ROZDZIAŁ 31

Wokół umierali ludzie. Meredith, który ocknął się w ciemnościach, wyraźnie słyszał ich jęki. Poruszył się niepewny, czy sam żyje. Jakaś twarz pochyliła się nad nim. – Panie… panie. Wzrok wyostrzał się mu powoli. Człowiek, który mówił do niego, musiał być czarownikiem. Nie jakimś wielkim bynajmniej. Sądząc po stroju był zwykłym, wiejskim adeptem magii, który z całą pewnością nie kończył żadnej ze szkół.

– Żyjecie panie – ni to stwierdzenie, ni pytanie.

Meredith usiłował coś powiedzieć, ale głos uwiązł mu w gardle. Odkaszlnął czując narastający ból spierzchniętego gardła.

– Co… – nie mógł panować nad głosem. – Co… się stało? – wychrypiał.

– Panie – czarownik był czymś poruszony. – Tu zaraza, jakaś dziwna choroba. Usiłowałem pomóc, zebrałem chorych w jednej chałupie i… no… wyszedłem po wodę i…

– Co się stało? – udało mu się powiedzieć wyraźniej.

– No i wracam z wodą… no… i wy panie, leżycie… normalnie leżycie w przejściu, no.

Umysł Mereditha powoli przywoływał zatarte obrazy. Wyspa Zakonu, więzienie, chłopak z tobołkiem, jakaś straszna, zamierzchła wiedza…

– Czy ja żyję? – spytał.

– Byliście martwi, panie – wiejski czarownik kiwał głową. – No, ale łatwo było was przywołać na powrót do życia. Tak jakbyście, panie, umarli mi dosłownie na progu.

– Co?

– No tak. Ale nie mogliście tu umrzeć. Wszak przedtem was w ogóle nie było.

Meredith z trudem uniósł się na drżących ramionach. W głowie kręciło mu się coraz bardziej, tak, że opadł z powrotem na prowizoryczne posłanie. Zdążył jednak zauważyć kilkunastu owiniętych w pledy ludzi, którzy jęczeli obok. Powoli zaczął przypominać sobie wszystko, małą celę, Wirusa i jego plan.

– Co… – znowu odkaszlnął. – Co to za choroba?

– Nie wiem, panie. Dziwna jakaś. Takiej jeszczem nie widział.

– A… ja tu skąd?

– Nie wiem, nie… nie było was, a jak wróciłem leżeliście martwi.

– To Wirus.

– Kto panie?

– To… – nagle zmienił zdanie – to wirus – powiedział tak, jakby nie było to imię i należało je pisać z małej litery. Przypomniał sobie wszystko, co mówił chłopak.

– Nie wiem o czym mówicie, panie. Wasz palec… Ktoś obciął wam palec.

Meredith podniósł do oczu lewą dłoń. Brudny, zakrwawiony opatrunek nie mógł ukryć braku najmniejszego palca. Nawet nie bolało tak bardzo.

– To nic – uniósł się, podpierając tym razem prawą ręką. Zawroty głowy nie były już dokuczliwe. Czuł mdłości, ale wiedział, że to również minie szybko.

– Pomóż mi.

– Ale choroba, panie…

– Nie jestem chory. Daj mi rękę.

Przy pomocy wiejskiego czarownika udało mu się usiąść na posłaniu. Rozejrzał się wokół dużo przytomniej. Chałupa była uboga, mała i duszna.

– Gdzie jestem?

– To zachodnie prowincje Cesarstwa Luan – oczy wiejskiego czarownika dosłownie wychodziły z orbit. Pewnie sądził, że Meredith przeniósł się tu jakoś za pomocą potężnych czarów, o jakich nawet największym mistrzom nie mogło się śnić. Prawda jednak była jeszcze bardziej dziwna. Nie było sensu wprowadzać go w cokolwiek, co mogło wyjaśnić nagłe pojawienie się człowieka w zamkniętej chacie.

– Chcę wstać.

– Ale… choroba, panie.

– Nie jestem chory – powtórzył. Wyciągnął ramię, by móc się oprzeć. A potem coś podkusiło go i powiedział całkiem szczerze. – To ja jestem chorobą. Niestety.

– Majaczycie, panie. Lepiej zostańcie w łożu.

– Nie.

Udało mu się wstać. Zawroty głowy ustały zupełnie. Mdłości też nie były już dokuczliwe.

– Dziękuję ci – mruknął.

– Ale panie…

– Nic, nic. Pójdę sobie.

Udało mu się zrobić kilka kroków na chwiejnych nogach. Przystanął na chwilę, a potem zataczając się, ruszył dalej. Wreszcie pchnął zbite z krzywych desek drzwi i wyszedł na zewnątrz, mrużąc oczy od nadmiaru światła. A więc plan Wirusa się udał. Udał się! Jest wolny! Wolny! Wolny!!! Powstrzymując łzy, dokuśtykał do studni. Na szczęście stojące na cembrowinie wiadro było pełne. Nachylił się i pił długo, a potem zanurzył w nim głowę. Dopiero po dłuższej chwili mógł rozejrzeć się wokół dużo przytomniej. Wieś wyglądała na opuszczoną. Pewnie z powodu choroby. Wśród kilku ubogich chałup wałęsały się jedynie psy. Kury i resztę inwentarza musieli zabrać uchodzący przed zarazą chłopi. Aaaaaach…

– Jestem wolny! – krzyknął. – Jestem wolny!

– Ano jesteście – odezwał się siedzący tuż za studnią chłopak z tobołkiem przerzuconym przez ramię.

Meredith drgnął nie przygotowany na pojawienie Wirusa. Po chwili jednak opanował się, a nawet uśmiechnął lekko.

– Udało ci się – szepnął.

– Ano. Mnie się z reguły udaje wszystko, co sobie zaplanuję.

Meredith pokręcił głową.

– Ale dlaczego Luan? Dlaczego przeniosłeś mnie tak daleko?

Chłopak odwzajemnił uśmiech.

– To nie ja.

– Nie ty? To kto?

Wirus przymrużył jedno oko.

– Nikt.

W drzwiach chałupy pojawił się wiejski czarownik. Rozglądał się wokół, nie mając pojęcia, z kim rozmawia mistrz czarnoksięstwa. Najwyraźniej nie widział chłopca z kijem i tobołkiem.

– Jak to? – spytał Meredith. – Nie rozumiem.

– Z kim rozmawiacie, panie? – wtrącił wiejski czarownik.

Meredith zignorował go, zwracając się do Wirusa.

– Powiedz.

– Ano – chłopak wzruszył ramionami. – Jak chcecie. Ja wam mogę powiedzieć, tylko… no, żeby na mnie potem nie było.

Czarownik zdążył już zapomnieć, jak trudno rozmawia się z chłopcem. Choć kołowało mu w głowie, piekły załzawione oczy, musiał uzbroić się w cierpliwość.

– Tak, taaaaak… Lata temu, jakeśmy byli na wyspie…

– Cooooo???

Chłopak spojrzał na niego zdziwiony.

– A co was tak zaskoczyło? – spytał.

– Powiedziałeś „lata temu”?

– Ano.

– Minęły lata?!?

– No nie tak znowu dużo. He! Nie wiem, jak wam to inaczej tłumaczyć.

– Z kim rozmawiacie panie? – wiejski czarownik teraz nie na żarty już przerażony wodził wzrokiem od mistrza do studni, na którą tamten patrzył. – Bogowie! Bogowie!

– Ciiiii – rozkazał mu Meredith. – Mów jak było.

Chłopak jakby trochę się zmieszał.

– Ano…

– Mów.

– Noooooo… Nie wszystko wam wtedy powiedziałem. Bo…

Meredith przysiadł na jakimś pieńku i ukrył twarz w dłoniach.

– …bo wiecie, moglibyście się przestraszyć, albo co… no i…

– Mów – powtórzył Meredith.

– Pamiętajcie, samiście chcieli – chłopak uśmiechnął się nagle i przysiadł na brzegu studni, jakby chciał bajać do wieczora. – No tak było. Pytaliście mnie, czy na zewnątrz wyspy jaki czarownik się nie kryje, prawda? – nie czekając na potwierdzenie ciągnął dalej. – A ja wam powiedziałem: „zaufajcie”. Nie było żadnego czarownika, nie było żadnego planu działania.

– No to co mnie tu przeniosło?

– Nic – chłopak roześmiał się chrapliwie. – Nic. Przypadek.

– Nie rozumiem.

– Otóż jako wirus rozmnożyliście się na bakteriach niepomiernie – chłopak zrobił minę, jaką często widać u kapłanów w świątyniach. – Bakterie zaraziły ludzi, a potem zaatakowaliście ich wy, jako wirusy oczywiście. Stąd, niestety choroba, ale mniejsza z tym. Zaklęcie stojące, które rzuciliście sprawiło, że przypadkiem od czasu do czasu działało, zamieniając was na powrót w człowieka, ale… Jak mówiłem, żaden znachor, ani czarownik, ani cyrulik nie był nagotowany.

– Więc jak?

– Ano nie powiedziałem wam jednego. Wirusy mnożą się bardzo szybko. Ich liczba rychło idzie w miliony, a potem w liczby, których za nic nie możecie sobie wyobrazić. I tak pojawialiście się jako trup w różnych miejscach.

– Co?

– No mówię. Działało zaklęcie stojące, pojawialiście się jako trup, wokół nie było nikogo, kto umiałby wam szybko pomóc, pozostaliście martwym, więc znowu działało zaklęcie kroczące i cykl powtarzał się. Zaklęcie stojące kolejny raz powoływało was do ludzkiej postaci, gdzie indziej, w innym miejscu, wokół nie było nikogo, kto mógłby wam pomóc więc znowu…

– Przecież tak można w nieskończoność – Meredith był wstrząśnięty. Niewiele rozumiał z wywodu chłopca, ale wizja jego własnych zwłok pojawiających się tu i ówdzie na świecie była przerażająca.

– Nie! Nie znacie liczby wirusów, a jest ona… – chłopak po raz pierwszy zawahał się zanim dokończył. – Jest… niewyobrażalna. Przy tak wielkiej liczbie jest już nie prawdopodobieństwo, ale wręcz pewność, że w końcu pojawicie się przy jakimś czarowniku, zwłaszcza, że o takiego nie trudno, jeśli gdzieś szaleje zaraza. To tylko kwestia czasu.

– Bogowie!

– Ach – chłopak skrzywił się lekko. – Mówiłem wam, żebyście nie wypowiadali tego słowa tak często.

– Ale…

– No i – przerwał mu chłopak. – No i w końcu ten tu – wskazał na przerażonego wiejskiego magika, który stał ciągle obok – uratował was, czyli przywrócił życiu. Ot i wszystko.

– Tak… – Meredith potrząsał głową, jakby chciał pozbyć się jakichś uporczywych wizji. Bogów… Tfu! Wiedza! Straszliwa, zamierzchła wiedza. Jak mogło istnieć coś tak straszliwego? Ktoś znał zwyczaje istot, które nie były widzialne, ktoś wiedział, że nieprawdopodobnie wielka liczba daje pewność, a nie tylko możliwość, ktoś… Jak? Jak to możliwe? A przecież się sprawdziło. Sprawdziło się z jakąś makabryczną konsekwencją. – Tak… będzie za każdym razem?

– Ano – chłopak wzruszył ramionami. – Za każdym razem, jak tylko umrzecie, wasze ciało będzie się pojawiać w różnych miejscach aż do chwili, kiedy przypadkiem pojawi się przy kimś, kto będzie umiał wyciągnąć was ze stanu pierwszej śmierci.

Meredith potrząsnął głową. On… Człowiek, który będzie miał tysiące grobów. A przy tym wszystkim będzie ciągle żywy. Co za koszmar. Móc przyklęknąć przy własnym grobie, w dowolnym miejscu, gdziekolwiek na świecie.

– No to zostawiam was z własnymi myślami – chłopak wstał szybko, jakby chciał ukryć kpinę widoczną we własnych oczach. Oparł o ramię swój kij obciążony tobołkiem i ruszył w stronę gościńca. Po chwili zatrzymał się jednak.

– Ach, byłbym zapomniał – odwrócił się na pięcie. – Pytaliście mnie kiedyś, a ja wam nie odpowiedziałem.

– O co?

– Och, o to samo, o co pytaliście waszego Boga, wtedy w chałupie.

Meredith wytężył pamięć.

– No… Chcieliście wiedzieć, czy na świecie są demony, no… takie istoty, co to ludzie nie wiedzą, żyją one czy nie.

– Tak, pamiętam.

Chłopak wyszczerzył zęby.

– Odpowiedź brzmi: TERAZ już są – roześmiał się głośno, wskazując palcem na Mereditha i śmiejąc się znikł.

Wydawało się, że wokół panuje jakaś martwa, niesamowita cisza. A przecież nie mogło być to prawdą. Przecież wiatr szumiał w gałęziach drzew, szczekały psy, w chacie jęczeli chorzy, a wiejski czarownik powtarzał szeptem:

– Panie… panie… co wam się stało, panie?

Загрузка...