Rozdział VI

Christchurch jest najbardziej uroczym miastem na tej planecie.

Powinnam właściwie powiedzieć: „we wszechświecie”, gdyż poza Ziemią nie ma tak naprawdę ładnych miast. Na Księżycu są wyłącznie podziemne osiedla. Ell-Pięć z zewnątrz przypomina składnicę złomu, a od wewnątrz tylko jeden łuk wygląda jako tako. Na Marsie prawie wszystkie kolonie podobne są do ziemskich mrówkowców, i tak samo jak one cierpią z powodu poronionych projektów, w myśl których każde skupisko Ziemian nie powinno różnić się od Los Angeles.

Christchurch nie ma w sobie nic z przepychu Paryża, gwaru Rio czy majestatu Rzymu. Posiada za to niepowtarzalny urok, przy którym gaśnie świetność wielkich metropolii. Melancholijny nastrój Placu Katedralnego, delikatny wdzięk fontanny stojącej przed Ratuszem Miejskim i soczysta zieleń sławnych na cały świat ogrodów botanicznych, pomiędzy którymi leniwie toczy swe wody dostojny Avon — wszystko to stwarza atmosferę przepojoną takim spokojem, jakiego próżno by szukać w Paryżu, Rio czy Rzymie.

„Grecy wychwalają Ateny” — to prawda. Ale ja nie jestem obywatelką Christchurch, o ile słowo „obywatel” może mieć w ogóle jakiekolwiek znaczenie dla kogoś takiego jak ja. Nie jestem nawet Nowozelandką. Douglasa spotkałam w Ekwadorze. To było jeszcze przed katastrofą Quito Skyhook. Cieszyłam się z tego szalonego romansu, w którym ciągła obawa przed tym, że Douglas dowie się, kim jestem naprawdę, mieszała się z zapachem mokrych od potu prześcieradeł. Jego propozycja zaskoczyła mnie. Ochłonęłam nieco, gdy zrozumiałam, co oznacza. Nie prosił, bym mu cokolwiek obiecywała. Chciał jedynie, bym odwiedziła jego S-grupę i przekonała się, czy mogę ją polubić i czy oni będą w stanie polubić mnie.

To było coś zupełnie nowego. Wróciłam do Imperium i opowiedziałam o wszystkim Szefowi. Następnie postawiłam ultimatum: albo natychmiast dostanę cały swój zaległy urlop, albo składam rezygnację. Burknął pod nosem coś na temat żeńskich hormonów, po czym powiedział kiedy mam ponownie stawić się do pracy. Gdy wróciłam do Quito, Douglas ciągle jeszcze był w łóżku.

W tamtych czasach przedostanie się z Ekwadoru na Nową Zelandię przedstawiało nie lada problem. Pojechaliśmy więc pociągiem do Limy i dopiero tam wsiedliśmy na pokład SBS. Polecieliśmy dokładnie nad Biegunem Północnym, lądując w Porcie Zachodnioaustralijskim, w Perth. Dzięki odśrodkowej sile Coriolisa ta właśnie trasa miała profil najgorszy z możliwych. Do Sydney dotarliśmy Transaustralijskimi Liniami Kolejowymi, a stąd poduszkowcem przez Auckland do Christchurch.

Podróż zajęła nam prawie dwadzieścia cztery godziny. Tłukłam się klasą ekonomiczną po najdzikszych trasach jedynie po to, żeby przekroczyć Pacyfik, choć Quito i Winnipeg leżą prawie w tej samej odległości od Auckland. Nie dajcie się zwieść pozorom, patrząc na mapę — spytajcie swego komputera. Winnipeg jest zaledwie o tysiąc osiemset kilometrów dalej.

Okrągła doba zamiast czterdziestu minut. A jednak nie miałabym nic przeciwko dłuższej nawet podróży. Byłam z Douglasem i zwariowałam ze szczęścia.

W ciągu następnych dwudziestu czterech godzin pokochałam całą jego rodzinę.

Nie spodziewałam się tego. Zamierzałam jedynie spędzić z Douglasem cudowne wakacje. Obiecywał, że na nartach będzie tak świetnie jak w łóżku, co nie oznaczało bynajmniej rezygnacji z tego drugiego. Wiedziałam o obowiązku przespania się z każdym z jego współmężów, gdyby któryś mnie o to poprosił. Taka perspektywa wcale mnie jednak nie przerażała. Sztuczne istoty ludzkie nie traktują spółkowania w sposób tak zasadniczy jak większość normalnych ludzi. Niektóre laboratoria genetyczne wyspecjalizowały się nawet w tworzeniu i szkoleniu idealnych kochanek, sprzedawanych następnie tej czy innej korporacji w charakterze panienek do towarzystwa. Takie było również moje przeznaczenie, zanim nie kupił mnie Szef. Kontrakt, jaki z nim podpisałam, dotyczył czegoś zupełnie innego. Nawiasem mówiąc wkrótce po jego podpisaniu ulotniłam się na ładnych kilka miesięcy. Ale to już całkiem inna historia.

Nigdy nie byłam fanatyczną zwolenniczką monogamii. Tak mnie nauczono i nie widziałam potrzeby, by to zmieniać. Nie nauczono mnie natomiast niczego o życiu w rodzinie.

Pierwszego dnia wszyscy zapomnieli o podwieczorku, przyglądając się z rozbawieniem, jak baraszkuję na dywanie z siedmioma młodzieńcami, z których najstarszy liczył sobie jedenaście lat, a najmłodszy nosił jeszcze pieluszkę. Towarzyszyły nam dwa lub trzy psy i pewien młody kocur noszący imię Mister Underfoot z racji swego nadzwyczajnego talentu bycia jednocześnie na każdym centymetrze kwadratowym olbrzymiej podłogi.

Nigdy w swoim dotychczasowym życiu nie doświadczyłam czegoś podobnego. Chciałam, żeby to się nigdy nie skończyło.

Na narty zabrał mnie nie Douglas, lecz Brian. Domki narciarskie na Mount Hutt są naprawdę prześliczne, ale po dziesiątej wieczorem ogrzewanie w sypialniach przestaje działać; trzeba się więc do kogoś mocno przytulić, żeby nie zmarznąć.

Wkrótce po naszym powrocie Vickie zaciągnęła mnie do rodzinnej owczarni, gdzie zawarłam znajomość z Lordem Nelsonem. Był to wyhodowany w laboratorium wielki owczarek szkocki, potrafiący mówić. Lord nie miał zbyt wysokiego mniemania o rozsądku swoich podopiecznych. Sądzę, iż jego opinia była w pełni uzasadniona.

Któregoś dnia Bertie i ja wybraliśmy się do Dunedin — miasta zwanego przez niektórych Edynburgiem Południa. Dunedin jest bardzo ładne, lecz to nie to samo, co Christchurch. Całą noc spędziliśmy na parowcu pływającym wokół krainy fiordów. Był to jeden z tych uroczych stateczków, wyposażonych w kabiny tak małe, że dwie osoby ledwie mogły się w nich pomieścić. Biorąc jednak pod uwagę chłody panujące o tej porze roku na południowych krańcach wyspy, ciasnota stanowiła raczej zaletę niż wadę.

Nie ma na całej Ziemi miejsca mogącego się równać z cieśniną Milford. Byłam kiedyś na wycieczce wzdłuż Lofotów. Owszem, ładne fiordy. Ale daleko im do tutejszych.

Możliwe, że zachwyt, jaki budzi we mnie South Island, podobny jest do ślepego zachwytu, który odczuwa matka, patrząc na swego pierworodnego. North Island może przecież także urzec swymi Jaskiniami Świetlików, gorącymi źródłami i gejzerami, strzelającymi raz po raz w niebo. Wszystko to prawda. Lecz na North Island nie ma Alp Południowych… i nie ma Christchurch.

Mleczarnię należącą do rodziny pokazał mi Douglas. Dla kogoś, kto masło widywał dotychczas jedynie zapakowane w kostki, widok tych potężnych kadzi był naprawdę sporym zaskoczeniem. Tego samego wieczora Anita przedstawiła mnie Zarządowi Cechu.

Powoli zaczynało do mnie docierać, że chciałabym zostać z nimi na zawsze. W myślach powtarzałam coraz częściej: „Boże! Co ja zrobię, jeśli zapytają, kim jestem?”, potem: „Boże, co ja zrobię, jeśli nie będą o nic pytać?”, aż w końcu zostało tylko: „Boże, co ja zrobię?!"

Nigdy nie mówiłam Douglasowi, że jestem humanoidem.

Słyszałam o takich, co chełpią się, iż SIL-a rozpoznają wszędzie. Bzdury. Oczywiście, nawet w tłumie każdy dostrzeże karła lub człekokształtną postać o czterech ramionach. Lecz jeśli specjaliści od inżynierii genetycznej skupią swe wysiłki na powołaniu do życia istoty o przeciętnej ludzkiej powierzchowności (to znaczy takiej, którą można zdefiniować jako „sztuczną istotę ludzką”, a nie „żywego artefakta”), wówczas nikt nie będzie w stanie dostrzec różnicy pomiędzy nią a normalnym człowiekiem; nawet inny genetyk.

To prawda, że jestem odporna na raka i większość pozostałych chorób; nie mam tego jednak wypisanego na czole. Posiadam nadzwyczajny refleks, ale nigdy nie popisywałam się chwytaniem muchy w locie przy pomocy kciuka i palca wskazującego. Nie demonstruję swojej zręczności bez wyraźnego powodu.

Obdarzono mnie nieprzeciętną pamięcią, nieprzeciętnym wyczuciem czasu, przestrzeni i sytuacji oraz nieprzeciętną zdolnością do nauki języków. Lecz jeżeli myślicie, iż wykazałam się genialnym IQ, to jesteście w błędzie. W szkole nauczono mnie między innymi wypełniania testu w taki sposób, aby precyzyjnie zdobyć z góry ustaloną liczbę punktów, a nie dowieść możliwości mojego intelektu. Zawsze starannie maskowałam swoje nadzwyczajne uzdolnienia. Wyjątek stanowiły okoliczności, w których ktoś lub coś zmuszało mnie do ich użycia. Zazwyczaj chodziło wtedy albo o wywiązanie się z powierzonej misji, albo o ocalenie własnej skóry. Najczęściej jednak o obie te sprawy jednocześnie.

Jedynym miejscem, w którym nie daje się ukryć tego, co naprawdę potrafię, jest łóżko. Na szczęście olbrzymia większość mężczyzn wszelkie objawy perfekcji w tej dziedzinie skłonna jest przypisywać własnej inwencji i doskonałości. Jeśli dobrze się zastanowić, męska próżność to nie wada, lecz zaleta. Umiejętnie ją wykorzystując, można zrobić z każdym facetem to, co się tylko chce. No, może niezupełnie z każdym. Szef posiada jedną cechę, działającą na mnie jak płachta na byka. Ten człowiek wykazuje absolutny brak próżności. Nie ma takiego sposobu, który pozwoliłby wodzić go za nos.

Od momentu, w którym zaczęłam dla niego pracować, nie musiałam już obawiać się, że ktoś odkryje, kim naprawdę jestem. Wszystkie znaki na moim ciele, mogące świadczyć o jego laboratoryjnym pochodzeniu, zostały skrupulatnie i bez śladu usunięte. Zniknęły nawet inicjały wytatuowane dawno temu na wewnętrznej stronie mojej górnej wargi. Nikt nie był w stanie udowodnić mi, iż nie zawdzięczam życia biologicznej superruletce, w której krupierem była MatkaNatura, a graczami — miliard plemników.

Lecz w S-grupie od każdej współżony oczekiwano czegoś więcej niż zabaw na dywanie z gromadą dzieciaków. Oczekiwano od niej również powiększenia owej gromady.

Dlaczego nie?

Potrafiłabym wymienić wiele przyczyn, dla których nie mogłam sprostać tym oczekiwaniom. Chociażby mój zawód; byłam kurierem pracującym dla quasi-militarnej organizacji. Wyobraźcie sobie mnie w dziewiątym miesiącu ciąży, jak taszcząc przed sobą olbrzymi brzuch, próbuję bronić się przed atakiem.

Istniał też inny, równie ważny powód. My, SIL-e rodzaju żeńskiego, mamy trochę inne spojrzenie na problem macierzyństwa.

No bo po co rwać się do tego, by mieć dzieci? Żeby nosić je od chwili poczęcia aż do urodzenia we własnym ciele? Przecież to absurd! A nawet jeżeli, to czyż metoda in vitro nie jest bardziej rozsądna i o wiele prostsza, niż in vivo? Gdy po raz pierwszy zobaczyłam kobietę w zaawansowanej ciąży, byłam już zupełnie dużą dziewczynką. Z początku myślałam, że jest śmiertelnie chora. Kiedy wyjaśniono mi przyczynę owej „choroby”, dostałam torsji. Nawet dziś, choć upłynęło tak wiele lat, nadal mdli mnie, gdy o tym pomyślę, Rodzić dzieci w potwornych męczarniach, patrząc na ubabrane krwią ręce akuszerek? Po co?! Po co w ogóle rodzić dzieci? Wbrew zdrowemu rozsądkowi? Każdy przecież wie, iż ta nieszczęsna planeta i tak już cierpi z powodu przeludnienia. Po co pogarszać sytuację?

Im dłużej tu zostawałam, tym częściej myślałam, że gdy przyjdzie czas, by podjąć jakąś decyzję, będę zmuszona powiedzieć im, że nie mogę mieć potomstwa. Zresztą, niewiele mijało się to z prawdą. Nie zadawali mi jednak żadnych pytań; przynajmniej nie na temat dzieci.

W ciągu następnych kilku dni żyłam życiem rodziny. Zmywałam naczynia po podwieczorku, plotkując i chichocząc z innymi kobietami; wsłuchiwałam się w zgiełk, jaki robiły dzieci, dokazując na podwórku ze zwierzętami, a wieczorami przesiadywałam wraz z innymi w ogrodzie. Po prostu należałam.

Któregoś ranka Anita spytała mnie, czy nie przeszłabym się z nią po parku. Podziękowałam mówiąc, że obiecałam pomóc Vickie w kuchni. Po kilku minutach doszłam jednak do wniosku, iż nie ma sensu odwlekać tej rozmowy w nieskończoność. Odnalazłam Anitę w odległym zakątku pomiędzy drzewami; siedziała na ławeczce i zdawała się czekać na mnie. Gdy usiadłam obok niej, uśmiechnęła się i powiedziała: — Marjorie, moja droga. — Tak nazywałam się w Christchurch, gdyż takiego imienia używałam w Quito, gdy poznałam Douglasa. — Obie wiemy, dlaczego Douglas zaprosił cię tutaj. Czy jesteś z nami szczęśliwa?

— Bardzo szczęśliwa!

— Wystarczająco, by pragnąć pozostać wśród nas?

— Tak, tylko… — Nigdy nie dano mi szansy powiedzenia: „tak, tylko że ja nie mogę mieć dzieci”. Anita przerwała mi energicznie: — Może lepiej będzie, jeśli najpierw ja coś ci powiem, moja droga. Czas już, by porozmawiać o twoim wianie. Gdybym pozostawiła tę sprawę naszym mężczyznom, nikt by się nie odważył wspomnieć o pieniądzach. Albert i Brian dostali bzika na twoim punkcie, podobnie jak Douglas; doskonale ich zresztą rozumiem. Lecz ta S-grupa stanowi w takim samym stopniu rodzinę, jak i familijne przedsiębiorstwo; ktoś więc musi dbać o interesy, i tym kimś jestem ja. Będąc głównym księgowym i szefem rady nadzorczej w jednej osobie, nie mogę kierować się jedynie emocjami. — Uśmiechnęła się, odkładając na bok wełnę i druty. — Zapytaj Briana; on nazywa mnie Ebenezer Scrooge. Nigdy jednak nie zaproponował, że przejmie choć część moich obowiązków. Możesz zostać w tym domu tak długo, jak tylko zechcesz; cóż znaczy jedna buzia więcej przy stole tak długim jak nasz. Lecz jeśli pragniesz dołączyć do rodziny formalnie, trzeba będzie podpisać kontrakt. Każdy spośród nas musiał to swego czasu zrobić; inaczej nigdy nie wiedziałabym, jak wygląda stan naszego majątku. Obecnie trzy głosy i trzy udziały stanowią własność Briana. Ja i Albert posiadamy po dwa udziały i tyle samo głosów. Dalej Douglas, Lispetch i Victoria; każde z nich ma po jednym udziale i jednym głosie. Jak zapewne zauważyłaś, ja dysponuję zaledwie dwoma głosami spośród dziesięciu… ale gdybym w ciągu kilku najbliższych lat zagroziła rezygnacją, pewnie natychmiast otrzymałabym votum zaufania. Naturalnie, pewnego dnia będę musiała zrezygnować i zostać Anitą „nie ruszaj się z kuchni”. Mój pogrzeb odbędzie się jeszcze tego samego dnia wieczorem. Tymczasem jednak staram się jakoś wywiązywać ze swoich obowiązków. Nawet dzieci posiadają po jednym udziale; nie mają tylko prawa do głosu. Gdy któreś z nich opuszcza dom, otrzymuje cały swój udział w gotowce. Stanowi on wówczas albo wiano, albo kapitał początkowy… albo pieniądze wyrzucone w błoto, o czym nie chcę nawet myśleć. W każdym razie takie wypłaty kapitału nie mogą być dokonywane żywiołowo. Kiedy trzy z naszych dziewcząt wychodzą za mąż w ciągu jednego roku, sytuacja staje się skomplikowana, jeśli nie była wcześniej przewidziana. Powiedziałam jej, że wszystko to brzmi jak przemyślany i bardzo sensowny układ oraz że nigdy nie przyszło mi do głowy, iż można w tak doskonały sposób zabezpieczyć byt dzieciom (prawdę mówiąc nie miałam o tych rzeczach zielonego pojęcia).

— Wszystko, co robimy, robimy przede wszystkim dla ich dobra — mówiła dalej Anita. — W końcu to właśnie dzieci powinny być główną troską rodziny. Myślę, iż teraz rozumiesz, dlaczego każdy, kto chce się przyłączyć do naszej grupy, musi najpierw wykupić udział. Inaczej cały system nie ma sensu. Małżeństwa zawierane są przed Bogiem w niebiesiech, lecz rachunki trzeba płacić tu — na ziemi.

— Amen — odrzekłam.

A więc koniec z marzeniami; trzeba wrócić do rzeczywistości. Nie potrafiłam ocenić nawet w przybliżeniu wartości majątku Rodzinnej Grupy Davisona, lecz była to z pewnością bardzo bogata rodzina, nawet jeśli mieszkała bez służby w starym domu pozbawionym automatów. Tak czy owak, nie było mnie stać na kupno udziału.

— Douglas powiedział mi, że nie wie, czy masz jakieś pieniądze, czy też nie. Pieniądze w rozumieniu kapitału.

— Nie mam.

Nawet nie podniosła oczu znad swojej robótki.

— Ja również ich nie miałam, gdy byłam w twoim wieku. Ale masz przecież jakiś zawód, nieprawdaż? Może mogłabyś pracować w Christchurch i kupić udział za zarobione pieniądze? Zdaję sobie sprawę, że znalezienie pracy w obcym mieście nie jest łatwe; mam tu jednak pewne znajomości i układy. Czym się zajmujesz na codzień? Nigdy o tym nie opowiadałaś.

„I niech mnie Bóg broni” — pomyślałam. Odrzekłam jej — zgodnie z prawdą — iż moja praca ma charakter poufny, a pracodawcy nie upoważnili mnie do jakichkolwiek rozmów na temat prowadzonych przez nich interesów.

— Nie mogę tak po prostu porzucić obecnego zajęcia i szukać nowego w Christchurch — zakończyłam. — Wydaje się więc, że wyczerpałyśmy wszystkie możliwości. Naprawdę bardzo chciałabym zostać jedną z was, ale — jak widać — jest to niestety nierealne.

Ponownie przerwała mi: — Nie po to zaczęłam rozmawiać z tobą o kontrakcie, moja droga, aby opuszczać ręce przy pierwszej napotkanej trudności. Ja nie akceptuję słowa „nierealne”. Musimy po prostu ustalić, co zrobić, aby to stało się realne. Brian chce ci oddać jeden ze swoich udziałów, a Douglas i Albert gotowi są poprzeć go pro rata, aczkolwiek jeszcze mu nie zapłacili. Mając jednak na uwadze dobro wszystkich członków rodziny, postawiłam veto wobec tego projektu. Niepotrzebnie tylko wspomniałam coś o baranach na wiosnę w nawiązaniu do jego autorów. Zgadzam się natomiast, abyś przejęła jeden udział Briana jako swego rodzaju kredyt, którego gwarancję stanowiłby twój kontrakt pracy.

— Ale ja nie mam żadnego kontraktu.

— Więc go zdobędziesz. Jak dużą sumę miesięcznie będziesz mogła wpłacać, jeżeli nadal będziesz pracowała tam, gdzie teraz? Nie poganiam cię — uchowaj Boże! Radzę tylko, abyś spłaciła cały kredyt jak najszybciej. Pamiętaj, że działa on identycznie jak dług ciążący na nieruchomościach: im większe są raty, tym prędzej majątek jest twój.

Nigdy nie posiadałam żadnych nieruchomości. Nigdy też nie miałam prawdziwej rodziny.

— Czy możemy przeliczyć to na złoto? Naturalnie, nie widzę przeszkód, by zamienić je na dowolną walutę, lecz wolałabym rozliczać się w złocie. Chcę być wobec was uczciwa.

— W złocie? — Nareszcie coś ją poruszyło. Wyjęła ze swej torebki przenośny transmiter i wystukała kod terminalu komputerowego. — Myślę, że ze złotem mogłybyśmy zrobić lepszy interes.

Przez chwilę jej palce błądziły po klawiaturze, a oczy śledziły z uwagą pojawiające się na malutkim ekranie liczby. W końcu pokiwała głową.

— Tak, znacznie lepszy, choć muszę przyznać, iż jeszcze nigdy nie handlowałam tym kruszcem.

— Mówiłam przecież, że mogę zamienić go na gotówkę, według aktualnego kursu. Weksle ciągnione na Południowoafrykańskie Towarzystwo Akceptacyjne będzie można bez trudu zdyskontować w walucie nowozelandzkiej. Gdybym akurat znajdowała się poza Ziemią, operacji dokona automatyczny depozyt bankowy. Podaj tylko nazwę banku.

— Bank Ziemski w Canterbury; jestem jego dyrektorem.

— …Co nie pozostaje bez znaczenia dla reszty rodziny.

Kontrakt podpisałyśmy nazajutrz, a pod koniec tygodnia wzięłam ślub. Legalnie i w majestacie prawa. Uroczystość odbyła się w kaplicy katedralnej, a ja miałam na sobie prawdziwą suknię ślubną.

W następnym tygodniu wróciłam do pracy, trochę smutna i bardzo szczęśliwa. Przez najbliższe siedemnaście lat miałam wpłacać na rodzinne konto 858.13 NZ$ miesięcznie. Mogłam również robić to częściej i w większych ratach. Po co? Przecież i tak nie zamieszkałabym w domu, dopóki musiałam pracować. Pieniądze na pokrycie wypisywanego co miesiąc weksla nie spadały z nieba. Więc po co? Z pewnością nie z powodu seksu. Do łóżka mogłam pójść z każdym, z kim miałam ochotę.

Przyczyna była zupełnie inna. Chciałam jak najszybciej dostąpić przywileju zmywania naczyń po podwieczorku, chciałam móc baraszkować na dywanie z gromadą rozwrzeszczanych brzdąców i ich zwierzyńcem, chciałam wieczorem usiąść na ławce w ogrodzie i posłuchać, co nowego w mleczarni i jak się mają podopieczni Lorda Nelsona.

Pragnęłam mieć tę świadomość, że gdziekolwiek rzuci mnie los, zawsze będę mogła wrócić do miejsca, w którym robienie tych rzeczy stanowiło część moich praw — praw kogoś, kto należy.

Tak, ja po prostu chciałam należeć.

Gdy tylko prom wystartował, zadzwoniłam do domu. Słuchawkę podniosła Vickie. Musiałam odczekać dość długą chwilę, zanim przestała piszczeć z radości i pozwoliła mi podać orientacyjny czas przylotu. Miałam zamiar zatelefonować wcześniej z Auckland z hali odlotów Kiwi Lines, lecz kapitan Tormey nie dał mi szans. Zresztą, nic się nie stało. Co prawda prom leciał z prędkością ponaddźwiękową, lecz międzylądowania w Wellington i Nelson były wystarczająco długie, bym mogła spodziewać się w Christchurch kogoś, kto wyjdzie mi na spotkanie. W każdym razie miałam nadzieję, że ktoś taki się znajdzie.

Czekali wszyscy. No, może niezupełnie wszyscy. Z wnętrza dużego, transportowego energobilu wysypała się jedynie pracująca część rodziny. Jako hodowcy bydła i owiec nie mogliśmy się obejść bez środka transportu; otrzymaliśmy więc zgodę na posiadanie prywatnego energobilu. Nie zwykliśmy jednak używać go w mieście. Brian zrobił wyjątek jedynie ze względu na mnie.

Od mojej ostatniej wizyty w Christchurch upłynął prawie cały rok. Było to ponad dwa razy dłużej, niż wynosił którykolwiek z poprzednich okresów mojej nieobecności w domu. Dzieci z pewnością zmieniły się nie do poznania, szczególnie Ellen. Była zaledwie jedenastoletnią dziewczynką z warkoczykami, gdy Douglas przywiózł mnie tu po raz pierwszy. Teraz wyrosła na młodą damę w uniwersyteckim wieku.

Anita i Lispeth zostały w domu i przygotowywały wraz z innymi przyjęcie z okazji mojego przyjazdu. Znowu będą mi robić wymówki, że nie dałam znać wcześniej, a ja znowu będę próbowała wytłumaczyć, że jeśli w mojej pracy dostaje się urlop, to lepiej złapać pierwszy SBS, niż rozglądać się za telefonem. Zresztą, czy naprawdę musiałam umawiać się na wizyty we własnym domu?

Wkrótce wylądowałam na dywanie, otoczona zgrają małych urwisów. Mister Underfoot — psotliwy kociak, gdy spotkałam go po raz pierwszy — czekał na swoją kolej z godnością, do której zobowiązywał go status kota-seniora. W końcu powoli podszedł i przyjrzawszy mi się najpierw uważnie, zaczął się ocierać o moje nogi, mrucząc przy tym przyjaźnie.

Byłam w domu.

W czasie kolacji zapytałam: — A gdzie jest Ellen? Ciągle w Auckland? Sądziłam, że w czasie wakacji uniwersytet jest zamknięty.

Spojrzałam w stronę Anity, oczekując odpowiedzi, lecz ona zdawała się nie słyszeć. Czyżby ogłuchła? Z pewnością nie. Już miałam powtórzyć pytanie, gdy usłyszałam głos Briana.

— Marjie…

Spojrzałam na niego. Nie powiedział nic więcej. Jego twarz wyglądała niczym kamienna maska. Pokręcił jedynie głową w ledwie dostrzegalny sposób.

„Ellen tematem tabu? Cóż się stało, Brianie?!” — pomyślałam. Postanowiłam jednak odłożyć rozmowę na bardziej stosowny moment, gdy będziemy sami. Anita przy każdej okazji podkreślała, że kocha jednakowo wszystkie dzieci, bez względu na to, czy jest ich biologiczną matką, czy też nie. Wszyscy jednak wiedzieli o jej wyjątkowym przywiązaniu do Ellen.

Późnym wieczorem, gdy w całym domu panowała już cisza, a Bertie i ja byliśmy już prawie w łóżku, do drzwi zapukał Brian i nie czekając na „proszę” wszedł do środka.

— Wszystko w porządku — powiedział Bertie. — Możesz iść spać. Sam poradzę sobie z moją „przegraną”.

W myśl zasad loterii, w którą graliśmy co wieczór, aby wybrać kochanka, ten, kto przegrywał, spędzał noc ze mną.

— Przestań błaznować, Bert. Czy Marjie wie już o Ellen?

— Jeszcze nie.

— To trzeba jej powiedzieć. Kochanie — zwrócił się do mnie — Ellen wzięła ślub bez zgody Anity… i Anita wściekła się o to. Dlatego też lepiej nie wspominaj przy niej nic na temat Ellen. Sama zresztą dobrze ją znasz, więc nie muszę ci tłumaczyć. A teraz zmykam, zanim zacznie mnie szukać.

— Obiecałeś pocałować mnie na dobranoc. Mógłbyś nawet zostać. Czyż nie jesteś również moim mężem?

— Tak, skarbie, oczywiście. Ale Anita jest teraz bardzo przewrażliwiona. Wolałbym uniknąć sytuacji mogącej ją rozdrażnić jeszcze bardziej.

Pocałował mnie w czoło i już go nie było.

— O co tu chodzi, Bertie? — spytałam, gdy zamknął za sobą drzwi. — Dlaczego Ellen nie może wyjść za mąż za tego, za kogo chce? Jest przecież wystarczająco dorosła, by sama o tym decydować.

— Niby masz rację, lecz jej wybór naprawdę nie był najszczęśliwszy. Wyszła za Tongana i zamieszkała w Nuku.

— A Anita uważa, że powinni mieszkać tu, w Christchurch?

— Co takiego? Ach, nie! Nie o to chodzi. Ona jest w ogóle przeciwna temu małżeństwu.

— Ale dlaczego? Chyba ten człowiek nie zrobił jej niczego złego?

— Marjorie, czyżbyś nie dosłyszała, co powiedziałem? To przecież T o n g a n!

— Owszem, dosłyszałam. A kimże ma być, skoro mieszka w Nuku? Ellen szybko pewnie dojdzie do wniosku, iż na tej planecie znajdzie się kilka miejsc, gdzie klimat jest nieco łagodniejszy, lecz to już jej problem. Nadal jednak nie widzę powodu, który tak bardzo wytrącił Anitę z równowagi. Musi być jeszcze coś, o czym nie wiem.

— Ależ wiesz o wszystkim. Chociaż może… Tonganowie nie są białymi ludźmi tak jak my. To barbarzyńcy.

— Skąd ci to przyszło do głowy?! — Podniosłam się i usiadłam na skraju łóżka, przerywając to, czego jeszcze właściwie nie zaczęliśmy. Nie potrafię kochać się i dyskutować jednocześnie. — To najbardziej cywilizowani ludzie na całej Polinezji. Jak sądzisz, dlaczego odkrywcy archipelagu nazwali zamieszkałą przez nich część „Wyspami Przyjaznymi”? Czy w ogóle kiedykolwiek byłeś tam?

— Nie, ale…

— Ja natomiast byłam. Nie licząc klimatu, jest to rajski zakątek. Może sam się kiedyś przekonasz. A ten człowiek — czym się zajmuje? Jeśli po prostu całymi dniami siedzi i rzeźbi dla turystów figurki z mahoniu, potrafiłabym jeszcze zrozumieć obiekcje Anity. Ale czy rzeczywiście tak jest?

— Nie. Wątpię jednak, by stać go było na utrzymanie żony. A Ellen nie może utrzymywać męża; nie skończyła jeszcze nauki. On jest biologiem, specjalistą od flory i fauny morskiej.

— Rozumiem. — Nie należy do bogaczy. A do Anity nic nie przemawia tak, jak pieniądz. Lecz nie jest przecież biedakiem. Prawdopodobnie zostanie profesorem na uniwersytecie w Auckland lub w Sydney. Nawet biolog może stać się zamożnym człowiekiem. Odkrycie jakiejś nowej rośliny lub zwierzęcia może mu przynieść bajeczną fortunę.

— Kochanie, ty ciągle nic nie rozumiesz.

— Więc mnie oświeć!

— Hmm… Ellen powinna wyjść za mąż za kogoś takiego jak my.

— Co chcesz przez to powiedzieć? Kogoś, kto mieszka tu, w Christchurch?

— To byłoby wskazane.

— Bogatego?

— Nie miałbym nic przeciwko. Nie lubię tych cwanych chłopców z polinezyjskich plaż, którzy poślubiając białe dziewczęta dziwnym zbiegiem okoliczności zawsze wyczują duże pieniądze.

— Tu cię boli! Sam będąc bez grosza po prostu zgarnął jej udział, czy tak?

— Nie… Niezupełnie… Do diabła, dlaczego nie mogła wyjść za białego? Chcieliśmy dla niej czegoś lepszego niż to, w co się sama wpakowała.

— Wiesz co, Bertie? Słucha się ciebie niczym Araba mówiącego o Żydzie. Sądziłam, że Nowa Zelandia wolna jest od tego rodzaju przesądów. Pamiętam, jak Brian przekonywał mnie, iż Maorysi pod względem przekonań politycznych i tolerancji rasowej nie różnią się niczym od Anglików.

— Bo to prawda. My jednak mówimy o czymś zupełnie innym.

— Wobec tego nic już nie rozumiem.

A może to Bertie niczego nie rozumiał? Tonganowie są Polinezyjczykami, tak samo jak Maorysi. Gdzież więc tkwi problem?

Dałam sobie spokój. Nie przyleciałam tu z drugiego końca świata po to, żeby dyskutować o zięciu, którego w życiu nie widziałam na oczy. „Zięć”… Co za osobliwy pomysł. Zawsze sprawiało mi przyjemność, gdy któreś z dzieci wołało na mnie „mama”, a nie Marjie, lecz nigdy nie pomyślałam, że mogę mieć zięcia. A teraz według nowozelandzkiego prawa byłam ni mniej, ni więcej, tylko teściową. Dobre sobie.

Leżałam cicho, próbując przestać o tym myśleć i pozwalając Bertiemu, by mnie pieścił. Muszę przyznać, że wiedział, jak się do tego zabrać.

Już po chwili byłam pochłonięta demonstrowaniem mu, jak bardzo jestem szczęśliwa, że wróciłam do domu. Wszystko wokół przestało istnieć.

Загрузка...