć, można przeczekać, można powoli odzwyczajać się od myśli, że każdy człowiek w zasięgu ręki chce cię zabić i zjeść”.
Bała się jednak wejść od razu do miasta. Nie miała pojęcia, w jaki sposób i kogo kontrolują przy bramach. Ale same przedmieścia pod murami dawały już wystarczającą swobodę ruchów. Krótki miał rację. Odzwyczajona od przebywania wśród zwykłych ludzi długo nie mogła zdecydować się na pierwszy krok. Leżąc w gęstej kępie przydrożnych krzaków to po raz setny poprawiała swój turban, to sprawdzała, czy szerokie spodnie rzeczywiście ukrywają jej babskie biodra i czy chusta na twarzy nie zsunie się sama, ujawniając w najmniej spodziewanym momencie, że nie jest chłopcem.
Oddychała coraz szybciej.
– No… teraz! – mruknęła. – Albo teraz, albo, psiamać…
Niespodziewanie dla samej siebie wstała i wyszła na środek drogi. Miała wrażenie, że jest naga. Ruszyła przed siebie, oglądając się na wszystkie strony. Potknęła się kilka razy. Spokój! Usiłowała wyglądać zupełnie normalnie. Kurza twarz. Jak wygląda normalny człowiek? Idzie sobie, pogwizdując? O mało nie krzyknęła, kiedy zza zakrętu wytoczył się wóz, z najwyższym trudem opanowując chęć rzucenia się z powrotem w krzaki. Prowadzący go chłop nie zwracał uwagi na pieszego, choć… zawsze to jednak zbrojny. Pochylił głowę, mijając Achaję. Dziewczyna czuła, jak serce bije jej coraz mocniej. Potem było dwóch jeźdźców z naprzeciwka, znowu chłopi – usiłowała nie rzucać spojrzeniami na boki – jacyś kupcy. Wszyscy na nią patrzą! Szlag! Nie wiedziała, czy wbić wzrok we własne stopy, czy przeciwnie, patrzeć przed siebie, czy może wprost w oczy mijających ją ludzi. Jak zachowuje się człowiek normalny? Co robi zwykły przechodzień, jak ktoś go mija? Usiłowała iść szybciej, ale miała wrażenie, że bardziej zwraca uwagę, więc wolniej, ale to z kolei wystawiało ją dłużej na spojrzenia ludzi, albo…
– Hej ty! – usłyszała tuż za sobą.
Odwróciła się błyskawicznie. Dłoń na rękojeść miecza, wyszarpnięcie z pochwy i – chlast! – tym samym ruchem po szyi człowieka… W ostatniej chwili, najwyższym wysiłkiem woli powstrzymała się przed tym odruchem.
– Gdzieś konia zadział, człowieku? – siedzący na koźle niewielkiego wozu żołnierz miał nogę obwiązaną dość czystym nawet bandażem.
Czuła jak coś podchodzi jej do gardła i ściska go coraz bardziej.
– P… padł mi – wychrypiała, usiłując nadać swojemu kobiecemu głosowi męskie brzmienie.
– To wskakuj na wóz, pusty jest, po medykamenta jadę – wykonał zapraszający gest. – Jeśli się juchy nie boisz, stary. Rannych wiozłem od granicy – dodał wyjaśniająco. – A wiesz… Jak już człowiek mówi sam do siebie, to dobrze nie jest. Lepiej z kim drugim w drodze pogadać.
Wiedziała, że powinna odmówić, ale… Może nie? Może to właśnie jest sposób? Nie bała się krwi. Jednym skokiem dostała się na wóz, wywołując zdziwienie woźnicy.
– Aleś ty gibki, chłopie! – cmoknął z podziwem, popędzając muły. – Młodyś chyba, co? Przez tą chustę nie wymiarkujesz.
– Mhm.
– Jestem Elan. A ty?
– Achaj… Acha… Achar – wykrztusiła dziewczyna w ostatniej chwili zmieniając swoje imię na męskie.
– Jąkasz się? – uśmiech żołnierza był coraz szerszy. – To se znalazłem towarzysza do rozmowy, niech mię – roześmiał się. – U nas był taki dziesiętnik, co się jąkał. Jak on został, kurwa, dziesiętnikiem, Bogowie jedni wiedzą. Kiedy mówił „Oddział w lewo!” na ten przykład, to zanim wypowiedział sam „Oddział” to już nas koledzy z innych dziesiątek tratowali. Cha, cha. A ty do stolicy, co?
– Mhm… Po… konia.
– Aaaaa… Słusznie! Na prowincji nigdzie nie znajdziesz takiego wyboru, ani takich cen jak w Syrinx. Ale do samego miasta nie wchodź, tam targi i giełdy większe niż na przedmurzu, aleś za młody myślę, spekulanci cię wydudkują tak, że imienia własnego zapomnisz. Już oni znają sposoby. Będziemy przejeżdżać wedle końskiego targu, pokażę ci, tylko od chłopa nie kupuj, ani zamorskiego konia też nie. Kradzionego potrafisz rozpoznać?
– Mmmm… No.
– He! Jak ci się zda, że słuszny koń na twoją kieszeń, nie kupuj, bo od koniokrada weźmiesz. Za porządną chabetę będziesz musiał dać wszystko, co tam masz i borg w jakimś cechu wziąć. Wiem, co mówię. Ty pierwszy raz do stolicy?
– Mhm.
– Oj… To cię złodzieje jak raz obrobią.
– Nie takich złodziei… znaczy… łapałem – mruknęła.
– He! Tak ci się tylko wydaje. Co insze pustynia i jacyś tam niewolnicy, co insze złodziej z miasta. Pieniędzy nie pokazuj, a na targu, cały czas sakiewka w dłoni. Pamiętaj! Widziałem ja w Yach takiego złodzieja, co potrafił…
– Gdzie? – drgnęła dziewczyna. Przypomniała sobie Mistrza Anai, potworne tortury, jakim ją poddawał i to, co musiała wtedy krzyczeć: „Oddajcie port w Yach!”.
– No w tym porcie – żołnierz pokiwał głową. – Wojna nie dociera tam do was na pustynię? Szczęśliwi ludzie… – zaklął wulgarnie i splunął na drogę. – W zeszłym roku go odbiliśmy, ale fortuna przy Troy. Teraz nam go znowu odebrali. Właśnie rannych wiozłem… Yach! – westchnął.
– Tam dom na domu się nie ostał. Ledwie kamień na kamieniu. Z rąk do rąk. Tam szlachta z rodów mieszka w ziemiankach i szałasach, a kupcy często wprost pod gołym niebem. Ale Yach jest na granicy, a Luan i Troy potrzebują się jak pies i suka w cieczce. A tam… Przemyt, przemyt, przemyt! Jak masz w garści sto srebrnych i odwagę w sercu… Za dziesięć dni możesz mieć i tysiąc złotych. Prosty żołnierz jestem, ale widziałem straceńców, co przyjeżdżali ledwie z nożem i kusą sakiewką, a odpływali własnym statkiem. Ech! A miasto z rąk do rąk. Wiesz, strategiczny punkt. A wokół piach, ruiny i pieniądze takie, że w życiu tyle nawet ci się nie przyśni. A jak kto za pazerny i nie ucieknie we właściwym momencie to po nim. Widziałem ja ludzi, którzy ukręcili fortuny, którzy mieli na posługi i stu pomagierów, a ich skarbu strzegli wynajęci żołnierze. Ale mało im było i mało. I nie uciekli przed kolejnym oblężeniem, czekali durnie do ostatniej chwili, a jak już nieprzyjaciel pod miastem, to wojsko wszelkie dobra konfiskuje na własne potrzeby, strażnicy i pomagierzy karnie zwerbowani do oddziałów obronnych. Widziałem ja wczorajszych bogaczy, co pod obozem żebrali o kawałek placka, żeby im dać, żeby z głodu nie zdechli.
– A handel? – odważyła się przerwać dziewczyna.
– Jaki, kurwa, handel? – żołnierz roześmiał się chrapliwie. – W Yach? Toż, psia mać, tam zawsze wojna, a jak nawet zawieszenie broni, toż zaraz blokady morskie, piraci, bandy dezerterów na lądzie, zbóje wszelkie… Jaki handel? Żaden rozsądny kupiec nie zaryzykuje. Tam tylko, co bardziej narwani spekulanci i przemytnicy! Oni fortuny robią, nikt inny.
Achaja zagryzła wargi – więc o to chodziło? Dlatego zniszczono jej życie, dlatego mistrz Anai o mało nie sprawił, że zwariowała z bólu? Nie było żadnego handlu – to tylko oficjalna wersja podawana na dworach dla usprawiedliwienia ciągłych walk o spłacheć pokrytego ledwie ruinami piasku… Bogowie wiedzą, ilu wielmoży pomnażało tam swoje fortuny, wysyłając własnych spekulantów i wyposażając ich w gotowiznę, by prowadzili interesy z przemytnikami. Bogowie… Krew i pieniądze, zawsze razem, zawsze w parze, jedno obok drugiego. Krew i pieniądze bardzo się kochały nawzajem. Jakby tylko mogły, wzięłyby ze sobą oficjalny ślub.
Słuchając paplaniny weterana, dojechała aż do samych przedmieść Syrinx. Żołnierz podwiózł ją do samego targu koni. Kiwnął jej ciepło na pożegnanie wyraźnie zadowolony, że miał milczącego towarzysza podróży, który w ten sposób jemu umożliwiał kłapanie zębami. Jeszcze jeden człowiek, który miał do zaoferowania tylko krew. Ci od pieniędzy siedzieli za murami pobliskiej stolicy.
Kiedy wóz zniknął w gęstniejącym tłumie, na drodze, Achaja opuściła konny targ w poszukiwaniu miejsca, gdzie mogłaby kupić nowe rzeczy. Było wysoce prawdopodobne, że ci, którzy puścili się za nią w pogoń wiedzieli, jak była ubrana. Na pewno dawno już znaleźli trupy jeźdźców pustyni. Na szczęście nie musiała daleko szukać. Przedmurza były właściwie osobnym miastem, z własnymi uliczkami, targami, zajazdami, może tylko o mniej zwartej zabudowie niż właściwe miasto za pustym pasem obronnym, ale na pewno nie mniej gwarne, zatłoczone i uzbrojone w liczne sklepy i stragany. Przystanęła właśnie przy jednym z nich, kiedy kątem oka zauważyła dwóch strażników. Drgnęła i ruszyła szybko w drugą stronę. Za szybko! Zbyt gwałtownie! Zwróciła na siebie ich uwagę, ruszyli za nią. Zagryzła wargi. Tylko nie wpaść w panikę! Żadnych gwałtownych ruchów, żadnego oglądania się, żadnego kluczenia. Skręciła w boczną uliczkę i zerknęła na nich, żeby ocenić odległość. Szlag! Pochwycili jej nerwowe spojrzenie i wyraźnie przyspieszyli kroku. Miała ochotę wyć, rzucić się do ucieczki albo zawrócić i pozabijać ich, tu, na oczach wszystkich! Usiłowała się uspokoić. Żadne z tych rozwiązań nie pozostawiało jej cienia szansy na powodzenie dalszej ucieczki. Skręciła jeszcze raz chcąc przyspieszyć i… Kurwa! Znalazła się w zamkniętym zaułku. Nie mogła się cofnąć. Słyszała odgłos ich kroków. Po prawej stronie miała ślepą ścianę budynku, z przodu mur wysoki na pięciu chłopa, szlag, bez żadnego wypustu. Pozostawały jej drzwi po lewej, jednym susem przeskoczyła kilka schodków i pchnęła ciężkie skrzydło, kątem oka widząc jak ścigający skręcają w zaułek. Dopiero teraz zauważyła czerwoną latarnię. O żesz ty! – Burdel! Skrzywiła się pod chustą, widząc uśmiechające się do niej prostytutki. Słysząc kroki za plecami chwyciła jedną z nich, niską, krępawą brunetkę, przewiesiła sobie przez plecy i weszła na schody prowadzące na piętro.
– Nie tak szybko, chłopcze… – niesiona w dość rzadko spotykanej tu pozycji dziwka nie wyglądała jednak na szczególnie zdziwioną. – Nie napijesz się czegoś najpierw?
– Nie – warknęła Achaja.
– Aż tak cię wsparło? – wskazała drzwi do wolnego pokoju. – Z dalekiej drogi, co?
Achaja rzuciła ją na łóżko. Strażnicy byli już na schodach, więc położyła się wprost między rozłożone nogi tamtej.
– No daj buzi, daj – prostytutka zdarła jej z twarzy chustę i pocałowała mocno. – No chodź, chłopczyku, chodź do mnie… – wsunęła jej rękę do spodni i położyła dłoń u zbiegu ud. – Oż, kur…! – targnęła się zaskoczona. – Jesteś dziewczyną! Zaraza! – opanowała się jednak i uśmiechnęła. – Niby co zamierzasz mi zrobić?
Achaja wyszarpnęła nóż i przytknęła jej do szyi.
– Udawaj, że ci dobrze suko!
Strażnicy właśnie stanęli w drzwiach. Ale prostytutce nie trzeba było powtarzać.
– Och! Och! Och! Kochanie… Och! Au, au, au, o mamo… Och! Chłopcze! Och! Jeszcze!…
– Widziałeś jak go wsparło? – jeden ze strażników pokręcił głową. – Dlatego tak biegł.
– Oż kurde – roześmiał się drugi. – Patrz jaki kogut, psiamać.
– Och! Och! Och! Ała, kochanie, nie tak mocno, ała…
– Żeby nas było stać na takie dziwki – mruknął wyższy strażnik. Obaj popatrzyli jeszcze bez żenady, potem klnąc i narzekając na psią służbę, odeszli.
Achaja nasłuchiwała dokładnie. Dopiero po dłuższej chwili zsunęła się z dziewczyny i podniosła z łóżka.
– No – kurwa podniosła się również. – A teraz zapłata.
– Za co?
Ta wzruszyła ramionami.
– Mi tam wszystko jedno, chłopak czy dziewczyna. Swoje zrobiłam.
Achaja nie chciała wywoływać burdy, zagryzając wargi wyjęła swoją sakiewkę ze zrabowaną jeźdźcom pustyni zawartością. Prostytutka, nie czekając na odkrycie zawartości, chwyciła całą i zważyła w dłoni.
– Co? Tak mało?
– Ty co? Chcesz wziąć wszystko?
– Też mi „wszystko” – wydęła wargi i zręcznie otworzyła okno, siadając na parapecie. – Nie podoba się? Mam wołać tamtych dwóch?
Achaja zacisnęła rękę na nożu. Potem zagryzła wargi, schowała nóż i wyszła z pokoju. Inne prostytutki na dole mrugały do niej i wołały:
– Uuuuuch! Jaki mężczyzna! Aż tu na dole słyszałyśmy jej jęki… – śmiały się przy tym i szturchały wzajemnie.
Wyszła na zewnątrz, klnąc w duchu. Straciła wszystkie tak strasznie potrzebne pieniądze! Trudno było pojąć jak bardzo komplikowało to jej sytuację. Bez pieniędzy praktycznie nie miała żadnych szans.
Poczuła jak czyjaś dłoń wsuwa jej się pod bluzę. Chwyciła ją i podniosła do góry wyjmując jednocześnie nóż. Złodziej był tak mały, że zwykłe uniesienie jego ręki sprawiło, że stopy oderwały się od ziemi i dyndały teraz w powietrzu.
– Puść mnie, zarazo! – chłopak miał jakieś pięć, może sześć lat. Gdyby go trochę odczyścić, wyglądałby pewnie na mniej, chroniczne niedożywienie sprawiało, że mógłby nawet uchodzić za trzylatka. Palnęła go otwartą dłonią w głowę.
– Masz pecha, mały.
– Puść ty…
Znowu go uderzyła. Malec wyrywał się ze wszystkich sił. Miał podwójnego pecha. Nie dość, że trafił na dziewczynę, która w ogóle nie miała sakiewki, to jeszcze przez ostatnich parę lat była „szczególnie wyczulona” na wszystko, co działo się za jej plecami. „Wyczulona pod groźbą codziennej utraty życia” – jak kiedyś ujął to Krótki. Chciała go puścić, ale zrezygnowała po namyśle.
– Ile masz lat? – spytała.
– Nie wiem, małpo. Puszczaj!
– Puszczę cię w najbliższej strażnicy, co?
– No co ty? Co ci zrobiłem, kur… proszę pani.
– Już oni ci tam powiedzą, co zrobiłeś – warknęła. – Nie chcę tego robić, bo wiesz… – wzruszyła ramionami. – Teraz małych złodziei sprzedają do Tyranii Symm, do rzeźni. Tam się udka małych chłopców podaje na książęcych stołach.
– No co ty? – chłopak wyraźnie uwierzył. Jego oczy robiły się coraz większe. – No co ty? Znaczy proszę pani.
– Nie chcę tego robić, bo… ja też jestem z Symm. Chyba sama cię zjem.
Zaczęła go oglądać tak, jak się ogląda warchlaka na targu.
– Nie wygłupiaj się! Proszę pani… Ja jestem bardzo niesmaczny! I chudy! Chudy! Patrz jaki jestem chudy, kurwa! Znaczy, proszę pani!
– Lubię chude mięso – oblizała się.
– Ty, kurde, puść mnie zarazo, proszę pani… No nie jedz mnie! No co ty!
– Rodziców masz?
– A skąd mam, psiamać, wiedzieć?
– No dobra – rozejrzała się. – Zrobisz coś dla mnie.
Uspokoił się lekko, a właściwie zaciekawił.
– No nie ma sprawy. Znaczy to co… mężczyzna robi kobiecie, nie?
Palnęła go w głowę.
– Skąd ty znasz takie pojęcia, dupku?! Kradł będziesz kretynie, ja ci wystawię.
Malec roześmiał się nagle. To rozumiał.
– A jak mi uciekniesz, to cię znajdę i zjem – zrobiła groźną minę. – Teraz uważaj. Spytam kogoś o drogę, a ty z tyłu.
– O drogę, nieeeee – przerwał jej bezczelnie. – Twarz masz ładną. Udawaj pijaną i przystaw się do jakiegoś faceta.
Delikatnie mówiąc, była zdumiona fachowością udzielanych jej przez malca instrukcji. Ale… Chyba chłopak miał rację.
– Dobra – powiedziała po chwili wahania. – Tylko nie próbuj mi zwiać! Pokażę ci lepsze numery.
– No. Wybierz kmiota z prowincji – powiedział. – Będę z tyłu.
Wzruszyła ramionami. Oboje wyszli na bardziej uczęszczaną ulicę, potem chłopak odszedł na kilka kroków. Nie musiała nawet wybierać. Już po kilku chwilach wskazał jej kogoś, kto gapił się na bogactwo straganów z otwartymi ze zdziwienia ustami. Pisarz gminny, rejent? Co za różnica? Achaja, zataczając się lekko, podeszła do niego.
– Och – z rozpędu oparła się o jego ramię – o przepraszam – zrobiła minę urażonej dziewicy. Spojrzała uważniej – O… jaki przystojny mężczyzna.
Wsiok patrzył na nią jak cielę na malowane wrota. Właściwie nie trzeba było robić niczego więcej. Chłopak podszedł z tyłu i zwinął mu sakiewkę, odcinając troki kawałkiem ostrza. Okoliczne straganiarki zachowały kamienne twarze, mimo, że widziały całą scenę jak na dłoni. Najwyraźniej nie takie numery miały miejsce na tej ulicy. Achaja machnęła ręką i odeszła, nie było sensu zajmować się głupkiem więcej.
Dogoniła chłopaka w tym samym zaułku, gdzie zobaczyli się po raz pierwszy.
– I co?
– Eeee… – pokazał jej mizerną sakiewkę. – Garść brązowych i dwa srebrne.
– Dobra. Kupimy jakieś ubranie i…
– Ech, te baby. Tylko o ciuchach i o niczym więcej – westchnął. – Kupmy lepiej łakoci!
– Ech, ci mężczyźni – westchnęła. – Tylko żarcie i nic więcej.
Wzięła go za włosy i pociągnęła za sobą.
– Do Syrinx idziemy – wyjaśniła. – Do samego miasta.
– Tam już są lepsi od nas – powiedział z powątpiewaniem.
– Nie bój się. Na „pijaczkę” już nie będziemy robić.
Odciągnęła go spory kawałek, potem długo wybierała na okolicznych straganach. Kupiła dla siebie długą suknię wschodniego kroju i tandetne, ale pozłacane sandały. Wybrała Daleki Wschód, bo tamtejsze kobiety nosiły chusty i czarczafy na twarzy. Dla chłopca wybrała, również wschodnią, wzorzystą i bogato zdobioną szatę. Odnalezienie miejsca, gdzie choć przez chwilę mogliby zostać sami, nie było proste. Wreszcie, po długich poszukiwaniach, odnalazła kępę krzaków przy brzegu rzeki, ukryta przed wzrokiem przechodniów, a także chłopca, mogła się rozebrać. Długą suknię, a właściwie, niesamowicie szeroką koszulę nakładało się wprost na gołe ciało – sięgała do kostek i była na tyle obszerna, że pozwalała na ukrycie przywiązanego do boku miecza i obu noży. Zmieniła opatrunek na ręce. Włożyła chustę na głowę i zasłonę na twarz, potem sandały i złapała chłopca, który postanowił w międzyczasie oddalić się. Wyrywał się i krzyczał, kiedy rozebrała go i myła w rzece. Naostrzonym na kamieniu nożem obcięła mu włosy, tak jak umiała, żeby choć w miarę przypominały dziecięcą fryzurę. Potem ubrała go w nową szatę, unikając wszystkich prób zabicia jej za to. Kiedy skończyła fuczał jak kot i klął jak dorosły marynarz.
– No i coś ze mną zrobiła, zarazo!!! Koledzy oplują jak psa!
– Nie zobaczą cię długo – mruknęła, ciągnąc go w stronę bram miasta.
– Eeeee… No, tylko nie tam – chłopak usiłował się wyrwać.
Nie zwracała na niego uwagi. Wmieszała się w tłum pieszych ciągnących do najbliższej z bram. Wozy mogły wjeżdżać jedynie w nocy. Na wjazd koniem, jeśli nie było się „stwierdzonym dokumentami” mieszkańcem trzeba było mieć specjalne pozwolenie. Mimo to, nie można było maszerować spokojnie. Tłum żebraków, obnośnych handlarzy, wróżbitów i naganiaczy atakował zmierzających drogą ze wszystkich stron.
– Trzymaj sakiewkę mocno w dłoni – ostrzegł chłopak, pozwalając nawet wziąć się na ręce. – Trzymaj mocno, zarazo, bo nas obiorą do goła!
– Pani! Pani! – jakaś wróżbitka chwyciła Achaję za rękaw. – Przyszłość przepowiem. Czeka was wielkie szczęście. Ja powiem, ja wszystko powiem.
Z trudem uwolniła rękę tylko po to, żeby wpaść w łapska chiromantki w zdobionej magicznymi znakami szacie.
– Pani! Przyszłość przepowiem! Czeka was wielkie nieszczęście, ale dobra wróżba pozwoli los odmienić.
– Won! – Achaja szarpnęła się, usiłując przyspieszyć. Niesiony na ręce chłopak kopnął ją w żebro.
– Ty, kurde, się nie szarp – szepnął. – Nożem chcesz zarobić?
– Tu? W tym tłumie? – zakpiła, nie mogąc sobie wyobrazić, jak można kogoś zabić przy takiej ilości świadków.
– Już oni zrobią takie zbiegowisko, że nikt nie będzie wiedział, który cię dziabnął. Obie cię obmacały, wiedzą żeś goła. Ino sakiewkę trzymaj w garści.
– Co?
– No… żeś bez gotowizny łatwej do wzięcia. Się nie ciskaj i nie obrażaj – chłopak zbliżył usta do jej ucha. – Bo zara krzykną żeś niewolnica.
– Co?! Coś ty wymyślił gnoju?
Wydął pogardliwie wargi.
– Łeb kryjesz, twarz kryjesz, dupę osłaniasz, żeby nikt nawet przypadkiem nie dotknął. Z wiatrem czuć, żeś niewolnica ze znakiem na tyłku.
– Cicho, dupku! – czuła, jak serce podskakuje jej do gardła. Jeśli domyślił się paroletni chłopak, to…
– A skądeś taka silna, co? W jednej ręce mnie niesiesz tak daleko i nawet żeś się nie zdyszała. Jeszcze kroku przyspieszasz. Nawet ci łapa nie drży. A trzymasz, jakby kowal ściskał.
– Ty słuchaj… – zaczęła, ale roześmiał się, wybijając ją z tonu.
– Nie bój się. Oni – wskazał miejscowych atakujących przybyszów – nic ci nie zrobią. Srają na ciebie… Tylko nie zaczepiaj! Nie stawiaj się! Przenieść swoją sakiewkę, żeby nie wyrwali… Twoje prawo. Ale nie ciskaj się.
Szła dalej oszołomiona. Nie miała pojęcia, że tak łatwo ją przejrzeć. Ale z drugiej strony, wychowany na ulicy chłopak mógł być bardziej spostrzegawczy i bardziej przyzwyczajony do obserwowania otoczenia niż strażnicy. Wzruszyła ramionami. Okaże się już niedługo… Właśnie zbliżali się do miejskiej bramy. Tłum zgęstniał nagle, szli coraz wolniej we wzmagającym się zapachu niezbyt często mytych, spoconych ciał. Strażników było kilku, wyglądali na znudzonych, choć ich oczy prześlizgiwały się ponad morzem głów. Za to poborców można było naliczyć kilkunastu. Kiedy przyszła kolej Achai celnikowi wystarczyło jedno spojrzenie na taksację – naliczył jej dwa brązowe bramowego i jeszcze jeden za dziecko. Nie miała przy sobie niczego więcej. Za to poborca potraktował ją surowiej.
– Srebrnego! – usłyszała wyrok.
– Za co?
– Za kurestwo. Podatek.
– No co… Przecież mam dziecko na ręku! Co wy sobie tu wyobrażacie?
– A mąż gdzie? – poborca ziewnął rozdzierająco. – Bagaże gdzie? Bez papieru, że stąd jesteś, dawaj srebrnego i zgłoś się do prefekta dla oznakowania.
Chciała kląć, ale chłopak kopnął ją w żebro, więc wysupłała przedostatnią monetę. Ostatniego srebrnego. Oboje, zarówno dziewczyna jak i poborca, wiedzieli, że nigdzie się nie zgłosi. Właściwie powinien zapisać jej imię, ale był doświadczonym urzędnikiem. Nie chciał jej zmuszać, by wymyślała cokolwiek na poczekaniu. Był pewny, że jeśli będzie miała szczęście, to wpadnie przy najbliższej obławie na nie zarejestrowane kobiety lekkich obyczajów, jeśli będzie miała pecha, zadomowione już koleżanki po fachu lub ich opiekunowie obedrą ją ze skóry przy pierwszej okazji.
Achaja przekroczyła wewnętrzną bramę, przedostając się do właściwego miasta. Wiele czytała o Syrinx, jako jeniec wojenny widziała parę lat temu jej mury z oddali, widziała luksusową część przedmurza z letnimi rezydencjami wielmożów… Przez większość swojego życia mieszkała przecież w, podobno równie wspaniałej, stolicy Troy. Ale nic nie przygotowało ją na widoki, które stały się teraz jej udziałem. Syrinx była wspaniała! Jej niesamowite budowle, parki, kapiące od złota portyki, szerokie, sztuczne kanały, wspaniałe place i targi graniczyły o krok z kilkupiętrowymi domami, w których gnieździła się jakaś niemożliwa do wyobrażenia ilość ludzi, z zaułkami gdzie żebracy w biały dzień walczyli na noże ze złodziejami… Dwa kroki dzieliły czasem stragany i składy towarów tak bogatych i wymyślnych, że właściwie (choć księżniczka) nie potrafiła nazwać większości z nich, z miejscami gdzie osmarkane, brudne dzieci biły się do krwi o kawałek skórki z banana… Była oszołomiona ruchem, gwarem, wręcz rwetesem, piętrzącymi się wszędzie zwałami zaopatrzenia, które dostarczono nocą, a które dopiero teraz było roznoszone przez parobków do miejsc ich przeznaczenia. Nie sposób opisać ludzi, wiecznie spieszących gdzieś mieszkańców, żołnierzy z najróżniejszych formacji, strażników, urzędników, przybyszów z wszelkich możliwych stron świata, handlujących, przekrzykujących się, załatwiających swoje zawikłane sprawy lub po prostu oszołomionych jak ona, podziwiających przepych i nędzę sąsiadujące tak blisko, kontrastujących ze sobą tak nachalnie… Dopiero teraz zrozumiała, że stolica Troy jest w porównaniu z tym miastem ubogą prowincją świata, zaściankiem, oazą spokoju i sennej nudy. Zrozumiała też, dlaczego rezydencje wielmożów znajdowały się poza murami. W tym huku i bieganinie nie dało się żyć, a jeśli dodać ciągły turkot tysięcy dostawczych furgonów przez całą noc… Krótki miał rację. W tym mieście można było zniknąć na całe lata. Ale można było też utonąć.
– Hej, śpisz? – szturchnął ją chłopak. – Postaw mnie wreszcie!
Ocknęła się i lekko postawiła go na ziemi.
– Nie boli cię ręka? – spytał z pewną dozą fascynacji. – Niosłaś mnie tak długo.
– Nie.
– Co teraz? – wysmarkał się na ziemię, ściskając nos palcami.
– Jak to co? – rozejrzała się wokół. – Będziesz kradł.
– Tu? – wyglądał na lekko przestraszonego. – Ty przystawisz się do jakiegoś faceta?
– Nie. Będę cię obstawiać.
Chłopak też zaczął się rozglądać. Po dłuższej chwili dostrzegł kogoś, kto odpowiadał jego wizerunkowi frajera.
– Tego?
– Nie. To przybysz – mruknęła, szukając własnej ofiary. – Jak się dostał aż tutaj i ma jeszcze sakiewkę, to znaczy, że ma oczy w dupie – zauważyła, sądząc po stroju zielnego faktora, który zmierzał gdzieś szybkim krokiem. – Bierz tego!
– Kurwa! To miejscowy.
– No to co? – pociągnęła go, ruszając za wybranym człowiekiem. – Nie spodziewa się.
– A jak mnie złapią? Ja nie chcę jechać do Trupiarni Symm jako ichni obiad.
– Żartowałam. Bierz go – popchnęła małego. – I pamiętaj, jakby co, tylko sprytem, jestem w pobliżu.
Chłopak niezbyt zdecydowanie ruszył za zielnym faktorem. Potem przyspieszył kroku. Kiedy tamten przystanął w większym tłoku doskoczył i jednym ruchem obciął mu troki sakiewki. Skoczył w tył i wpadł na Achaję, która powstrzymała jego ucieczkę.
– Nie biegnij, dupku – syknęła. – Pokręć się koło ofiary. Już nie wyglądasz na złodzieja.
Chłopak odetchnął głęboko.
– Kurwa…
– Nie klnij. Jesteś wystarczająco sprytny, żeby sobie poradzić – zważyła w ręku sakiewkę, a potem dyskretnie do niej zajrzała. Jakieś sześć srebrnych i kilkanaście brązowych. Średnio. Ale kto w końcu nosi przy sobie jakąś wielką ilość gotowizny? – Dobra – wyszukała następną ofiarę. – Bierz go – wskazała niosącego wielką sakwę spekulanta.
Chłopak skoczył do przodu z większą śmiałością. Dłuższą chwilę szedł za upatrzonym celem, a kiedy tamten potknął się o jakiś występ w chodniku dopadł go i obciął sakiewkę. Schował ją pod szatę dokładnie w chwili, kiedy spekulant zorientował się, że został okradziony.
– Złodziej! – krzyknął, rozglądając się wokół. A wokół był tłum. – Łapać złodzieja!
Achaja była o krok z tyłu za chłopcem. Dotknęła jego ramienia, żeby nie śmiał uciekać. Chłopak naprawdę był sprytny i pojętny. Oboje, jak zresztą większość przechodniów, zatrzymali się wokół ofiary.
– Złodziej! Okradli mnie! Straż! Straż!!!
– Mama – powiedział chłopak, zadzierając głowę. – A co to złodziej?
Achaja pogłaskała go po głowie.
– Nic, nic… To nie dla ciebie sprawy.
Tłum żywo komentował zdarzenie. Pojawiały się najprzeróżniejsze przypuszczenia. Achaja, udając ciekawską, usiłowała przedrzeć się jak najbliżej ofiary.
– Mama! – krzyknął chłopak. – Boję się!
– No już, już… – wzięła go na ręce. – Chodź, to nie dla ciebie widoki.
Odeszli nie zatrzymywani. Nawet robiono im przejście, gapie byli zadowoleni, że dzięki nim mogą dopchać się bliżej.
Gdzieś w bocznej uliczce sprawdzili zawartość sakiewki. Spora garść srebrnych, coś nawet mignęło złotym kolorem.
– Ty, kurde! – chłopak był wyraźnie podniecony. – Do wieczora zbierzemy kupe piniądza!
– Chciwość gubi naiwnych – mruknęła. – Jeszcze raz czy dwa i idziemy szukać miejsca na nocleg.
Tym razem odeszli dużo dalej, wybierając miejsce przy targu bławatnym. Długo szukali ofiary, aż Achaja zauważyła przechadzającego się człowieka, którego strój wskazywał, że należał on do poselstwa Troy.
– Jego.
Coś zakłuło ją w serce. Chłopak podbiegł i walnął mężczyznę głową w brzuch.
– Uważaj jak lecisz, gówniarzu! – ryknął tamten. Chwycił chłopca za rękę. Zaczęli się szamotać. – Ja ci pokażę! Szacunku dla starszych nie nauczony?
Chłopak zwinął mu sakiewkę udając, że unika ciosu wymierzonego w jego głowę. Zarobił jeszcze jedno uderzenie, tym razem w tyłek i odbiegł z sakiewką ukrytą pod wzorzystą szatą.
Chwilę później dziewczyna mogła przyjrzeć się jej zawartości.
– Nieźle płacą naszym sługom naszych posłów – mruknęła. Zastanawiała się, czy w poselstwie Troy komuś może się choćby przyśnić, że ich człowiek został obrabowany przez ich własną księżniczkę, córkę jednego z siedmiu Wielkich Książąt… – No dobra, na dzisiaj starczy.
Ale chłopaka poniosło. Zobaczył okazję, kupca tak grubego, że trudno go było podejrzewać o szybkość, skoczył do przodu, zrobił kilka kroków tuż za nim, wreszcie wyciągnął rękę i obciął troki… Pech! Sakiewka była dodatkowo przywiązania łańcuszkiem. Kupiec poczuł szarpnięcie i złapał chłopca za rękę dokładnie w chwili, kiedy ten chciał już uciekać.
– Złodziej! Złodziej!
Achaja błyskawicznie szarpnęła za rzemień, którym przywiązała sobie do uda jeden z noży. Nóż schowała w rękawie. Podbiegła szybko, przedostając się w sam środek tworzącego się zbiegowiska.
– Ty gówniarzu!!! – krzyknęła. – Gdzieś mi się urwał, łobuzie?!!
Smagnęła chłopca rzemieniem tak, żeby było słychać, ale żeby nie bolało za bardzo.
– To złodziej! – krzyknął kupiec. – Chciał mi zabrać sakiewkę!
– Coooooooo?!!! – chwyciła chłopaka za kołnierz i zaczęła okładać rzemieniem. – Ty złodziejskie nasienie! Ty gówniarzu! Masz, ty smarkaczu zatracony!!! Już ja ci pokażę!
– Z… zło… złodziej – powtórzył kupiec, ale już bez zacietrzewienia, trochę zaskoczony tym, co robiła z chłopcem.
– Mamo! Mamo! Nie bij! – płakał mały.
– Ja ci pokażę! Niech cię wrzucą do ciemnicy! Tam twoje miejsce! – wrzeszczała Achaja. – Straż! Straż! Niech cię zabiorą, bo zabiję, gówniarzu!!!
– Już nie będęęęęęę…
– Coooo?!!! Teraz? Zobaczysz dopiero, co ojciec zrobią! Straży go oddać, bękarta!
– No… – kupiec pokręcił głową wyraźnie skonfundowany. – Właściwie…
– Mamo! Ja widziałem, jak jeden chłopak to robił… I chciałem tak samo… Nie bij!
– Jaki chłopak?!!! – musiała przyznać, że mały był naprawdę sprytny. Uderzyła go w głowę, a on dobrze wiedział, o co jej chodzi, zaczął płakać rozdzierająco, choć przecież nie bolało.
– No niech go pani nie bije! – kupiec zdecydowanie wziął drugą stronę. – Właściwie… Nic się nie stało.
– Jak to nic?! Bękarta mam w domu! – trzaskała sznurem, chłopak wyrywał się, a ona „niby to” nie mogła sobie z nim poradzić i dobrze trafić. – To bękart ani chybi! Złodziejskie nasienie! Powiem ojcu!
– Nie, mama, nie! Tylko nie ojcu!!!
– No niech go pani nie bije – kupiec usiłował złapać Achaję za rękę.
– Przestań bić to dziecko! – krzyknął ktoś z tłumu.
– Taaaa! – dodał ktoś inny. – Trzeba było pilnować! Wyrodna matka!
– Niech pani przestanie!!! – kupiec chwycił wreszcie dziewczynę za rękę ze sznurem. – Nic się nie stało!
– Pewnie. Bawił się mały – krzyknęła jakaś kobieta z wielkim koszem wypełnionym owocami. – Zobaczył jakiegoś urwisa i naśladował. Albo mało tu złodziejstwa?
– Daj, pani, spokój! Mały zaraz się zsika ze strachu.
Achaja rozejrzała się po otaczających ich twarzach niby to obrażona na tłum.
– Tak? – warknęła. – Dobrze! Policzymy się w domu! Niech tylko ojciec wróci – szarpnęła chłopca za kołnierz. – Marsz za mną! Już ojciec z tobą porozmawia.
Chłopak, chlipiąc i przecierając oczy kułakami, powlókł się za nią. Odprowadzały ich wrogie spojrzenia, ale ich celem nie był mały złodziej tylko dziewczyna. Długo jeszcze słyszała za sobą nienawistne okrzyki:
– Wyrodna matka! Dzicz ze Wschodu, psiamać! Widziałaś? Tak bić małe dziecko… Wschodnia dzicz, tam to, kurwa, srają w krzakach.
Dopiero parę przecznic dalej spojrzała na idącego obok „wspólnika”. On również się śmiał.
– Co? – spytała. – Nie bolało za bardzo?
– Ujdzie. Ty… wiesz? Fajna jesteś – długo przeżuwał coś w sobie, wreszcie powiedział cicho i nieśmiało. – Chciałbym, żebyś była moją prawdziwą matką. Albo siostrą.
Klepnęła go w ramię, nie wiedząc co powiedzieć. Mrugała oczami, jakby dostały się do nich jakieś pyłki. Coś… coś… Ach, mniejsza z tym. Jakieś zapomniane od dawna uczucie… nie, nie uczucie… Coś. To coś wypełzło gdzieś z jej wnętrza i podeszło do samego gardła. Dokładnie podeszło. Psiamać, dławiło i sprawiało, że musiała parę razy przełknąć ślinę. A szlag! Szlag z tym czymś!
– Nie rozkleiłeś się za bardzo? – mruknęła, pokonując opór ściśniętego gardła.
– Nie, ale… myślałem, że mnie tam zostawisz – powiedział jakoś tak miękko. Jego wielkie oczy, być może, po raz pierwszy w swoim krótkim życiu, patrzyły choć z cieniem ufności.
Unikała tych oczu. Odwróciła głowę i dłuższą chwilę studiowała szczegóły rzeźb na wspaniałym tympanonie gigantycznej biblioteki, którą właśnie mijali.
– Ty wiesz… – wzięła głębszy oddech i jej głos brzmiał już normalnie. – Z tą siostrą to jest, kurde, dobry pomysł. No – odchrząknęła. – Jutro robimy „na siostrę”.