Ciemne, zadymione wnętrze karczmy nie sprawiało dobrego wrażenia na kimś, kto wchodził do niej z roziskrzonej, mlecznobiałej od świeżego śniegu przestrzeni na zewnątrz. Bywalcy jednak, głównie chłopi, czasem zabłąkany kupiec czy wędrowny rzemieślnik, umieli docenić jej dobre strony. Można było darować poczerniałe od starości ławy, popstrzone pajęczynami belki u powały czy prawie uwędzone od dymu deski wobec niewątpliwych zalet. A właściwie jednej zalety. Był nią stary arendarz, według nowej mody nazywany czasem karczmarzem, co prawda kutwa zawsze odmawiał kredytu, ale… Ale też, w pewnym sensie, był człowiekiem uczciwym. Miał pędzoną u siebie w domu, niefałszowaną gorzałkę, i najtańsze piwo w całej okolicy, do którego nigdy nie dolewał wody.
Zaan, stary skryba świątynny, siedział właśnie pochylony smętnie nad wielkim kuflem, zastanawiając się, dlaczego przyszło mu kończyć życie właśnie tutaj. Urodził się, co prawda, w pobliskiej wsi i tam, jak wszyscy chłopi, powinien umrzeć. Ale… Zaan we własnym mniemaniu nie zasługiwał na taką dolę. Kiedyś zobaczył co to uśmiech losu. Dawno, dawno temu kapłani z pobliskiej świątyni Wszystkich Bogów dostrzegli w tym, różniącym się od innych, dziecku żywą inteligencję i mimo niskiego urodzenia wzięli go na naukę. Zaan miał szczęście. Szybko nauczył się ślicznie kaligrafować i zamiast iść na służbę do jakiegoś prowincjonalnego, szlacheckiego majątku, gdzie może nawet dostąpiłby łaski podawania do stołu, został świątynnym skrybą. Ominęło go bicie, znoszenie humorów pana z nazwy szlachcica, a z zachowania wiejskiego przygłupa i chama, jak każdy szlachcic w tej zapyziałej okolicy. Został skrybą. Pozornie skryba to coś gorszego niż szlachecki pachołek, ale Zaan szybko odkrył, że to stanowisko daje dostęp do jednego z najwspanialszych miejsc w jego świecie – świątynnej biblioteki. Po południu, a w zimie po zmroku dawało mu to dostęp do wszystkich zgromadzonych tam ksiąg i Zaan czytał… O rycerzach, o smokach, o Bogach i ludziach, o dalekich krainach, o wyprawach i przygodach, poglądach i myślach tych, którzy stworzyli księgi. Z pozoru skryba to ktoś zaledwie trochę lepszy od świątynnych ciurów, ale… Nie, to ktoś, kto miał dostęp do drugiej części biblioteki. Tej dla kapłanów. Tej, gdzie najbardziej wtajemniczeni powinni studiować największe tajemnice bytu. He… Świątynia kiedyś mogła mieć takich ludzi. Teraz podupadła, miała takich kapłanów jak cała ta zapomniana przez wszystkich okolica – tępych, obżartych chłopską dziesięciną „namiestników Bogów”, nie różniących się niczym od zgłupiałej okolicznej szlachty, od tłustych urzędników państwa, których zesłano tu kiedyś za jakieś przewinienia w miastach lub dlatego, że byli po prostu zbyt głupi, by służyć gdzie indziej. Nie. Jedynym człowiekiem, który po kryjomu czytał dzieła z tajnej części biblioteki, był Zaan. To było jego królestwo. Królestwo demonów, Prawdziwych Bogów i Boga Zdrajcy, Zakonu i Jego misji. Czegoś, co było utajnione, odgrodzone od zwykłych zjadaczy chleba jak trucizna od ciała chorego. Zaan czytał. Czytał wszystko, pamiętał wszystko, miał w rękach wszystkie tomy o treści zbyt trudnej, by mogli ją pojąć miejscowi kapłani. Zaczął rozumieć, zaczął myśleć, zaczął marzyć. W snach widział siebie jako rycerza, jako czarownika rozwiązującego największe zagadki, jako medyka leczącego królów. Zaczął marzyć o innym życiu, które nie było mu dane. Miał czterdzieści lat. Jego udziałem była nuda. Nuda i piwo w karczmie, na które ledwie go było stać. Coraz częściej łapał się na tym, że zamiast czytać, zamiast podziwiać, szedł do karczmy i zrozumiał także, że czyni to coraz częściej. Że musi to robić codziennie. Zastawił prawie wszystko, srebrny pierścień, który dał mu kiedyś szlachcic za napisanie pozwu i kolczyk od jakiejś młodej pani za napisanie miłosnego listu. Przepijał wszystko ze swoich maleńkich zarobków. Wiedział, że przepije także całe oszczędności – cztery brązowe, zaszyte głęboko w poduszce barłogu. Cztery brązowe – dorobek życia świątynnego skryby. Będzie tak tu siedział, wieczór za wieczorem, nic nie mówiąc, nikomu nie przekazując wiedzy o dalekich krajach, o wspaniałych miastach, o zdarzeniach, ludziach i Bogach, a nawet o straszliwych Ziemcach, największej tajemnicy świątyni… Aż któregoś dnia nie będzie się mógł podnieść. Chłopi zaniosą go do świątyni, kapłani poślą jakiegoś ciurę po cyrulika, który przyjdzie i zamknie mu oczy. Taaaak… Nie czekało go już w życiu nic. Nic, czego mógłby chcieć, pragnąć, pożądać. Na nic cała wiedza, na nic nawet herezje, które poznał z zakazanych ksiąg, na nic dawne opowieści. Dla niego jest tylko nuda, pociemniałe deski ław w karczmie, towarzystwo chłopów i piwo, na które ledwie go było stać. Dzień w dzień, rok po roku aż do kresu życia. Na zewnątrz rozległy się kroki. Śnieg skrzypiał pod butami. Skrzypnęły drzwi, wpuszczając do środka oślepiający blask śniegu i wirujące, białe płatki. Obcy zamknął szybko drzwi, żeby nie wyziębiać izby. Zaan patrzył z zaciekawieniem. Mężczyzna, a właściwie chłopak, mógł mieć nie więcej niż szesnaście, siedemnaście lat, ubrany był w obcisłe skórzane spodnie i wielką, również skórzaną kurtę z postawionym wysoko kołnierzem z białego, baraniego futra. Przy biodrze miał długi miecz. Oczy zakrywały mu okulary z przydymionego szkła, takie jakie nosi szlachta z gór, żeby nie oślepnąć od śniegu, ale te wykonane były o wiele lepiej, miały oprawę z cienkiego, mistrzowsko kształtowanego drutu, a i szkło wyglądało na trwale i równomiernie przydymione. Była to jednak jedyna lepsza rzecz, jaką posiadał. Zarówno buty, jak spodnie i kurta nosiły ślady długiego używania i wielu źle wykonanych napraw. Ale nie to zwróciło uwagę Zaana. Obcy miał skórę tak białą, jakiej nie miał nigdy najbardziej osłabiony długotrwałą chorobą człowiek – była jak najczystsze wapnowane płótno, jak mąka, jak pleśń. To człowiek zza Wielkiego Lasu, białoskóry czy jak oni tam… tak, oni nazywają się „ludźmi”, a my to niby zwierzęta. Zaan nagle zdał sobie sprawę, że po raz pierwszy w życiu jego mądrość wyniesiona ze starych ksiąg znalazła praktyczne zastosowanie. Tak, powinien się od razu domyślić: biała skóra i jasne włosy. Był jedynym człowiekiem w karczmie, który wiedział, z jak daleka przybył ten człowiek, być może jedynym w tym państwie. Aaaaa… Na co komu ta wiedza? Czuł, że i tak zdechnie przy piwie na tej samej ławie, na której właśnie siedział i nie będzie musiał długo na to czekać.
Chłopak tymczasem przesunął okulary do góry tak, że tkwiły teraz na jego jasnych, prawie białych włosach i podszedł do stołu przy komorze. Arendarz wstał, biorąc do ręki dzban i naczynia, ale chłopak powstrzymał go ruchem ręki. To było dziwne. Obcy, z tak daleka? Z całą pewnością przemierzył dzisiaj długą drogę i nie chciał niczego? Zaan złowił jednak jego tęskne spojrzenie, którym omiótł wiszące u powały połcie słoniny i zrozumiał natychmiast. On nie miał pieniędzy.
– Jestem szlachetnym rycerzem – powiedział chłopak, przesuwając wzrokiem po wnętrzu karczmy. Widok tępych, chłopskich mord wywołał na twarzy lekkie skrzywienie.
– A gdzie leżą twoje ziemie, panie?
– Nie mam ziemi – coś w głosie chłopca świadczyło, że jest trochę skonfundowany. – Jestem błędnym rycerzem wyjaśnił. – Przemierzam gościńce i… – przełknął ślinę – zabijam smoki, demony, potwory.
„Błędny rycerz” – uśmiechnął się w duchu Zaan. Bez ziemi. W takim razie ciekawe, z czego żyje. Przemierza gościńce. A pieniądze ma skąd? Gdzie jego wsie, jego folwarki? Za co niby przemierza gościńce? Przecież coś musi jeść, myta płacić, noclegi fundować. Zabija smoki. Zaan pokręcił głową. Smoków, wiadomo, nie ma. Demony… Demony albo są, albo też nie ma. Jeśli są, to ten chłopczyk za mały na nie. A potwory? O taaaak. Potwory to ty zabijasz. Takie, co chodzą na dwóch nogach i gadają ludzkim językiem. Za pieniądze. Cóż. Zbój, czy nie zbój, był to absolutnie pierwszy rycerz, którego Zaan widział na własne oczy. Musiał być w potrzebie, skoro odważył się głośno opowiadać o swojej zbójeckiej ofercie. W świecie podobno było pełno takich szlachciców i rycerzy, co to zabijali smoki, demony i potwory, a na razie, z braku powyższych, mogli za psi grosz pomacać mieczem niewypłacalnego dłużnika. Ale ten był wyjątkowo bezczelny. Mówić w karczmie takie rzeczy?… Nie bał się czy jak? Zaan miał wrażenie, że to nie tylko jego pierwszy rycerz, ale także pierwszy naprawdę wolny człowiek, jakiego zdarzyło mu się widzieć.
– Ja… Tego… No, przepraszam, że pytam o ziemie – powiedział arendarz.
– No?
– Bo ja chciałem wiedzieć, jak na jaśnie pana wołają?
– Sirius.
– O! To, to, to… właśnie.
– Znasz mnie?
– Nie, nie… Ja, tego… Bo tu był jeden taki pan… Znaczy jaśnie pan… i on… no, zostawił dla pana pismo. Dla jaśnie pana pismo.
– Jakie… – chłopak tylko chwilę później niż Zaan zorientował się, że żadnego pisma nie ma. – Gdzie je masz? – spytał.
– Tu w komorze – arendarz wskazał przejście. – Tu proszę, wielmożnego pana, proszę – zgiął się w ukłonie, przepuszczając chłopaka przodem.
Zaan w jednej chwili zapomniał o prawie pełnym jeszcze kuflu. Tu działo się coś, o czym dotąd mógł tylko czytać w księgach. Coś, co nigdy więcej mogło się nie zdarzyć w tej zapomnianej przez bogów krainie. Prawdziwy rycerz! I to nie żaden zakonny, tylko wolny. Przez moment Zaan gotów był nawet uwierzyć w smoki. Ciekawość pchnęła go w stronę wejścia do komory. Nie bacząc na pogrążonych w swojej powolnej rozmowie chłopów, przypadł tuż pod drzwiami.
– Kto to ma być? – to był głos chłopca.
– Piekarz. Piekarz, tu niedaleko, nie… cztery chałupy dalej.
– Dług jakiś mam zabrać?
– Nie.
– No to co? Powiedzieć coś?
– Niby co?
– No, że to za twoją krzywdę, czy co.
– Nie, nic nie mówcie. Żal do niego mam.
– No dobra. Dziesięć srebrnych i piekarzowa może dać na katafalk.
– Co?
– No psiamać, zrobię to za dziesięć srebrnych, wsioku.
– Sześć. – głos karczmarza zdecydowanie stwardniał. – Sześć brązowych.
– Co?!!!
– Sześć brązowych. Nie wygodził mi, jak miał. On…
– Dwadzieścia brązowych.
– Sześć.
– Dziesięć?
Widać było, że chłopak zrobiłby to nawet za miskę strawy.
– No mówię, że sześć.
– Psiamać, dobra. Dawaj.
– Dam potem. Spotkamy się na łące bułanego.
– A gdzie to, zaraza, jest?
– Za wsią, wedle rzeki. Tam dwanaście wiosen temu koń bułany się…
– Dobra, dobra. Sześć brązowych i daj mi teraz żreć, bo się zrzygam z głodu.
– Zjeść dam. Ale odliczę od tych sześciu. A z głodu się nie zrzygacie. Jak żołądek pusty, to nie ma czym.
Zaan odskoczył w ostatniej chwili i wrócił do swego kufla. Gospodarz, znowu dla niepoznaki w ukłonach, odprowadził chłopca do stołu. Zaraz też rzucił jajka na piec, nakroił chleba i odciął gruby płat słoniny.
– I gorzałkę!
Przy misce szybko pojawił się słuszny kubek dobrej okowity. Zaan dopił piwo, wstał i udając obojętność, zaczął wkładać długi płaszcz. Wyszedł z karczmy, kiedy chłopak pochłaniał swój posiłek.
Do piekarza nie było daleko. Zaan szedł jak zamroczony. Rycerz! Nie, zbój, szumowina… To nieważne! Działo się coś dziwnego. Czterdziestoletni skryba czuł, że życie może układać się jak dawne sagi, jak opowieści o zamierzchłych herosach. Może będzie świadkiem czegoś, o czym mógłby opowiadać wnukom, gdyby kiedykolwiek miał wnuki lub przyjaciołom w karczmie, gdyby kiedykolwiek miał jakichś przyjaciół. Szedł jak w gorączce. W jego życiu miało się zdarzyć coś ważnego, coś absolutnie innego niż wszystko dotąd. Tuż przy piekarni skręcił i ukrył się za rogiem chałupy naprzeciw. Mróz był ostry, ale nie musiał czekać długo. Chłopak pojawił się chwilę później, jeszcze obcierając usta po posiłku. W przeciwieństwie do Zaana jednak jego krok był pewny i długi. Chłopak, czyli „szlachetny rycerz”, jak sam się przedstawiał, ledwie zerknął na piekarnię. Od razu podszedł do połączonego z nią domu piekarza.
– Otwierać! – huknął pięścią w drzwi. Drzwi jednak były zawarte. – Hej tyyyyy!!! Otwieraj, psiamać!
Piekarz musiał jednak coś wywęszyć. Jego twarz mignęła przez moment w oknie na piętrze i widać było, że ani myśli otwierać.
– Hej ty! Na jednej nodze! – chłopak chciał go wziąć podstępem. – Chleb przyszedłem kupić!
– Chleba nie ma – rozległ się przytłumiony głos z góry.
– No to mąkę kupię. Mnie tam za jedno!
– Po mąkę? A to do młyna idźcie!
– Toż zima – zdziwił się autentycznie chłopak. – Młyn zamknięty.
Piekarz nie znalazł kontrargumentu. Cisza przedłużała się coraz bardziej.
– Hej tyyyy! – chłopak zrozumiał, że tamten nie otworzy po dobroci. – Wiesz po co przyszedłem?
– Jużci!
– No to otwieraj! A nie… To czerwonego kura puszczę!
– A czym ogień skrzeszecie na ziąbie?
Istotnie, porywisty wiatr zdawał się przybierać na sile, potęgując mróz i sypiąc śniegiem.
– Już ty się nie martw. Kura puszczę. Żonka i dziecka zgorzeją. Po co?
– Jużci! We śniegu chałupa się nie zajmie!
– O żesz ty – chłopcu również skończyły się argumenty. Stękając z wysiłku, chwycił żłób służący w lecie do pojenia koni, rozpędził się i walnął nim w drzwi. Ale drzwi były mocne. Chłopak uderzył żłobem raz i drugi, potem odszedł i znowu się rozpędził. Tym razem żłób pękł na pół.
– Psia twoja mać! – Sirius zdjął okulary i schował je pod skórzaną kurtę. Objął słup podtrzymujący wypust dachu i usiłował wyrwać go z ziemi, ale słup ani drgnął. To jednak podsunęło mu pewną myśl. Chwycił drąg, na którym poprzednio leżał żłób, uniósł go i chwiejąc się od ciężaru, uderzył w okno na piętrze. Zamachnął się jeszcze raz i jeszcze – dwa razy trafił w ścianę. Dopiero kolejne uderzenie roztrzaskało okno. Na chwilę ukazała się w nim czyjaś głowa, sądząc po targanych wiatrem, długich włosach, najwyraźniej kobieca. Potem głowa znikła, a jej miejsce zajął spory nocnik, którego zawartość poszybowała w dół. Chłopak odskoczył w ostatniej chwili. Wyraźnie zdenerwowany oparł drąg o framugę okna i używając rąk i nóg zaczął się wspinać, a raczej pełzać w górę po chwiejnym, ukośnym pomoście. Piekarz z żoną rzucali w niego garnkami, sprzętami i wszystkim, co tam mieli pod ręką. Stojący naprzeciw Zaan wiedział jednak, że go nie powstrzymają. Wiedział też, że do domu można łatwo się dostać z drugiej strony, od piekarni, gdzie drzwi trzyma tylko mały haczyk. Nie chcąc uronić ani chwili, pobiegł w tamtą stronę, zadyszał się już na tak krótkim odcinku i niewiele myśląc, runął ciężarem całego ciała na drzwi od piekarni. Haczyk puścił od razu i Zaan choć przez chwilę poczuł się jak Sirius. Wbiegł do środka, przemierzył sień i wpadł do izby na parterze. Słyszał dobiegające z góry wrzaski i „szlachetnego rycerza”, który klął w żywy kamień. Chciał wbiec po schodach, ale musiał uskoczyć, bo właśnie spadał po nich zakrwawiony piekarz goniony przez chłopca z obnażonym mieczem w dłoni. Piekarz podniósł się, znacząc ścianę krwią. Chwiał się na nogach, ale chwycił stołek i trzymając go oburącz, osłaniał się przed rycerzem.
– No przestań, psiamać, uciekać – tłumaczył mu Sirius.
Piekarz nie dał się przekonać, wycofywał się w stronę pieca, parując uderzenia stołkiem. Chłopak nie mógł wziąć zamachu w ciasnej izbie. Walnął mieczem w powałę, potem strącił z szafy lichtarz i stłukł dzbanek stojący na ławie. Dopiero kolejnym ciosem udało mu się wytrącić stołek z rąk piekarza. Ten jednak nie zamierzał się poddać. Dokonując cudów zręczności, wcisnął swoje tłuste cielsko w wąską szczelinę pomiędzy ścianą a piecem. Sirius klął, nie przebierając w słowach, piekarz wrzeszczał, bo piec parzył go coraz bardziej, trzy kobiety – żona i córki płakały, stojąc na schodach. Chłopak zrezygnował z zamachu i cięcia, ustawił się tuż przy szparze i pchnął silnie na oślep. Nie mógł celować w takiej ciasnocie. Piekarz wrzeszczał z takim samym natężeniem jak przedtem. Sirius wycofał okrwawiony miecz i pchnął jeszcze raz i jeszcze… Wrzask zaczął słabnąć, ale chłopak nie miał na tyle siły, żeby pchnięciem zabić od razu tak grubego człowieka. Ujął miecz obydwoma rękami, ale tak nie mógł nic zdziałać – szpara była za wąska. Odrzucił miecz, wyjął zza cholewy nóż i wciskając się za gorący piec, sycząc z bólu od gorąca, zadał dwa ciosy.
W izbie zapadła cisza. Kobiety nie płakały już, Zaan bał się głośniej odetchnąć. Sirius wziął z otwartego kufra jakąś szmatę i wytarł ostrze, potem schował nóż z powrotem do buta. Rozejrzał się wokół.
– I widzisz – zerknął w stronę nieżywego już piekarza – przez ciebie zaświniliśmy juchą całą chałupę. – potrząsnął głową – i piec trzeba będzie rozebrać, żeby cię wyjąć.
Podniósł miecz i spojrzał na wtulone, jedna w drugą, kobiety na schodach.
– No to teraście sieroty – mruknął. – Pieniądze macie. Z domu nic nie biorę.
Szarpnął mocno potężną zasuwę, otworzył drzwi, ale zatrzymał się jeszcze na chwilę.
– Radę wam dam – spojrzał na przerażoną matkę tulącą do siebie dwie chlipiące córki. – Stara jeszcze nie jesteś. Dom masz i piekarnię. Bierz szybko chłopa, który chleb umie miesić. Wtedy córki nie umrą z głodu – splunął na próg. – Wielu się zdecyduje, bo posag masz słuszny. Będziesz mogła wybierać.
Sirius wyszedł na zewnątrz. Zatrzymał się jednak jeszcze raz i krzyknął z dworu:
– Głupio mi, że ci chałupę rozpieprzyłem i że piec będziesz musiała rozbierać – ostatni raz spojrzał na kobietę stojącą dokładnie na środku schodów. – No, ale sama widziałaś. On uciekał.
Ruszył zaśnieżoną ulicą. Chwilę potem z domu wypadł Zaan i zwymiotował dokładnie w miejscu, gdzie niedawno jeszcze stał żłób. Ale to była tylko słabość ciała. Jego umysł pochłonięty był czymś innym. O tym zdarzeniu ludzie w okolicy będą mówić jeszcze przez pięćdziesiąt lat! Ich wnukowie będą opowiadać całą historię przyjezdnym jeszcze za sto lat! Bogowie! Dwanaście lat temu bułany koń kowala złamał na łące nogę – to teraz z nazwy „Łąka Bułanego”. A ta piekarnia?! Wieś, która nie miała nawet nazwy będą teraz nazywać „Wsią Zabitego Piekarza”? A on to widział! Uczestniczył w historii. Był świadkiem, jak się tworzyła. Nie, nie świadkiem, uczestnikiem. On współtworzył historię, bo i o nim będą teraz miejscowi opowiadać. Zaan wytarł usta i wyprostował się, czując na policzkach mroźne powiewy wiatru. A niech zbutwieją ci wszyscy ludzie! Niech rozprawiają, roztrząsają, dyskutują o tym przez wszystkie wieczory swojego życia. On już nie należy do ich świata. On zobaczył, że można żyć inaczej, że można się nie bać, można być wolnym, można nie giąć karku przed byle lepiej urodzonym. I jeszcze coś, było w tym jeszcze coś, czego nie mógł sobie uświadomić albo po prostu nazwać. Że co? – powiedział do swoich własnych wątpliwości. – Że tego chłopca złapią i powieszą na stryku? Pewnie, że na stryku, przecież w całej okolicy nie ma mistrza topora, który by go ściął. I tak to lepsza śmierć niż na ławie, w karczmie albo w swoim barłogu byle cicho, byle nawet własną śmiercią nie zakłócić spokoju tych, którzy ułożyli porządek wśród ludzi. A szlag! Zaan zdecydował się nagle i ruszył w ślad za Siriusem.
– I tak będę tu żył przez pięćdziesiąt lat! – krzyknął, mając na myśli to, co przewidywał odnośnie przyszłych gminnych legend. – Życiem lepszym niż dotychczas.
Wiatr, tak mocny przed chwilą, zdawał się cichnąć. Za to śnieg znowu zaczął padać. Zaan, który stracił chłopca z oczu, musiał przyspieszyć, ale nie bał się, że zgubi ślad – wiedział, gdzie jest łąka bułanego. Kiedy dotarł na miejsce, karczmarz już czekał. Nie był sam, towarzyszyło mu dwóch osiłków. Zaan ukrył się za kępą ośnieżonych krzaków, skąd mógł ich dobrze widzieć. Miał obawy, czy nie zostanie dostrzeżony, ale na szczęście nikt nie patrzył w jego stronę.
– Masz pieniądze? – Sirius ciągle trzymał miecz w dłoni. Dokładnie i precyzyjnie czyścił klingę szmatą.
– A jakże, mam – karczmarz wręczył zapłatę. Był sknerą, nie ufał nikomu, ale na swój dziwny sposób był uczciwy. Dwóch parobków było mu potrzebnych jedynie dla zapewnienia bezpieczeństwa.
– Jakiś wsiok lazł za mną cały czas.
– Aaaaa… wiem – karczmarz potwierdził ruchem głowy. – Nie zawracajcie nim głowy. To skryba ze świątyni.
– Skryba?
– To jest nikt.
Zaan dopiero teraz zdał sobie sprawę, że mówią o nim.
– No to…
– Hej wy tam! – rozległ się donośny głos.
Zaan drgnął tak mocno, że całe płaty śniegu osunęły się z krzaka, za którym był schowany. Nikt jednak nie zwrócił na niego uwagi. Z boku zbliżał się ktoś, Zaan nie mógł go na razie dostrzec, czyja obecność sprawiła, że karczmarz i pachołkowie runęli na kolana. Sirius również patrzył w bok, ale nie wyglądał na zbytnio przejętego. Powoli czyścił klingę swojego miecza.
– Rzuć to zbóju i na kolana!
Zaan dopiero teraz dostrzegł tego człowieka. Zaschło mu w gardle. To był… To był… Rycerz Zakonu. Drugi rycerz, którego widział tego samego dnia, ale tym razem Zaan czuł jedynie strach.
– Do ciebie mówię psie!
Bogowie! Rycerz Zakonu! Musiał popasać gdzieś w pobliżu – obyczaj zakonny nie pozwalał na nocleg w izbie, nawet przy takiej pogodzie – bo nie miał na sobie pancerza, jedynie pasy z przytroczonym na plecach mieczem. Na plecach… Nie raczył nawet wyjąć – Sirius nie był godnym go przeciwnikiem.
Pachołkowie upadli przed nim na twarz. Karczmarz być może zrobiłby to samo, ale strach odebrał mu możliwość uczynienia jakiegokolwiek ruchu.
– Zabiłeś piekarza, psie – rycerz podszedł do chłopca na odległość mniejszą niż dwa kroki. Jego twarz wykrzywiała nie skrywana pogarda do wszystkiego, co niskie, a do czego zmuszony jest mówić. – Na kolana albo wezmę na powróz i powłóczę za koniem do…
Sirius zrobił w swoim mniemaniu bardzo groźną minę, który to efekt osiągał przez silne marszczenie brwi i wysuwanie szczęki. Kiedy Rycerz Zakonu prychnął śmiechem, chłopak bez ostrzeżenia, przez szmatę, którą ciągle trzymał na klindze, pchnął mocno mieczem. Aż stęknął z wysiłku. Był to najbardziej brudny chwyt, jaki Zaan mógł sobie wyobrazić. W żadnej z ksiąg o rycerzach nie czytał o czymś takim. Ale pchnięcie było skuteczne. Rycerz Zakonu nie był jakimś tam grubym wieśniakiem. Umartwianie, szkoła, reguła postu sprawiły, że był co prawda żylasty i silny, ale był też chudy. Miecz Siriusa wszedł w brzuch jak nóż w ciasto, a chłopak zamiast wyjąć go i dać przeciwnikowi szansę obracał nim na wszystkie strony, żeby powiększyć ranę i upływ krwi. Rycerz Zakonu był świetnie wyszkolony. Zdołał wydobyć miecz z pochwy na plecach, złożyć się i nawet wziąć zamach… potem jednak to on ukląkł przed Siriusem, by po chwili runąć twarzą na śnieg.
– A on skąd tutaj? – chłopak od nowa zaczął czyścić swój miecz. – Doniósł ktoś na mnie.
– P… p… p… – oczy karczmarza dosłownie wychodziły z orbit.
– Co tam gadasz?
– P… Panie… on…
– Co?
– T… to… to przecież Rycerz Zakonu. O… oni są najlep… najlepsi w mieczu i w walce… najlepiej wyszkoleni… n… n… najszybsi…
– Ha! No patrz! – chłopak odrzucił szmatę i schował miecz do pochwy. – A ja po prostu, psiamać… – roześmiał się – ja po prostu nie wiedziałem, że on jest tak strasznie szybki.
Pachołkowie dopiero teraz odważyli się podnieść głowy. Obaj rzucali na boki podejrzliwe spojrzenia.
– No. Bywaj jeden z drugim – Sirius, ciągle śmiejąc się, ruszył w stronę gościńca.
Zaan dopiero teraz otrząsnął się z paraliżującego strachu. To, co widział, było niebywałe. Ale to, co działo się w nim samym, wprawiało go w jeszcze większe zdziwienie. Zaczął biec, najpierw chyłkiem, potem już jak mógł najszybciej, środkiem gościńca. Dogonił chłopca w coraz większej zamieci. Ten odwrócił się i nawet lekko uśmiechnął.
– A to ty. I co tak za mną łazisz?
– Chcę być waszym giermkiem! – wypalił Zaan uśmiechając się radośnie.
– O żesz ty… – chłopak otworzył usta ze zdumienia. – Że jak?
– Chcę być waszym giermkiem.
– Psiamać. Giermek starszy od rycerza?
– Hm. To może być – mruknął Zaan. – Ale tylko wtedy, gdy rycerz młodszy od giermka.
Chłopak uśmiechnął się lekko.
– A nie jesteś czasem donosicielem?
– Ten, co doniósł, od dawna w chałupie… nagrody wygląda. Nic to. Wnet wszyscy będą i tak wiedzieć, że wy tego Rycerza Zakonu – zrobił gest jakby palcem podrzynał sobie szyję. – Za to kara jedna.
– I mimo to chcesz?…
Tym razem uśmiechnął się Zaan. Czuł jak krew pulsuje w skroniach.
– Ano ja tam widziałem tylko, jak żeście we wsi smoka ubili.
Brwi chłopca powędrowały do góry.
– A potem… tego, no… bazyliszka!
Sirius roześmiał się głośno.
– Podobasz mi się – machnął ręką i ruszył od razu szybkim krokiem. – No to chodź. Konia nie mam.
– Rycerz Zakonu miał konia – Zaan o mało nie wpadł na chłopca, bo ten zatrzymał się nagle.
– O żesz ty… No przecież – podrapał brodę. – Ale gdzie on?
– A na gościńcu. Toż Jaśnie Wielmożny Pan Rycerz nie będzie popasał w chaszczach.
– No… A w której stronie?
– Ano, stamtąd – Zaan wskazał za siebie – przyszliśmy. No to pewnie będzie tam – wskazał kierunek, w którym mieli iść.
Chłopak znowu się roześmiał.
– Kłucie smoków i bazyliszków od rana osłabia rozum – ruszył zaśnieżonym gościńcem, ale tym razem tak, żeby Zaan mógł nadążyć – Wiesz… Cieszę się, że cię wziąłem.
– Do usług – Zaan czuł, że w tym tempie niedługo chwyci go zadyszka. Na szczęście nie musieli iść daleko. Tuż za zakrętem, w niewielkiej niszy wśród drzew, które osłaniały od śniegu zobaczyli dwa konie. Pilnował ich może trzynasto, może czternastoletni chłopak, zapewne giermek rycerza.
– Nie ma cię tu! Ale już!!! – Sirius nawet nie dotknął miecza.
Giermek jednak musiał coś wyczuć w jego głosie. Czmychnął w las tak, że po chwili słyszeli już tylko tratowane przez niego krzaki i śnieg osypujący się z drzew.
Zaan z pewnym niepokojem popatrzył na rumaka, który przypadł mu z podziału. Zbliżył się do niego, ale odskoczył zaraz, kiedy koń spojrzał i zarżał gwałtownie. Zerknął w bok. Sirius z pewną miną chwycił wierzchowca za uzdę. Kiedy jednak tamten potrząsnął głową odskoczył równie szybko jak Zaan. Obaj dopiero po dłuższej chwili równie niezgrabnie wgramolili się na grzbiety zwierząt. Siriusowi po dłuższej szarpaninie udało się nawet umieścić drugą nogę w strzemionie.
– Ty słuchaj – z wyraźnym poczuciem wyższości spojrzał na Zaana – może powinniśmy jednak złapać tego szczyla.
– No złapać można. Ale po co?
– Ludziom rozpowie. Maść koni zna. Może jakie znaczne?
– Eeeee… Karczmarz też chce żyć.
– Co?
– Karczmarz go do piachu… Znaczy do śniegu. Mógł widzieć, jak się na polanie rozmawiacie.
– A ci jego pachołkowie… Złapią chłopca w kniei?
– Złapią. Oni też chcą żyć.
Sirius wyraźnie uspokojony, oparł dłoń na łęku siodła.
– No to w drogę!
– Mówi się: „w konie” – poprawił go Zaan obznajomiony z rycerskimi romansami.
Chłopak spojrzał na niego spod oka, ale po chwili posłusznie powtórzył. – W konie!