ROZDZIAŁ 28

Wiatr wzmagał się, tumany piasku i pyłu błyskawicznie zakryły wieczorne niebo, uniemożliwiając dostrzeżenie gwiazd.

– Teraz – powiedział Krótki, wyglądając z ziemianki. – Teraz dziewczyno.

Achaja podniosła niewielki tobołek. Nie bardzo wiedziała, co powiedzieć.

– No – karzeł machnął ręką. – Nie polecam cię opiece Bogów, bo po tym, co tu przeżyłem, wiem, że Bogów nie ma. Ale… Bądź sprytna.

Hekke podniósł głowę i nawet zdjął ramię z nowej dziewczyny, którą załatwili sobie z transportu.

– Zabij ich – powiedział.

– Kogo?

– Zabij ich wszystkich – mruknął. – Zabij każdego, kto stanie ci na drodze.

Uśmiechnął się i kiwnął ręką na znak, że niech lepiej nic już nie mówi, niech idzie i nie wygłupia się z żadnymi „żegnajcie!” albo „pomszczę was”, albo „jeszcze tu wrócę”. Wiadomo było, że nie pomści, nie będzie pamiętać, a jak wróci to tylko po to, żeby dać się nawlec na pal.

– No idź już – Krótki klepnął ją w tyłek. – I pamiętaj, skończ z sobą, kiedy już cię otoczą.

Ruszyła bez pożegnania, prosto w noc, prosto w wicher szalejący z coraz większą siłą, czując jak coś dławi ją, jak zachłystuje się… Mimo wiatru szybko dotarła do granic obozu. Przemknęła przez otaczające go wydmy i poczuła nareszcie, że po raz pierwszy od tak długiego czasu jest wolna. Jest poza strzeżoną strefą i może sama decydować o sobie. Zwodnicze uczucie. Mogli ją dopaść w każdej chwili. Ustawiła patyk tak, żeby wskazywał stronę przeciwną do tej, gdzie leżał obóz. Zakręciła kołem i ruszyła przed siebie, usiłując utrzymać się na nogach. Miała głowę obwiązaną szmatą, ale wirujący w podmuchach wiatru piasek wciskał się wszędzie. Już po kilku krokach oczy łzawiły i piekły, kaszlała przy każdym oddechu. Przez cały czas poruszała kołem, żeby nie straciło swojej szybkości. Wynalazek Krótkiego jak dotąd działał. Drgający na osi patyk wskazywał mniej więcej ten sam kierunek. Achaja z desperacją walczyła o utrzymanie się na nogach. „Jak stracisz przyrząd” – usłyszała w głowie głos karła – „już po tobie. Zaczniesz kręcić się w kółko”. Była silna jak wół, ale wiatr był silniejszy. Opadła na kolana, usiłując nie dać się przewrócić. Idąc na czworakach, dusiła się od pyłu, który mimo szmaty dostawał się do płuc. Jeszcze! Jeszcze! Jeszcze trochę! Nie miała pojęcia, jak daleko odeszła. Brnęła z jakimś zapamiętaniem, zresztą… Odwrotu nie było. W kompletnych ciemnościach nie znalazłaby powrotnej drogi do obozu. A jeśli rano znajdą ją poza granicami… Pal był przygotowany. Zawsze przygotowany. Ta myśl nie dodała otuchy, ale na pewno dodała jej sił. Brnęła w wirującym piasku tak długo, jak mogła. Miała wrażenie, że krąży w kółko, drgający patyk na obrotowym kole wskazywał jednak wciąż ten sam kierunek. Bogowie! Co się czuje podczas nabijania na pal? Rozkraczą cię, nogi przy wiążą do dwóch koni… Ukłucie, ból, ryk albo wycie… Co potem, jak już postawią drzewce? Jak to się czuje? I co z tymi wnętrznościami? Naprawdę wychodzą na zewnątrz, czy tylko Krótki tak straszył? Opanuj się! Miała wrażenie, że gorączkuje, że śni na jawie. Podmuchy wiatru chłostały jej ciało kamieniami o ostrych krawędziach, miliony ziaren piasku odkładały się w gardle. Bogowie! Tego się nie da wytrzymać. Na palu będzie wygodniej? – przyszło jej do głowy. Może dadzą pić? Brnęła dalej, częściowo tracąc przytomność. Usiłowała się skupić na jednym – żeby tylko poruszać kołem, które utrzymuje patyk w ciągle tym samym położeniu. Miała wrażenie, że skręca, kołuje, że Krótki to kretyn i wystawił ją z tą śmieszną zabawką. Ale szła, a właściwie czołgała się, czy pełzała, od czasu do czasu gryząc swoją lewą dłoń, żeby oprzytomnieć.

Obudziła się, kiedy słońce było już wysoko. Zamglone. Wiedziała, że to nie mgła, tylko drobinki piasku ciągle unoszące się wysoko w powietrzu. Bogowie! Zerwała się na równe nogi. Gdzieś zgubiła swój przyrząd. Tobołek był przytroczony do szyi. Zdjęła go. Jak daleko oddaliła się od obozu w nocy? Rozejrzała się wokół. Płaska pustynia, żadnych skał, żadnej możliwości ukrycia. Ale wokół nie było też śladów. Tak jakby ona sama pojawiła się tu nagle przeniesiona jakąś czarnoksięską mocą. „Ruszaj!” odezwał się w jej głowie Krótki.

Zaczęła biec, potem zwolniła, czując zawroty głowy. Szybkim marszem (na tyle na ile pozwalały kajdany) zmierzała ku linii horyzontu. „Nie patrz na horyzont, bo zwariujesz! Patrz pod nogi i nie licz kroków!”. Opuściła głowę. Ale zaraz podniosła ją znowu. „Pod nogi, krowo!!!” – ryknął w jej głowie Krótki. Opuściła głowę.

Nie miała pojęcia jak długo tak szła. Podniosła głowę, kiedy teren zaczął się wznosić. Wydmy? Przed oczami zamajaczyły jej małe skałki. Bogowie! Odpocząć w cieniu… „Tylko nie odpoczywaj w cieniu, głupia dupo!” To nie w jej głowie. To po prostu pamięć przywoływała słowa karła. „Jeśli napotkasz skałę, będzie ci się wydawało, że w jej cieniu odpoczniesz. To głupie. Zabija nie słońce, tylko gorąco. Nawet w cieniu nie wytrzymasz, bo powietrze wokół jest nagrzane jak zaraza. Wdrap się na skałę, na sam szczyt. Na wysokości dwóch postawionych jeden na drugim ludzi jest o połowę mniej ciepło niż na dole”. Wykorzystując ostatki sił, wdrapała się na prawie pionową skałę, przylgnęła do niej na szczycie, nakryła się szmatą wyjętą z tobołka i usiłowała zasnąć.

Obudził ją porażający chłód nocy. Żyje. To była pierwsza konstatacja. Zsunęła się ze skały. Szmatą, którą dotąd się przykrywała, starannie wytarła z kurzu kilka najbliżej położonych kamieni. Dopiero potem ułożyła się pod skałą. „Wydaje się, że zimno najlepiej pokonać ruszając się, podskakując, tańcząc. Ciało się rozgrzewa. Nic bardziej błędnego. Szybciej wyczerpiesz wszystkie siły, a rozgrzanie od ruchu, wystarczy ci tylko na kilka chwil. Połóż się, zwiń w kłębek i rozgrzej własnym umysłem”. Moja ręka jest bardzo ciepła… – powtarzała Achaja monotonnie. Miała dobry trening. Rozgrzała się, kierując krew do najbardziej odległych partii swojego ciała.

Obudziła się tuż przed świtem. Skostniała rozluźniła mięśnie. „Tylko nie przejmuj się zimnem. Nikt jeszcze nie dostał zapalenia płuc na pustyni. Tam nie ma czegoś, co jest ani chybi w miastach i na wsiach. Co powoduje choroby, gorączki i zapalenia. Możesz umrzeć od wychłodzenia. Ale jeśli przetrwasz, nie zachorujesz na nic, co załatwiłoby cię choćby w ogrodzie twojego pałacu”. Zlizała duże krople wody, które pojawiły się na wszystkich wytartych wczoraj kamieniach. „Różnica temperatur” – mówił Krótki. Ruszyła dalej, wlepiając wzrok we własne poruszające się stopy. Krok za krokiem, krok za krokiem…

Kiedy upał stał się nie do zniesienia, rozejrzała się wokół. W pobliżu nie było żadnych skał, na które mogłaby się wdrapać. Trudno. Byle nie pozostawać w zabójczym upale. Kawałkiem deski, którą miała w tobołku, wykopała dwa doły. Do mniejszego włożyła swoją miskę i zakryła dziurę naciągniętym na drewnianą ramę, rybim pęcherzem, który kupiła, jeszcze w obozie za wszystko, co miała… W drugim dole, dużo większym i głębszym, ukryła się sama. Przysypała się piaskiem zostawiając otwór do oddychania zabezpieczony kijem i szmatą. Usiłowała spać, wmawiając sobie, że jest jej zimno.

Wygrzebała się, kiedy słońce zaczęło chylić się ku zachodowi. Zdjęła z mniejszego dołu rybi pęcherz, wylizała go i schowała do tobołka. Nie chciała wierzyć. Jej miska pod spodem była prawie pełna. Woda. Świetna woda! Ten mały, mądry gnój znowu miał rację! Upiła dwa łyki, resztę przelała do zrobionego z wojskowej kurtki bukłaka. Zjadła kawałek węża i był to pierwszy jej posiłek od czasu opuszczenia obozu. Znowu ruszyła przed siebie i było jej trochę lżej. Rady tego kurdupla sprawdzały się! Owszem, było jej ciężko, parę razy miała wrażenie, że już umiera, ale to wszystko, co jej mówił – działało. Właściwie dopiero teraz odczuła coś na kształt nadziei. Nie! Nie! Żadnych głupich myśli! Kowal, ucieczka, przedarcie się przez obcy kraj… „Nie myśl o przyszłości, bo problemy będą piętrzyć się w twojej głowie. Żyj chwilą. Udało się zaczerpnąć powietrza? Świetnie. Udało się zrobić następny krok? Świetnie”.

Późnym wieczorem dotarła znowu do wydm, tym razem skalistych. Wybrała najniżej położone, piaszczyste miejsce. Wyjęła z tobołka deskę i zaczęła kopać. „Nie na akord! Strażnik nie stoi nad tobą, więc oszczędzaj siły!”. Powoli zagłębiała, się w grunt. Kiedy dół miał już głębokość równą wzrostowi człowieka, może trochę więcej, piasek zmienił zabarwienie. Był teraz ciemny, właściwie brunatny. Przestała kopać i wydostała się na zewnątrz. Położyła się obok zwinięta w kłębek, rozgrzała i zasnęła.

Obudziła się w środku nocy. Szybko zsunęła się do wykopanego wcześniej dołu, napełniła bukłak i napiła się do syta, jakby mącznej, pomieszanej z piaskiem wody. Potrafiła orientować się w gwiazdach. Ruszyła szybko przed siebie wiedząc, że nie zgubi kierunku, który prowadził ją w głąb Cesarstwa Luan. Nad ranem zrobiła krótką przerwę, zjadła trochę mięsa węża i usiłując opanować głód, pobiegła dalej. „Nie przejmuj się jedzeniem. Po pierwsze pogódź się z myślą, że na pustyni niczego nie upolujesz. Po drugie, pamiętaj, masz dbać o wodę, nie o jedzenie. Z głodu na pustyni jeszcze nikt nie umarł… Z pragnienia prawie wszyscy. Bez jedzenia możesz wytrzymać dłuuuuuuugo! Bez picia będzie trochę gorzej. Powiem brutalnie: w chłodzie bez wody, możesz przetrwać nawet piętnaście, siedemnaście dni. Ale chłodu tam raczej nie spotkasz – chyba, że nocą, ale wtedy chłód będzie twoim wrogiem. W upale, bez wody przetrzymasz najwyżej trzy dni. Dbaj o wodę! Nie o jedzenie. Zlizuj swój pot, bo zawiera sól, której będzie ci bardzo brakować”. Łatwo powiedzieć… Achaja prawie się nie pociła. Skóra za to swędziała ją coraz bardziej. Biegła jednak, zagryzając zęby. Wiedziała, że właśnie złapała drugi oddech. Była trzeźwa, choć zmęczona. „Pamiętaj, jak zacznie ci się wydawać, że wszystko jest dobrze… albo jak uznasz, że właściwie, co cię to wszystko obchodzi – już po tobie! Bij się po twarzy! Z całej siły. Rozoraj sobie skórę do krwi paznokciami, wydłub oko! Pamiętaj, w życiu nigdy wszystko naraz nie układa się dobrze, jeśli tak ci się wydaje, znaczy, że wariujesz”. Nie było potrzeby. Miała trzeźwy umysł, wszystko szło świetnie… Kurwa! Rozorała sobie przedramię do krwi i rzeczy wiście trochę ją otrzeźwiło. Zlizała krew i ruszyła dalej.

Następnego dnia wieczorem, a właściwie w nocy skądś zaczął wiać wiatr, który po chwili wzmógł się, zacinając piaskiem. Znowu znikły gwiazdy i zrobiło się strasznie zimno. „Nago na wietrze w nocy umrzesz w przeciągu jakichś dziesięciu modlitw. Będzie ci się wydawało, że jest dobrze, że nareszcie zyskasz wytchnienie po skwarnym dniu. Umrzesz w czasie krótszym niż dziesięć modlitw”. Achaja szczękając zębami, wykopała płytki dół, na więcej nie było jej stać. „Pamiętaj, nawet owinięcie ciała cieniutką szmatą wydłuży czas, który pozostał ci do śmierci o połowę”. Owinęła się szmatą, wskoczyła do dołu i przysypała piaskiem. Chyba straciła przytomność.

Rano znowu był skwar. Odkopała się i wypiła resztę wody z bukłaka. „Pamiętaj, nigdy nie oszczędzaj przesadnie wody. Lepiej się napić i w pełni sił szukać źródła niż dozować jakieś głupie ilości i oczadzieć z pragnienia. Wtedy będziesz bezwolna”. Zaczęła biec. Ale zatrzymała się nagle słysząc syk. „Nie licz na to, że upolujesz cokolwiek na pustyni”. Dostrzegła węża o kilka kroków dalej. Bogowie! Mały, w kolorze piasku. Już po niej. Mały, więc najbardziej jadowity. Kolor piasku, kolor śmierci. Jest szybki jak… „Nawet najszybszy wąż, porusza się wolno w porównaniu z szybkością, którą może rozwinąć człowiek. Jeśli nie nastąpisz na niego, uciekaj, zostanie daleko w tyle”.

Okrążyła go szerokim łukiem. Rzeczywiście nie miał szans. Został daleko w tyle. Jeśli, oczywiście zamierzał ją gonić. Wieczorem napotkała pierwsze porosty na piaszczystej wydmie. Dłuższy czas potem, pierwsze zeschnięte owoce zwisające z kolczastych gałęzi. Zerwała kilka z nich. „Łatwo rozpoznać roślinę trującą i jadalną na pustyni. Sok trującej jest zawsze mleczno-biały”. Nacięła zasuszone owoce i odrzuciła je za siebie. Szlag! I tak nie mogła biec dalej. Wytarła kilkanaście pobliskich kamieni szmatą i ułożyła się do snu.

Obudziła się, kiedy coś uderzyło ją w nogę. Wąż!!! Musiała się przewrócić, a on szukał ciepła! Zobaczyła wijące się cielsko wśród kamieni i porostów. To koniec, to śmierć… „Nie popadaj w panikę jeśli ukąsi cię wąż. Pamiętaj, że choć jad jest śmiertelny, to jest on jednak bardzo cenny dla węża. Na każde dwa ukąszenia jedno jest… zwykłe. Bez jadu. Jeśli nie atakowałaś, nie nadepnęłaś go z całą siłą, jest wielce prawdopodobne, że ugryzł cię bez jadu. A jeśli nawet masz już truciznę w sobie, nie krzycz, nie wykonuj gwałtownych ruchów. Leż spokojnie i rób co ci powiedziałem…” Achaja podniosła nogę do ust i wyssała ranę, plując krwią na piasek. Zawiązała sznur wokół uda, zaciskając ją kawałkiem patyka. Wzięła bukłak i szmatką zebrała wodę z oczyszczonych wcześniej kamieni. Nie wypiła jej, tylko polała ranę. „Zimna woda opóźni działanie jadu. Będziesz miała czas”. Ułamkiem ostrza, który zdobyła w ostatnim transporcie niewolników, rozcięła sobie nogę powiększając ranę. Wycisnęła krew i wyssała ją, oczyszczając ranę językiem. Kręciło jej się w głowie. Nie miała pojęcia czy od jadu, czy z wyczerpania. „Jeśli nawet umrzesz na pustyni… Zadaj sobie przedtem pytanie: Cóż warte jest życie? Możesz siedzieć nieruchomo i czekać na śmierć, możesz też iść licząc na to, że za kolejnym wzgórzem napotkasz coś, czego potrzebujesz. Życie i śmierć jest w twoich rękach. Nie jesteś panem świata. Ale możesz zrobić to później, możesz zrobić to już…”. Wstała i kuśtykając ruszyła dalej. Aaaaaaaa… szlag! Odwiązała opaskę z uda i ruszyła biegiem! Był bez jadu, był bez jadu, był bez… Trudno powiedzieć, czy zadziałały jej zaklęcia, czy (odkryty wieleset lat później) rachunek prawdopodobieństwa, który działał na jej korzyść. W każdym razie przeżyła do następnego wieczora.

W nocy znowu zebrała wodę z kamieni. Rano znalazła wreszcie rośliny, których owoce nie wydzielały mlecznobiałego soku. Rozgryzła jeden i połówkę miąższu zaczęła wcierać sobie w nadgarstek. Po dłuższym czasie skóra nie zaczerwieniła się, więc skosztowała drugą połówkę. Nie była gorzka. Krztusząc się, zjadła więc wszystkie owoce, a potem…

Potem ujrzała dwie sylwetki na tle drgającego od rozgrzanego powietrza horyzontu. Upadła na ziemię, ale za raz podniosła się znowu. Zaczęła biec w ich stronę, machając rękami. Już po chwili rozpoznała dwóch jeźdźców w charakterystycznych, białych ubraniach. Jeźdźcy pustyni. Łowcy niewolników. Usiłowała wyobrazić sobie, co powiedziałby teraz Krótki. Nieważne. Hekke mruknąłby tylko: „Ot, dwa trupy zbliżają się do ciebie. Co za czasy nastały, żeby trupy, miast leżeć na cmentarzu, żywych ludzi nachodziły?”.

– Chodźcie tu trupy, chodźcie – krzyczała. Kiedy znaleźli się w odległości, z której można już było rozpoznać słowa, zmieniła trochę treść. – Jaśnie panowie!!! Ratunku! Tam karawana, bez wody. Mój pan wysłał mnie, żeby znaleźć…

Obaj jeźdźcy byli zbyt głupi, żeby docenić fortel. Ot, zwykła niewolnica, na pustyni, za którą dostaną nagrodę. Ruszyli galopem. Jeden z nich przygotował sznur i wstał w siodle. Kiedy był tuż, tuż, rzucił sznur, podciągając pętlę. Achaja dała się złapać. Czemu nie? I tak lepiej niżby mieli uciekać po pomoc… Tfu! Zadufała się w sobie. Jaką pomoc? Dwóch jeźdźców na jedną jedyną, wyczerpaną niewolnicę? Pętla ścięła ją z nóg, pociągnięta za koniem szorowała ciałem o piasek. Coś ciepłego i ożywczego rozlewało się wewnątrz jej ciała. Dała im czas, żeby nacieszyli się łatwą zdobyczą i uspokoili. Potem obiema rękami chwyciła za sznur. Kilkoma mocnymi pociągnięciami zbliżyła się do konia… Gdyby wleczono ją po kamieniach, byłoby trudniej. Ale po piasku? Jeszcze dwa ostre szarpnięcia rękami za sznur, chwyciła nogę konia i złamała ją jednym uderzeniem. Kwiczące zwierzę runęło na ziemię, wyrzucając jeźdźca. Achaja podciągnęła nogi, odbiła się i wylądowała na łowcy niewolników, jednym ruchem wyjmując mu z pochwy miecz i podrzynając gardło. „Mówiłem – usłyszała w głowie głos Hekkego – dwa trupy. Pytanie tylko mądrzy czy głupi. Śmierć zaraz? Czy za chwilę?”.

Ten drugi nie był jednak tak głupi, na jakiego wyglądał. Widząc nieprawdopodobne wręcz działanie dziewczyny ciągniętej dotąd na sznurze, nie zamierzał dopaść jej i zgładzić jednym ciosem miecza. Wyjął z juków łuk i nałożył strzałę. Kretyn – pomyślała dziewczyna, padając za rzężącym koniem na ziemię. – Co za idiota. Nie… Wiedziała, że powinna się cieszyć, że nie rzucił się do ucieczki i sprowadził licznej pomocy. „Nie mógł – odezwał się Hekke w jej głowie. – To, co się stało, nie mieści mu się w głowie”. Pierwsza strzała świsnęła jej tuż przy policzku. Kątem oka widziała jej brzechwę sterczącą z piasku. Druga strzała, trzecia. Jeździec wstrzymał konia, żeby lepiej wycelować. Teraz! Dziewczyna wiedziała, że musi mu dać jakąś satysfakcję, żeby nie uciekł, pozostawiając ją z trupem i rannym koniem. Wstała udając, że chce się rzucić na niego z podniesionym mieczem. Świsnęła czwarta strzała, dziewczyna zasłoniła się lewym ramieniem, stając nagle bokiem. Strzała wbiła jej się w rękę. Upadła na piasek, krzycząc z udawanego bólu. Przewróciła się na bok, odrzucając zdobyczny miecz (nie za daleko, tak, żeby mogła sięgnąć) i chwyciła się drugą ręką, kurcząc jednocześnie ciało. Jeźdźcowi musiało się wydawać, że jest śmiertelnie ranna albo przynajmniej, że ma już dość. Widział krew, widział jej upadek i konwulsje. Słyszała stuk kopyt. Coraz bliżej. Potem cisza i miękkie uderzenie butów o ziemię. Co za kretyn! Więc Hekke miał rację mówiąc, że wszyscy ludzie to idioci? Tamten podszedł bliżej. Dziewczyna nie mogła już wytrzymać, roześmiała się na cały głos. Wstała lekko i chwyciła oniemiałego ze zdziwienia mężczyznę za nadgarstki. Szarpnął się, ale nie miał szans. W przeciwieństwie do niej przez ostatnich kilka lat nie rozłupywał litej skały i nie nosił codziennie koszów wypełnionych kamieniami. Jego mięśnie nie mogły dorównać czemuś, co przypominało teraz spiżowe sploty na świątynnej rzeźbie. Achaja zębami wyszarpnęła sobie grot z ramienia, wypluła go i roześmiała się znowu. Nie chciała plamić krwią jego ubrania, więc skręciła kark łowcy niewolników i szybko odarła go z szat.

Wylizała dokładnie swoją ranę, znalezioną w jukach kościaną igłą zszyła jej brzegi i obwiązała szmatą. Szybko włożyła przepoconą, szeroką bluzę, turban i płócienny szalik zakrywający twarz. Nie mogła włożyć spodni, nie pozwalały jej na to kajdany.

Dobiła rannego konia i dokładnie przeszukała sakwy jeźdźców. Bogowie! Woda, placki, mąka, suszone mięso. Nie za dużo od razu! – przestrzegła siebie w myślach, żując wściekle i popijając wodą, nareszcie bez ograniczeń. „Jak zdobędziesz żywność zacznij się modlić – mówił Krótki. – Nie dlatego, żeby dziękować Bogom. Możesz przełknąć tylko jeden kęs w ciągu jednej modlitwy, nie więcej. Pij ile chcesz, ale nie żryj więcej niż jeden kęs w ciągu jednej modlitwy…”. Zabrała im mizerne sakiewki, noże, lepszy miecz, jeden łuk, kołczan i wskoczyła na drugiego konia. Co za traf. Jakikolwiek inny niewolnik na jej miejscu miałby teraz ogromne problemy. Nie da się jechać konno, nie mogąc (z powodu kajdan) siąść okrakiem na siodle i włożyć stóp w strzemiona. Właściwie żaden z potencjalnych zbiegłych niewolników nie mógłby wykorzystać zdobycznego konia. Żaden… Poza Achają. Bo… Przecież była księżniczką. Całą swoją młodość, jako wysoko urodzona dama, przejeździła na koniach z „damskim” siodłem – a więc z obydwoma nogami po jednej stronie i tylko z jedną stopą w strzemionie. Ruszając kłusem, uśmiechnęła się. Nie sądziła, że ta, nabyta na dworze umiejętność przyda jej się jeszcze w życiu.

Była wolna! Była wolnaaaaaaaaaa!!! „Jak kogoś zabijesz, nie ciesz się – powiedział Krótki. – To dopiero początek drogi, a euforia zgubiła już niejednego”. Szlag. Spojrzała na swoje skute stopy. „Nie niszcz zdobytej broni, usiłując się uwolnić. Nie uda się. Potrzebny jest kowal”. Szlag. Szlag. Szlag! Lekko powodując koniem, zatoczyła szeroki łuk, odnajdując poprzednie ślady pustynnych jeźdźców. Tą osadę, z której pochodzili, musiała ominąć, ale kierunek, chodź ogólny przyda się, żeby wyjechać z pustyni. Zwierzę nie było zgrzane, ani zmęczone. Stąd wniosek, że bardziej ludzkie strony muszą znajdować się niedaleko. Rzeczywiście, już wieczorem zauważyła pierwsze, zszarzałe jeszcze i wypalone płaty darni, pierwsze, suche krzewy na wydmach. Potem pojawiła się skąpa trawa, na wzgórzach, w oddali zamajaczyły w świetle gwiazd pierwsze drzewa. Achaja zmusiła zwierzę do galopu. Potem szarpnęła wodze, zeskoczyła na ziemię i jednym ciosem miecza zabiła konia. Nie mogła podróżować dalej konno ze skutymi nogami, nie mogła trzymać się dróg i gościńców, a przedzieranie się z koniem przez las byłoby głupie.

„Teraz najgorsza rzecz – usłyszała w głowie głos karła. – Dużo gorsza niż pustynia. Otóż Luan jest krajem, jakby powiedzieli na północy „mlekiem i miodem płynącym”. Cesarstwo jest gęsto zaludnione. Prawie nie ma lasów, ot jakieś zagajniczki, oliwne gaje. Wszystkie winnice są pilnowane. Nie bardzo jest się, gdzie ukryć. Niech ci nawet przez myśl nie przejdzie, że o tobie zapomnieli. Tu się szuka zbiegłych niewolników do upadłej śmierci. Pamiętaj! Cała potęga Luan opiera się na niewolnikach. Jeśli choć jeden skutecznie ucieknie, staje się legendą dla swoich współtowarzyszy. Dlatego też nikt nie będzie szczędził ani wysiłków, ani wydatków, choćby wielokrotnie miały przewyższyć twoją prawdziwą wartość. Jak więc masz iść? Nie gościńcami, bo wieści o zbiegłej niewolnicy zawsze cię wyprzedzą. Borów i kniei nie ma. Więc jak? Jak się da. W nocy, cicho, jak zwierz. Ale pamiętaj, zawsze ktoś może cię zauważyć. Musisz w coś się ubrać. Ale w co? Wejdziesz do wsi, zabijesz kogoś, żeby wziąć odzienie… I już będą wiedzieć, gdzie jesteś. Możesz kraść, ale… dopiero jak spróbujesz pierwszy raz, okaże się czy jesteś dobrym złodziejem, czy złym. A lepiej nie zdawać się na przypadek. Każda odkryta kradzież, każdy trup, którego za sobą zostawisz, będą jak drogowskazy dla tych, którzy podążą za tobą. A będą oni liczni, szybcy i władni. Im pomoże każdy. Tobie nikt!”

Achaja czuła jak ogarnia ją szaleństwo. Coś ciepłego znowu krążyło w jej żyłach, rozgrzewając całe ciało. Nawet zdawało się zapomniany już, odległy widok majaczących światłami, ludzkich osad, sprawił, że cała drżała, nie mogąc się opanować.

„Najważniejsza sprawa. Kowal. Żebyś w razie czego mogła się pokazać między ludźmi. Nigdy nie próbuj wkraść się do wiejskiej kuźni. Po pierwsze w wiejskim obejściu zawsze będzie pies. I już po tobie. Po drugie, kowal nigdy nie pracuje sam. Ma przynajmniej jednego ucznia i pachołków, którzy długo jeszcze będą sprzątać kuźnię, podczas kiedy sam kowal pójdzie już spać. Po nocy, jak już będzie pusto możesz wejść do kuźni. Ale po co? Przyprowadzić kowala? Jak? Wyjmiesz go po cichu z łożnicy? Od kowalowej? Nie budząc synów i pachołków? Zapomnij o tym. Jedyna twoja szansa to kuźnie przy drodze. Buduje się je z reguły przy karczmach albo na rozstajach, co zresztą na jedno wychodzi. Tam kowal też nie będzie sam, ale może trafisz na takiego, co nie mieszka przy kuźni, ale jeździ na noc do pobliskiej wsi. A w drodze, już wiesz, masz szansę go złapać. Poza tym psy. Jeśli nawet są, to przy takiej kuźni na drodze, obok karczmy zawsze kręci się dużo obcych, psy nie są ostre, przyzwyczajone do różnych zapachów, a poza tym ludzie nie zwracają takiej uwagi na szczekanie jak na wsi. Próbuj tam.”

Biegła w ciemności, polami, obok drogi, pamiętając o jeszcze jednej radzie: „Próbuj od razu! Im dłużej będziesz kluczyć w ogóle nie pokazując się ludziom, tym bardziej sama się zaszczujesz. Im dłużej będziesz w ukryciu, tym bardziej zdziczejesz, tym trudniej będzie ci później wejść między ludzi. A bez tego nie opuścisz Luan. Jest jeszcze jedna przyczyna. Na granicy pustyni będzie najwięcej karczm i kuźni przy gościńcach. Jeśli cesarska droga zahacza nawet o skraj pustyni, to przecież nikt nie buduje tam karczmy. Ile by musiał płacić za transport żywności z najbliższej wsi. A woda? Nie. Najwięcej karczm będzie na obrzeżach, żeby zarobić na tych, co będą przekraczać pustynię albo na tych, którzy z niej wracają. To najlepsi klienci!”

Krótki miał rację. Jasno rozświetlony, mimo późnej pory, budynek zajazdu stał przy najbliższych rozstajach. Obok ciemniała kuźnia. Achaja przypadła do ziemi i zaczęła się skradać, wykorzystując każdą osłonę. Kiedy dopadła do ściany z chropawych desek zobaczyła psa. Wyszarpnęła nóż, ale ten… podbiegł do niej merdając ogonem! Krótki! Niech cię Bogowie, w których nie wierzysz, mają w swojej opiece!!! Tak, jak ją uczył, dała psu do powąchania swoje obie ręce. Wyjęła z tobołka kawałek mięsa węża, który jej pozostał. Pies obwąchał go uważnie, a potem otrząsnął się – nie wziął do pyska. Wzgardził też suchym plackiem. Przyjął dopiero ostatni kawałek suszonego mięsa zabranego łowcom niewolników. Dopiero wtedy Achaja pogłaskała go i długo drapała za uszami. Co za kraj… gdzie psy mają lepiej niż ludzie. Nie mogła tu dłużej zostać. Jeśli któryś z pijanych (sądząc po krzykach i śpiewach dochodzących z karczmy) gości wyjdzie, żeby się wysikać, sytuacja mogła stać się niebezpieczna. Achaja szybko wślizgnęła się do ciemnej kuźni. Czekała dłuższą chwilę, zanim jej wzrok przyzwyczaił się do ciemności. Potem wspięła się, wykorzystując wyłącznie ręce, po pionowej belce przytrzymującej strop. Ukryła się w więźbie dachowej, na samym szczycie. Przywiązała się pasem do krokwi i zasnęła.

Obudził ją skrzyp otwieranych drzwi. Do kuźni wtargnęli pachołkowie, z krzykiem i śmiechem. Powoli rozpalali ogień, przygotowywali miechy. Potem przyszło dwóch uczniów, wydając rozkazy, układając narzędzia. Długo potem, kiedy słońce pojawiło się nad horyzontem, pojawił się kowal. Starszy już mężczyzna, o sękatych ramionach, mrukliwy i łający swoich podopiecznych za każde rzeczywiste i wyimaginowane przewinienie. Śmiechy pachołków umilkły, jak nożem uciął. I tak było przez cały dzień. Odgłosy kucia, dym, krótkie, rzeczowe pertraktacje z klientami. Ani na chwilę kowal nie został sam. Wieczorem wyszedł, a pachołkowie, zgodnie z tym, co mówił Krótki, długo jeszcze sprzątali kuźnię. Achaja spała, ciągle w tej samej pozycji. Następnego dnia rytuał powtórzył się. Było to trudne do wytrzymania, bo dziewczynie strasznie chciało się sikać. Czas wlókł się niemiłosiernie i nic znowu nie zapowiadało, samotnego kowala, którego mogłaby dopaść. Dopiero w nocy ześlizgnęła się ze swojej kryjówki, wysoko w więźbie dachowej, żeby ulżyć swojemu ciału. Pies rozszczekał się pod ścianą, ale nie zwróciło to niczyjej uwagi.

Trzeci dzień niczym nie różnił się od poprzednich. Achaja czekała cierpliwie na okazję, ale ta nie chciała nadejść. Dwóch uczniów, pachołkowie… Osobą, która najczęściej opuszczała kuźnię był sam kowal. Wiedziała, że czwartego dnia może nie przetrzymać skurczona ciągle w tej samej pozycji. Poza tym byłoby to kuszenie losu. Wreszcie ktoś o bystrzejszym wzroku mógł spojrzeć w kierunku dachu… Długo po zapadnięciu ciemności zsunęła się na dół. „To ostateczność – mówił Krótki. – Możesz sama rozkuć kajdany, jesteś wystarczająco silna, będziesz miała narzędzia. Ale to ostateczność. Nie znasz się na tym. I tu wszystkie plusy kuźni przy zajeździe zamienią się w minusy. Odgłosy długiego kucia w ciemnej kuźni mogą sprowadzić kogoś z karczmy”. Nie miała jednak żadnego innego wyjścia. Odszukała wielki, metalowy młot, odpowiednie dłuto i ustawiła konstrukcję z desek, która pozwalała jej usiąść tak, żeby położyć obie nogi na kowadle.

Cichy skrzyp drzwi sprawił, że zeskoczyła umiejętnie i ukryła się pod ścianą. Jej wzrok był lepiej przystosowany do ciemności wewnątrz niż oczy przybysza. Kowal! Oceniła zanim on zdołał skrzesać ogień. Nie mogła uwierzyć w swoje szczęście. Śmiała się w duchu, słysząc jego utyskiwania:

– Żeby nagła zaraza wzięła tych poborców! Żeby trąd stoczył wszystkich poborców podatkowych. Żeby ich…

Kiedy kowal pochylał się, usiłując odczytać jakiś usmolony kawałek papieru, skoczyła nagle, zakrywając mu usta i przykładając nóż do szyi. Szarpnął się. Był silny. Ale nie tak silny jak ona.

– Ciiiiiiii…

Szarpnął się znowu niepomny klingi na własnym gardle.

– Jeszcze jeden taki ruch – szepnęła – i będziesz się dziwił, dlaczego ciepło rozlewa ci się po brzuchu. A to będzie twoja krew spływająca z gardła.

Pozostał w bezruchu. Achaja odczekała dłuższą chwilę, nasłuchując odgłosów dochodzących z zewnątrz. Na szczęście kowal był sumienny. Zamknął za sobą drzwi kuźni i pies nie wszedł do środka.

– Musisz mnie rozkuć – szepnęła.

Na policzku poczuła jak włosy jeżą mu się na karku. Musiał się naprawdę przestraszyć. Zdał sobie sprawę, że to nie zwykły rabuś, ale zbiegły niewolnik. Ktoś, kto nie ma już niczego do stracenia. Wbiła mu leciutko klingę w gardło. Czuła ciepłą krew spływającą po palcach.

– Teraz cię puszczę. Jak krzykniesz, zabiję ciebie, pójdę do twojej chałupy, zabiję żonkę i dziatki. Chcesz tego? Zginą we śnie. Niby nie taka znów straszna śmierć, nie?

Rozluźniła dłoń na jego ustach. Nie usiłował krzyczeć. Oddychał głęboko. Przerzuciła nóż do drugiej ręki, wyjęła miecz i puściła go wolno. W świetle pojedynczej pochodni, którą przedtem zapalił (to były te odgłosy krzesania) dopiero po dłuższej chwili zobaczył, że ma do czynienia z dziewczyną. Nie wpłynęło to jednak na jego zachowanie. Zdążył już poznać siłę jej mięśni. Nie zrobił żadnego głupiego ruchu, nie powiedział ani słowa. Achaja usiadła znowu na konstrukcji z desek i położyła obie stopy na kowadle.

– No na co czekasz?

Podniósł ciężki młot i dłuto. Chwyciła go za tunikę i przyciągnęła do siebie.

– Tutaj! Stań tutaj! – syknęła, chwytając go za genitalia. – Jeśli ci się wydaje, że jak zmiażdżysz mi kostkę, to nic ci nie zrobię, jesteś w błędzie! To… – zacisnęła pięść aż syknął z bólu – zawsze zdążę ci uciąć.

Położył na kowadle żeliwną podkładkę, ustawił jej stopę.

– Uważaj – syknęła, ale nie słuchał. Przyłożył dłuto do spojonego kiedyś na gorąco trzpienia w kajdanach i uderzył. Pewnie i z całej siły. Zagryzła zęby, przez moment mając wrażenie, że ciepło, które czuła pochodzi z jej własnej, zmiażdżonej nogi. Kowal uderzył jeszcze raz, potem jeszcze. Odłożył młot i dłutem rozgiął obręcz obejmującą kostkę. Zestawiła prawą nogę na ziemię. Coś strzyknęło jej w biodrze, poczuła ból po wewnętrznej stronie uda. Od kilku lat nie rozstawiła nóg tak szeroko. Chwyciła go mocniej, aż jęknął. Niech nie liczy na jej rozluźnienie. Nie liczył. Wziął młot i czterema mocnymi uderzeniami rozkuł jej drugą nogę. Syknęła, stając w lekkim rozkroku. Nogi jej drżały i były tak nieznośnie lekkie.

Kowal odłożył narzędzia.

– Zanim mnie zabijesz… posłuchaj – wziął rzemień i sprawnie zaczął skręcać pętlę. – Wiem, co będzie, głupi nie jestem. Wiem jak jest z niewolnikami… Musisz mnie zabić, żebym nie wszczął alarmu. Potem pójdziesz do mnie do domu. Zabijesz żonę i dziatki, żeby mieć wolną noc na ucieczkę, żeby do rana alarmu nie było. Ale możesz oszczędzić, ja je mogę oszczędzić. Sam się obwieszę – zarzucił sznur na belkę i zawiązał. Potem wszedł na kowadło i zarzucił pętlę na szyję. – Znajdą mnie, pomyślą sam to zrobił, podatki przygniotły. Ty będziesz mieć więcej czasu. Bez alarmu. Żona i dziecka będą żyły. Syn przejmie kuźnię. Pomyśl… – spojrzał na nią i skoczył unosząc nogi.

Achaja odwróciła wzrok od drgającego ciała. Wzięła swoje kajdany i wyszła na zewnątrz, w noc. Nawet nie wiedziała, gdzie jego chałupa, gdzie żona i dzieci. Pomyślą, że był tchórzem. Nikt się nie dowie, że był bohaterem, że chciał uratować ich życie.

Włożyła spodnie zabrane łowcy niewolników. Były szerokie, nogawki zwężały się dopiero przy kostkach. Świetnie maskowały jej sylwetkę, jej babski tyłek, postronny obserwator nie powinien się domyślić, że była dziewczyną. A to dawało jej dodatkową szansę. Po raz pierwszy zapięła normalnie, wokół bioder pas z mieczem i ruszyła spokojnie drogą. Starała się wydłużać krok, ale wbrew pozorom nie było to łatwe. Kilkuletnia konieczność sprawiła, że teraz musiała uważać na własne nogi i nie skręcić sobie kostki przy długim kroku, od którego odwykła. Usiłowała biec normalnie, ale niezbyt się to udawało, powróciła do swojego wytrenowanego krótkiego kroku. Od razu odzyskała oddech i rytm.

Gwiazdy wędrowały po niebie, panował lekki chłód, rozbrzmiewająca głosami świerszczy i cykad noc zdawała się przyjazna i piękna. Miała wrażenie, że mogłaby tak biec do końca świata. Była wolna! Była silna i zaradna! Była całkowicie samodzielna! Mogła robić, co chciała, mogła…

Trzech mężczyzn, którzy otoczyli ją nagle, nie wyglądało na nocnych podróżnych. Zresztą kto podróżuje nocą? Trzymali w rękach obnażone miecze, więc wyciągnęła swój i jednym skokiem, wykonując w powietrzu salto wydostała się z ich kręgu. Mogłaby ich pozabijać, zanim znowu zwrócili się w jej stronę, ale nie wiedziała, czy w pobliżu nie ma reszty oddziału.

Jeden z niedoszłych napastników, widząc jej niesamowite manewry, schował miecz i machnął ręką.

– To nasz – mruknął. – Chodu.

Pozostali również schowali broń. Cała trójka ruszyła w przeciwną stronę, zostawiając Achaję bardziej zdumioną, niż gdyby zobaczyła na gościńcu samego cesarza Luan. „Nasz”? O co im chodziło? Ach! Nagła myśl przyszła jak olśnienie. Trzech ludzi z mieczami na gościńcu w nocy? To zbóje. Bandyci. Uśmiechnęła się, chowając własny miecz. Ale zaraz… Dlaczego tak łatwo odstąpili? Nawet jeśli uznali ją za innego rozbójnika? Dlaczego tak szybko ruszyli w stronę, skąd przyszła? Tak. Musiała być jakaś przyczyna. To nie są ludzie, którzy mogliby się przestraszyć jednego, wykonanego w powietrzu salta. Oni… Nie chcieli wywołać hałasu. Wyciągnięte miecze miały być tylko do obrony, przed czymś niewiadomym.

Dziewczyna wskoczyła do przydrożnego rowu i zaczęła pełznąć. Powoli, żeby nie złamać najmniejszej nawet gałązki rosnących tu krzewów. Pokryte rosą liście krzewów moczyły jej policzki. Świerszcze i cykady uskakiwały przed nią, usiłując uniknąć jej ramion, a może i języka? Zaraza jedna wie, co myślał taki świerszcz o pełzającym człowieku. Że poluje na niego? Achaja może i zjadłaby świerszcza, choćby po to, żeby sprawdzić jak smakuje. Przy budowie drogi na pustyni nie miała takiej okazji. Ale… Po pierwsze nie była głodna, a po drugie właśnie dotarła do zakrętu drogi i ostrożnie wystawiła głowę ponad skarpę rowu. Strażnicy! Pięciu. Zbójcy mieli rację, wycofując się rakiem. To nie była zwykła czujka, jakich wiele na gościńcach. Normalne czaty czy pikieta stałyby przy świetle, jawnie, okazując wszem i wobec cały majestat władzy, którą reprezentują. Ci czaili się w kompletnych ciemnościach. Tuż za zakrętem, tak, że każdy, kto przemykałby nocą od strony pustyni, musiał wpaść w ich łapska. Achaja schowała głowę. Po prawej stronie drogi ciągnęła się winnica. Pamiętała jak karzeł ostrzegał, że wszystkie są pilnowane. Mogła dalej pełznąć rowem. Ale nie sądziła, żeby udało jej się oszukać wprawne uszy strażników. Nie miała żadnego doświadczenia w tego rodzaju podchodach. Przygryzła wargi. Zabić ich wszystkich? „Każdy trup, którego zostawisz jest jak drogowskaz dla tych, którzy podążą za tobą”.

Odgryzła kilka łodyg krzewów, splątała ze sobą, ale nie za mocno, tak, żeby nie przypominały ludzkiego dzieła, zwykłe pnącze. Przykleiła kilka mokrych liści i uniosła się znowu, usiłując ocenić dystans, który dzielił ją od najbliższego strażnika, tego, który stał pod drzewem. Powinno się udać. Lekko rozprostowała nogi, syknęła cicho i rzuciła łodygi tak, żeby opadły na szyję tamtego.

– Aaaaaaaaaaaaa!!! Wąż! Wąż! Wąż mnie chwycił!!! Ratunku!

Achaja ruszyła do przodu. Już nie pełzła – hałas był taki, że biegła schylona pod dnie rowu.

– Gdzie? Gdzie? Pokaż!

– Bogowie! Wąż! Już po mnie…

Ktoś krzesał ogień, ktoś bił nieszczęśnika zdjętym wcześniej kaftanem, żeby odpędzić gada.

– Ugryzł mnie! Dwa razy ugryzł, w szyję… Koledzy, umieram!

Pochodnia zapłonęła wreszcie, ale Achaja była już daleko. Słyszała jeszcze śmiech, przekleństwa i głośne drwiny z niedoszłego trupa.

Wyskoczyła z rowu, żeby sama nie nadepnąć na jakiegoś, tym razem prawdziwego, gada i ruszyła dalej środkiem drogi. Nie miała pojęcia, dlaczego ludzie tak bardzo boją się węży, przypisując im jakieś niesamowite zdolności. Nieprawdopodobną wręcz szybkość, niesamowity słuch, umiejętność widzenia po ciemku… To bzdury. Człowiek, jeśliby tylko przebywał w ciemności, w bezruchu, widziałby lepiej niż wąż. Niesamowita szybkość? Bzdury! Zawsze pełzł powoli, a nawet gdyby przyspieszył, każdy człowiek mógłby przegonić go jak dorosły trzyletnie dziecko. Nieprawdopodobny słuch? Również bzdura. Wąż prawie zawsze zdradzał swoją obecność. To człowiek był drapieżnikiem, który niczym nie sygnalizował woli ataku. Że zabijał swym jadem? I w związku z tym ugodzony człowiek nie miał wielkich szans? Wbrew pozorom miał i to wcale duże. A z kolei, jaką szansę miał wąż, napotkawszy uzbrojonego, choćby w najprostszy kij, człowieka? Żadnych! Absolutnie żadnych! Wąż mógł walczyć, tylko używając samego siebie. Człowiek mógł walczyć, używając kamienia, gałęzi, szmaty, butów, ognia i tysiąca bardziej wyrafinowanych narzędzi. Ludzie po prostu nie lubili wszystkiego, co pełza, kryje się. Tak samo nie lubili karaluchów. A czy ktoś widział kiedyś, żeby karaluch zabił człowieka? Węże, jako gatunek, przegrywały z człowiekiem, jak wszystkie inne zwierzęta, nie miały żadnych szans. To nie wąż dla człowieka, ale człowiek dla węża był najbardziej śmiertelnym, nieprzejednanym wrogiem, drapieżnikiem pozbawionym jakiejkolwiek moralności, jakichkolwiek hamulców w dziele zabijania, mordującym nawet wtedy, kiedy nie był głodny, obdarowanym przez naturę wspaniałymi narzędziami ataku, a jakby tego jeszcze nie było dość, dysponujący jedną z najstraszliwszych broni we wszechświecie… zdolnością planowania swych zabójczych akcji. Ta wspaniała (właściwie prawie doskonała) maszyna do zabijania, jaką był człowiek miała jednak jedną przywarę – lubiła usprawiedliwiać swoje czyny. Stąd, gady zabijano masowo, ponieważ „były groźniejsze od człowieka”… Czy ktoś o zdrowych zmysłach mógł uwierzyć w to bałamuctwo? Czy to węże budowały miasta i drogi, trzebiąc wszystko wokół i zmuszając resztki ludzi do pełzania po jakichś smutnych ostatkach dzikich chaszczów? A jednak ludzie wierzyli. Stąd wniosek, że człowiek był drapieżnikiem, co prawda, wspaniałym, ale za to ostro słabującym na umyśle. Człowiek naprawdę tylko zabijał świetnie – reszty bzdetów, jakie wyczyniał można już spokojnie nie oglądać.

Achaja zwolniła, słysząc daleki jeszcze szum. Rzeka? Podbiegła jeszcze kawałek, a potem znowu wpełzła do rowu. Jeśli w pobliżu jest rzeka, na pewno będzie most, a na nim znowu straże. Nie myliła się. Skręciła w bok, opuszczając rów. Czołgając się na skos przez dziką łąkę, dotarła do brzegu i wpełzła do zimnej wody… Bogowie! Woda. Po raz pierwszy od wielu lat miała możliwość zanurzenia się w zimnym nurcie. Gdzieś w głowie odżyły nagle dawno, zdawało się, wyparte wspomnienia. Jakaś nagła ulga, jak mocne wino, rozlała się w jej wnętrzu, oczy zwilgotniały nagle. O mało się nie rozpłakała. Nie! Dość! Jeżeli nie zdoła się skoncentrować, będzie po niej. Sunęła na kolanach wzdłuż brzegu, a kiedy straciła z oczu most, zaczęła płynąć. Zacisnęła szczęki, żeby nie myśleć, jakie to uczucie, żeby znowu się nie rozkleić.

Po dłuższym czasie dobiła do brzegu. Zrzuciła z siebie ubranie i zaczęła nacierać się piaskiem, zmywając glinkę ze skóry i z włosów. Pierwsza kąpiel, od ilu już lat? Nie! Nie! Nie myśleć o tym! Gdzie można bezpiecznie spać? Co zrobić jutro? Tak. To są bezpieczne myśli. Tylko to można mieć w głowie. Szybko, ale starannie, wyprała swoje rzeczy. Żeby mieć choć trochę oliwy, skóra tak swędzi… Tfu! Wdrapała się na najbliższe drzewo i przywiązała do konara ukrytego w największej gęstwinie liści. Zasnęła od razu, właściwie zemdlała. Po raz pierwszy jednak, od czasu, kiedy znalazła się wśród niewolników budujących cesarską drogę, miała sen. Śniło jej się, że stoi w swoim pałacu w Troy i czyta opowieść o zagubionej w lesie dziewczynce. Jakoś tak dziwnie się stało, jak to we śnie bywa, że nagle sama znalazła się w lesie, dziewczynka stała obok niej, drżała ze strachu, potwory zbliżały się powoli.

– Obronię cię – chciała powiedzieć Achaja, ale z jej ust nie wydobywał się żaden dźwięk. – Nie bój się. Obronię cię, mała.

Wyjęła miecz, ale nie mogła się ruszać tak szybko, jak na jawie. Powoli, hamowana przez jakąś siłę składała się do ciosu. Dziewczynka umierała ze strachu, potwory były coraz bliżej. Ciach! Opuściła miecz, ale klinga nie zmierzała wcale tam, dokąd kierowały ją dłonie. Ugodzona dziewczynka padła bez życia. Potwory odwróciły się i odeszły.

Achaja obudziła się, dławiąc krzyk. O mało nie spadła z drzewa.

Загрузка...