Rozdział XXXI

Przez całą drogę na Botany Bay wałkowałam tę myśl pod czaszką, wciąż od nowa i od nowa, próbując znaleźć jakiś słaby punkt intrygi, w którą tak idiotycznie się wplątałam. Przypomniałam sobie przypadek J.F. Kennedy’ego. Jego domniemany morderca został zabity, nim ktokolwiek zdążył go porządnie przesłuchać. I tego dentystę, który zastrzelił Huey Longa — a kilka sekund później samego siebie. I wszystkich tych agentów z czasów Zimnej Wojny, żyjących dokładnie tak długo, by zdążyć wypełnić swoje tajne misje, po czym „przydarzał im się” spacer przed maską pędzącego pojazdu.

Obraz, który uparcie powracał mi przed oczy, był tak stary, że stał się już prawie mitem. Opuszczona plaża i kapitan piratów, pilnujący kilku ludzi ze swej załogi, zakopujących zrabowane skarby. Dół jest już gotowy. Wydaje się być jakby za duży dla skrzyń, które również leżą już na jego dnie. Pada kilka strzałów i ciała marynarzy, którzy ów dół kopali, pomagają go teraz wypełnić.

Powiecie, że wpadam w melodramatyczny ton. Nie przeczę. Ale macica, o którą tu chodzi, należy przypadkiem do mnie, a nie do kogokolwiek z was. Wszyscy mieszkańcy wszechświata doskonale wiedzą, iż ojciec obecnego Pierwszego Obywatela wspiął się na tron po niezliczonych trupach, a jego syn pozostaje na owym tronie jedynie dzięki temu, że jest jeszcze bardziej okrutny i bezwzględny niż jego świętej pamięci tatuś (niech mu ziemia lekką będzie).

Czy ma on zamiar złożyć mi wyrazy wdzięczności za przedłużenie dynastii? Czy raczej złoży moje kości w najgłębszym z pałacowych lochów?

Nie drwij z siebie, Piętaszku. Wiedzieć zbyt dużo jest największą z możliwych win. W sprawach dotyczących polityki nigdy nie było inaczej. Jeśli mieliby zamiar zachować się wobec ciebie fair, nie byłabyś teraz w ciąży. Nie masz więc innego wyjścia, jak przyjąć, iż gdy tylko królewski płód znajdzie się w królewskim łonie, staniesz się niewygodnym świadkiem i nikt nie będzie się z tobą cackał.

To, co musiałam zrobić, było oczywiste. Pozostawało tylko pytanie: jak?

Brak mojego nazwiska na liście uczestników wycieczki na Outpost przestał teraz wyglądać jak wynik niedbalstwa któregoś z urzędników.

Następnego wieczora podczas koktajlu zobaczyłam się z Jerrym. Jedynie pro forma spytałam, czy nie chciałby ze mną zatańczyć. Orkiestra grała klasycznego, wiedeńskiego walca, dzięki czemu nasze twarze były tak blisko siebie, iż mogłam mówić poufnym szeptem.

— Jak tam brzuszek? — zapytał.

— Niebieskie pigułki pomogły — zapewniłam go. — Jerry, kto jeszcze oprócz ciebie i mnie wie?

— Jak dotychczas nikt. Byłem tak zajęty, że nie miałem czasu wpisać czegokolwiek do twojej karty zdrowia. Wszystkie notatki mam w swoim sejfie.

— Tak? A co z technikami laboratoryjnymi?

— Wszyscy mieli akurat nawał pracy, więc każdy test musiałem robić sam.

— To dobrze. Ale czy nie obawiasz się, że notatki, o których wspominałeś, mogą zostać zniszczone? Na przykład spalone?

— Na tym statku nigdy niczego nie palimy. Ci od wentylacji pourywaliby nam głowy. Wszystko, co niepotrzebne, wędruje prosto do dematerializatora. Nie przejmuj się tak, moja droga. Twój wstydliwy sekret jest u mnie bezpieczny.

— Jerry, jesteś moim przyjacielem. Wiesz co? Myślę nawet, że gdyby nie moja służąca, mogłabym posądzić ciebie o ojcostwo. Pamiętasz moją pierwszą noc na statku?

— Jakże mógłbym zapomnieć! Nie masz pojęcia, jak bardzo dręczyły mnie potem wyrzuty sumienia.

— Podróżowanie ze służącą nie jest moim pomysłem. Przydzieliła mi ją moja kochana rodzinka, a ta jędza przyssała się do mnie niczym pijawka. Ktoś mógłby pomyśleć, że rodzina po prostu mi nie ufa, bo wie, iż nie może. Tak samo, jak wiesz o tym ty. Nie przychodzi ci do głowy jakiś sposób, dzięki któremu Shizuko spuściłaby mnie z oka na przynajmniej godzinkę czy dwie? Czuję, że mogłabym ci ulec… Ulec mężczyźnie, któremu powierzyłam swoją najgłębszą tajemnicę.

— Hmm… Muszę nad tym pomyśleć. Moja kabina nie jest odpowiednim miejscem. Trzeba przechodzić obok kabin dwóch tuzinów pozostałych oficerów. Gabinet też odpada… Uwaga! Nadchodzi Jimmy.

Tak, oczywiście. Starałam się w ten sposób zamknąć Jerry’emu usta. Ale byłam mu także naprawdę wdzięczna i uważałam, iż jestem mu coś niecoś winna. Skoro nadal chciał się ze mną przespać, ja również tego chciałam — Jerry jest naprawdę atrakcyjnym mężczyzną. Nie żenował mnie fakt, że byłam w ciąży, wolałam jednak zachować swój stan w tajemnicy (o ile na tym statku nie było już plutonu ludzi, którzy i tak o tym wiedzieli). Przynajmniej tak długo, dopóki nie zdecyduję, co robić dalej. Moje położenie nie było w końcu beznadziejne. Owszem — zdawałam sobie sprawę, że jeśli dotrę na The Realm, najprawdopodobniej umrę na chirurgicznym stole operacyjnym — cicho i nie wzbudzając najmniejszych podejrzeń. Jeśli uważacie, że przesadzam, że takie rzeczy zdarzają się jedynie w powieściach sensacyjnych, to nie żyjemy na tym samym świecie i nie ma sensu, byście czytali dalej mój pamiętnik. Od wieków najbardziej konwencjonalnym i najpewniejszym sposobem pozbycia się niewygodnego świadka jest sprawienie, by przestał on oddychać.

Mnie jednak niekoniecznie musiało się to przydarzyć, choć wszystko wskazywało na to, że przydarzy się… jeśli dotrę na The Realm.

Po prostu zostać na pokładzie? Myślałam o tym… lecz w uszach ciągle brzmiały mi słowa Maca-Pete’a: „Gdy znajdziemy się na miejscu, na pokład zgłosi się oficer gwardii pałacowej i od tej pory będziesz stanowić jego kłopot…” Najwidoczniej wcale nie zamierzali czekać, aż zacznę udawać chorobę i sama oddam się pod ich troskliwą opiekę.

Ergo, muszę opuścić statek, zanim doleci on do The Realm — czyli na Botany Bay. Nie miałam wyboru.

Proste: wystarczy opuścić pokład, gdy się tam znajdziemy.

Tak, z pewnością. Zejść sobie w dół po trapie i pomachać na pożegnanie białą chusteczką.

To nie jest statek morski! „Forward” zbliżał się do każdej z planet co najwyżej na odległość jej orbity stacjonarnej. W przypadku Botany Bay oznaczało to około trzydzieści pięć tysięcy kilometrów. To dość daleko, jak na przechadzkę w kosmicznej próżni. Jedynym sposobem dotarcia na Botany Bay było wzięcie udziału w wycieczce na jej powierzchnię w jednej z kapsuł ładowniczych. Tak samo, jak na Outpost.

Piętaszku, przecież nie pozwolą ci nawet wejść na pokład kapsuły. Wtedy, na Outpost, wdarłaś się tam niemalże przemocą. To ich zaalarmowało. Drugi raz ci się to nie uda. Dlaczego? Bo pan Woo albo kto inny znowu będzie stał przy wejściu do śluzy, trzymając w ręku listę, na której oczywiście z n o w u nie będzie twojego nazwiska. Tylko że tym razem oprócz niego będzie tam również stał jeden z agentów ochrony. I co wówczas zrobisz?

Jak to: co? Rozbroję agenta, walnę jego głową w kretyński łeb pana Woo, przejdę nad ich nieprzytomnymi ciałami i spokojnie zajmę miejsce w jednym z foteli. Potrafisz to zrobić, Piętaszku. Jesteś świetnie wyszkolnym SIL-em, wiedzącym jak sobie radzić w takich sytuacjach.

A co będzie dalej? Kapsuła nie wystartuje o czasie. Będzie cierpliwie czekać na pochylni, dopóki nie pojawi się ośmiu uzbrojonych strażników, którzy albo brutalnie wywleką cię z kapsuły, albo wstrzykną ci jakiś środek uspokajający, co będzie nieco mniej drastyczną metodą. Tak czy owak, zaniosą cię do kabiny BB, gdzie pozostaniesz tak długo, aż zabierze cię stamtąd oficer gwardii pałacowej Pierwszego Obywatela. Oczywiście wcześniej obezwładnioną.

Tego problemu nie da się rozwiązać za pomocą twojej siły i zręczności.

Ten problem możesz rozwiązać jedynie za pomocą słodkich słówek, seksu i szczodrze rozdawanych łapówek.

Czekaj! Czyż naprawdę nie można zabrać się do tego uczciwie?

No jasne! Idź prosto do kapitana, powiedz mu, co obiecał ci pan Sikmaa i jak okrutnie zostałaś oszukana, i zabierz ze sobą Jerry’ego, by mógł przedstawić swoją diagnozę. Powiedz, że się boisz i że postanowiłaś zostać na Botany Bay, dopóki nie wyląduje tam kapsuła jakiegoś statku, który zabierze cię na Ziemię omijając The Realm. Kapitan jest bardzo wyrozumiały, troskliwy i opiekuńczy — pokazywał ci nawet fotografie swoich córek. On cię zrozumie! Zaopiekuje się tobą!

Co powiedziałby na to Szef?

Zwróciłby ci uwagę, iż dostałaś przy stole miejsce właśnie obok kapitana. Dlaczego?

Przydzielono ci jedną z najbardziej eleganckich kabin na statku, choć na liście pasażerów znalazłaś się dosłownie w ostatniej chwili. Dlaczego?

W ostatniej chwili znalazły się też miejsca dla siedmiorga innych ludzi, którzy ani na chwilę nie spuszczają cię z oka. Sądzisz, że kapitan o tym nie wie?

Ktoś skreślił twoje nazwisko z listy uczestników wycieczki na Outpost. Kto?

Kto był właścicielem Linii Hiperprzestrzennych? Trzydzieści procent należało do Korporacji Transportu Międzyplanetarnego, która z kolei stanowi własność niektórych kompanii Shipstone, a przez inne jest kontrolowana. Miałam też okazję dowiedzieć się, że jedenaście procent należy do trzech banków, mających swe siedziby na The Realm. Wnioski?

Nie należało spodziewać się zbyt wiele po starym, poczciwym kapitanie van Kootenie. Już słyszę, jak mówi: „Och, nie sącę, apy szeczyfiście coś pani krosiło. Pan Sikmaa jest moim starym pszyjacielem. Tak — pszyszekłem mu, sze na moim statku nie pszytaszy się pani nic słeko. Tlateko nie mokę posfolić pani na uciął f fycieczkach na cikie, nieucyfilisofane planety. Opiecuję jetnak, sze jak pęciemy fracać, pszekona się pani, sze tylko na Halcyonie farto pyto fysiąśćs kapsuły. Ale teras musi pani pyć kszeczną ciefczynką i nie sprafiać mi jusz fięcej kłopotóf. Skota?” Kto wie, może nawet sam wierzył w to, co mówił?

Niemalże na pewno wiedział, że nie jestem żadną Panną Bogacką. Prawdopodobnie powiedziano mu też, iż podpisałam kontrakt jako matka do wynajęcia (nie wiedział tylko dla kogo, choć mógł się domyślać) i mogę próbować oszukać klienta, który jest wpływowym człowiekiem. Tak, nie byłam w stanie udowodnić, iż to ja zostałam oszukana.

Nie oczekuj na pomoc ze strony kapitana, Piętaszku. Możesz liczyć wyłącznie na siebie.

Do naszego planowego przybycia na orbitę Botany Bay pozostały zaledwie trzy dni. Nie było to zbyt wiele czasu, nie sądziłam więc, iż coś jeszcze może się zmienić. Nadal zastanawiałam się, co zrobić, lecz tak naprawdę to kręciłam się bez przerwy w kółko, wpadając na coraz to bardziej idiotyczne pomysły. Coraz więcej z nich dotyczyło tego, co zrobię, jeśli nie uda mi się opuścić statku na Botany Bay. Na przykład to: „Niech mnie pan posłucha, kapitanie: zamykam się w swojej kabinie i pozostanę tam tak długo, aż oddalimy się od The Realm. Jeśli rozkaże pan wyłamać drzwi, by oddać mnie w ręce gwardzistów Pierwszego Obywatela, ostrzegam, że potrafię sobie z nimi poradzić. Lecz wówczas będzie pan miał na pokładzie niejednego trupa.” Żałosne i śmieszne. Wystarczyło przecież wpuścić przez otwory wentylacyjne trochę gazu usypiającego.

A może to?

„Kapitanie, czy był pan kiedykolwiek świadkiem aborcji dokonanej za pomocą igły i skalpela? Jeśli nie, zapraszam do siebie. Zapowiada się emocjonujące widowisko z dużą ilością krwi."

Jeszcze bardziej bezsensowne. Co innego mówić o aborcji, a co innego zrobić to. Cóż winien ten płód w moim brzuchu, że znalazł się tam bez mojej wiedzy i zgody?

Musiałam przestać tracić czas na bezużyteczne rozmyślania i zacząć działać w sposób bardziej konstruktywny, zachowując się przy tym jak gdyby nigdy nic.

Kiedy biuro płatnika ogłosiło, że przyjmuje już zapisy na wycieczkę na Botany Bay, byłam jedną z pierwszych kandydatek. Zadałam mnóstwo niepotrzebnych pytań, poprosiłam o wszystkie broszurki na temat tej planety i zabrałam je do swojej kabiny, mówiąc, że przeczytam je i zastanowię się jeszcze. Po południu wróciłam i poprosiłam o wpisanie mnie na listę, płacąc gotówką za najlepsze i najdroższe miejsce w kapsule.

Przy obiedzie zagadnęłam kapitana, wypytując go o ciekawostki dotyczące Botany Bay i skarżąc się, że przed ostatnią wycieczką na Outpost jakiś niedbały urzędnik nie dopilnował, by na liście pana Woo znalazło się moje nazwisko. Poprosiłam również kapitana van Kootena, by zechciał tym razem sprawdzić ją osobiście — jakby kapitan gigantycznego liniowca nie miał do roboty nic lepszego, jak biegać wokół spraw Panny Bogackiej. Nie zauważyłam, by drgnęła mu choćby powieka. Oczywiście, nie zabronił mi wziąć udziału w wycieczce. Sądziłam jednak, iż potrafił ukrywać swoje myśli równie dobrze jak ja. A ja nauczyłam się kłamać patrząc prosto w oczy, zanim jeszcze opuściłam wychowalnię.

Wieczór (według czasu pokładowego) spędzałam w „Czarnej Dziurze” w towarzystwie swoich trzech amantów: doktora Jerry’ego Madsena, Jaime „Jimmy” Lopeza i Toma Udela. Tom jest na „Forward” pierwszym asystentem supercargo. Nie wiedziałam, co to właściwie oznacza. Spostrzegłam jedynie, że nosił na mundurze o jedną naszywkę więcej niż jego dwaj przyjaciele. Pierwszej nocy, którą spędziłam na statku, Jerry powiedział mi z namaszczeniem, że Tom jest „głównym dozorcą”.

Tom nie zaprzeczył. Dodał tylko: — Zapomniałeś jeszcze o „naczelnym tragarzu mebli”.

Tej nocy, mniej więcej siedemdziesiąt dwie godziny przed planowym przybyciem na Botany Bay, dowiedziałam się wreszcie, co tak naprawdę robił Tom.

Na kapsuły ładownicze załadowywano właśnie towary przeznaczone do dostarczenia na Botany Bay.

— Ładownie jednej z kapsuł napełniliśmy jeszcze na Beanstalk — mówił „główny dozorca”. — Druga potrzebna była wcześniej na Outpost. Na Botany Bay musimy wysłać obie, więc ładownie tej drugiej napełniane są właśnie teraz. — Wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. — Trzeba się przy tym nieźle napocić.

— Dobrze ci to zrobi, Tom. Ostatnimi czasy sporo przytyłeś.

— Lepiej spójrz na siebie, Jaime.

Zapytałam o sposób, w jaki załadowuje się przedziały towarowe kapsuł ładowniczych.

— Czy ich luki nie są zbyt ciasne?

— Załadunek odbywa się trochę inaczej, niż myślisz. Chciałabyś się temu przyjrzeć?

Umówiliśmy się na następny ranek tuż po śniadaniu.

Ładownie H.S. „Forward” są tak ogromne, że powodują raczej agorafobię niż klaustrofobię. Ładownie jego kapsuł ładowniczych również nie należą do małych. A jednak niektóre z pojedynczych ładunków są w stanie wypełnić całą ich przestrzeń.

Na Botany Bay dostarczano między innymi turbogeneratory Westinghouse — urządzenia wielkie niczym stodoła. Zapytałam, jak to możliwe, że potrafi je przemieścić zaledwie kilku ludzi. W odpowiedzi Tom uśmiechnął się tajemniczo.

— Czarna magia — odrzekł.

Czterech podległych mu ludzi naciągnęło na generator metalizowaną siatkę i przytwierdziło do niej skrzynkę o rozmiarach niewielkiego nesesera. Tom sprawdził, czy wszystko umocowane jest jak należy, po czym powiedział: — O’key. Odpalajcie.

Jeden z nich — „odpalacz” — pomajstrował chwilę przy tej skrzynce… i żelazne monstrum drgnęło, unosząc się na jakiś metr w górę. Ów „neseser” był modułem antygrawitacyjnym, podobnym do tych, jakich używano w energobilach, tylko nieco mniejszym.

Z niezwykłą ostrożnością, posługując się rękoma, linami. i bosakami, dokerzy przemieścili kwitującą maszynę przez olbrzymie wrota ciśnieniowe i delikatnie ustawili na podłodze ładowni. Nic dziwnego, że nie zauważyłam wcześniej owych wrót. Znajdowały się one na samej rufie kapsuły.

Kiedy uwolnione od sztucznej grawitacji urządzenie unosiło się w powietrzu, Tom zauważył, że miało ono nadal tę samą masę, zdolną zmiażdżyć człowieka równie łatwo, jak człowiek miażdży butem insekty.

— Bezpieczeństwo każdego z tych ludzi zależy od wszystkich pozostałych członków brygady. Muszą sobie nawzajem ufać. W zasadzie to ja jestem odpowiedzialny za przebieg załadunku, lecz nikt nie obwiniłby mnie za śmierć któregoś z nich.

Powiedział też, iż jego odpowiedzialność polegała jedynie na upewnieniu się, że cały ładunek umieszczony został zgodnie z planem i że jest należycie zabezpieczony. Do obowiązków Toma należało również dopilnowanie, by wrota ciśnieniowe oraz luki ładowni po obu jej stronach zostały szczelnie zamknięte po każdorazowym ich otwarciu.

Później oprowadził mnie jeszcze po części kapsuły przeznaczonej do przewozu migrantów.

— Tym razem zabieramy ich na Botany Bay więcej niż kiedykolwiek przedtem. Gdy opuścimy tę planetę, pokład trzeciej klasy będzie praktycznie pusty.

— Pewnie wszyscy to Azjaci? — spytałam.

— Nie. Jedynie jakieś dwie trzecie spośród nich. Pozostali to zbieranina z innych kontynentów, wszyscy jednak biegle władają angielskim. Botany Bay to jedyna kolonia, na której od imigrantów wymagana jest znajomość tego języka. Tamtejszy rząd usiłuje zapewnić, by wszyscy mieszkańcy mogli się bez trudu ze sobą porozumieć.

— Słyszałam coś o tym.

— Według władz miałoby to jakoby zmniejszać prawdopodobieństwo wybuchu jakiejś wojny. Może i tak… Lecz najbardziej krwawymi wojnami w dziejach ludzkości zawsze były wojny bratobójcze, a nie wywołane jakimiś niejasnościami językowymi.

Nie miałam na ten temat wyrobionego własnego zdania, toteż powstrzymałam się przed komentarzem. Opuściliśmy kapsułę przez luk pasażerski, który Tom zamknął, gdy tylko znaleźliśmy się na zewnątrz. Wówczas zauważyłam, że zgubiłam szalik.

— Tom, nie widziałeś, gdzie go zostawiłam? Jestem pewna, że w przedziale dla migrantów miałam go jeszcze na sobie.

— Nie mam pojęcia, gdzie go posiałaś, ale zaraz poszukamy. — Odwrócił się i ponownie otworzył luk.

Szalik leżał dokładnie tam, gdzie go upuściłam: pomiędzy dwoma ławkami w przedziale dla migrantów. Podniosłam go, zarzuciłam Tomowi na szyję i przyciągnęłam jego twarz prowokacyjnie blisko swojej. Nie wytrzymał i pocałował mnie. Pozwoliłam mu nawet posunąć się nieco dalej, lecz nie nazbyt daleko. Był przecież na służbie.

Zasłużył sobie na moją wdzięczność, choć sam o tym nie wiedział. Luk, którym wychodziliśmy, miał zamek szyfrowy. Teraz wiedziałam już, jak go otworzyć.

Gdy powróciłam z inspekcji ładowni kapsuł ładowniczych, zbliżała się już pora lunchu. Shizuko jak zwykle była czymś zajęta (niektórym kobietom niemalże cały czas zajmuje przyglądanie się, jak są starannie wypielęgnowane i jak elegancko wyglądają inne kobiety).

— Nie idę dziś na lunch do salonu — powiedziałam do niej. — Zamierzam wziąć prysznic, ubrać się i zjeść tutaj.

— Zaraz coś zamówię. Czego panienka sobie życzy?

— Panienka życzy sobie tego, co zawsze. Przy okazji zamów też coś dla siebie.

— Dla mnie?!

— Co, ogłuchłaś? Tak, dla ciebie. To, że nie mam ochoty jeść w salonie, nie oznacza wcale, że muszę jeść sama. Nie dyskutuj więc, tylko zamów lunch dla nas obu.

Mówiąc to, byłam już w łazience. Słyszałam, jak Shizuko włącza terminal i pyta o menu, lecz gdy zakręciłam wodę, czekała już na mnie, trzymając wielki ręcznik kąpielowy w jednym ręku i drugi, nieco mniejszy, przerzucony przez ramię.

Kiedy odezwał się brzęczyk autokelnera, byłam już sucha i ubrana. Podczas gdy Shizuko opróżniała podajnik, ja przesunęłam niewielki stolik i dwa fotele w to samo miejsce, w którym nie tak dawno spowiadałam Pete-Maca. Odwróciwszy się i zobaczywszy, co robię, Shizuko zdębiała, lecz nie próbowała dyskutować. Zabrała się po prostu do ustawiania talerzy i układania sztućców. Ja tymczasem włączyłam terminal i wrzuciłam dysk z ostrym, klasycznym rockiem.

Skończywszy odwróciłam się i podeszłam do Shizuko, by moje słowa mogły do niej dotrzeć poprzez hałaśliwą muzykę.

— Tilly, ustaw tu również swoje nakrycie. Nie chcesz chyba, bym siedziała przy stole sama.

— Jak sobie panienka życzy.

— I przestań wreszcie z tą „panienką”. Przedstawienie skończone. Włączyłam ten jazgot, byśmy mogły rozmawiać swobodnie.

Nie wahała się dłużej niż trzy sekundy.

— W porządku, panno Piętaszek.

— Lepiej mów do mnie Marjie, bym ja nie musiała zwracać się do ciebie „panno Jackson”. A najlepiej mów do mnie po prostu Piętaszek. To moje prawdziwe imię. Myślę, że obie możemy odpuścić sobie te „panny”. Przy okazji: rolę pokojówki wielkiej damy grasz perfekcyjnie, lecz dłużej nie ma potrzeby, byś udawała przede mną. Sama również potrafię wytrzeć się, wychodząc spod prysznica.

Uśmiechnęła się szeroko.

— Ależ rola twojej łaziebnej podoba mi się najbardziej, panno Piętaszek. Marjie. Piętaszku.

— Hmm… Dzięki. Zabierzmy się do jedzenia, nim wszystko wystygnie — powiedziałam, podsuwając jej półmisek z sukiyaki. — Przy stole konwersacja idzie znacznie łatwiej. Co z tego masz?

— Co mam z czego?

— Z tego, że mnie pilnujesz, by na The Realm oddać mnie w ręce kapitana gwardii pałacowej.

— Normalną stawkę, jaka wynika z kontraktu i zostanie wpłacona na konto mojego szefa. Ponoć dla mnie przewidziana jest premia, lecz w premie wierzę dopiero wówczas, gdy je wydaję.

— Rozumiem. Teraz posłuchaj mnie, Matyldo: urywam się na Botany Bay, a ty mi w tym pomożesz.

— Po pierwsze, mów mi Tilly, a po drugie, nic mi o tym nie wiadomo.

— A jednak. Pomożesz mi, bo ja zapłacę ci sumę znacznie większą niż ta, która widnieje na twoim kontrakcie.

— Naprawdę sądzisz, że tak łatwo przeciągnąć mnie na swoją stronę?

— Owszem, naprawdę. Nie masz innego wyjścia. — Pomiędzy nami leżała łyżka wazowa z chromowanej stali. Podniosłam ją i zgniotłam część, którą nalewa się zupę, tak jak zgniata się zużytą, papierową serwetkę. — Albo mi pomożesz, albo będę cię musiała zabić. I to raczej szybko. Co wolisz?

Wzięła do ręki okaleczoną łyżkę.

— Marjorie, po co zaraz tak strasznie dramatyzować. Chyba znajdziemy jakieś wyjście z tej sytuacji. — Mówiąc to jednocześnie zwijała rękojeść w spiralę za pomocą kciuka i palca wskazującego.

Przez chwilę wpatrywałam się jak urzeczona w to, co pozostało z łyżki.

— „Twoją matką była probówka…” — „…a ojcem skalpel był”. Można w takim razie powiedzieć, że jesteśmy siostrami. Porozmawiajmy. Dlaczego chcesz uciec ze statku? Jeśli to zrobisz, mój szef pokaże mi, co to takiego Piekło.

— A ja będę martwa, jeśli tego nie zrobię.

Nie ukrywając niczego powiedziałam jej wszystko o zleceniu, jakiego się podjęłam, sposobie, w jaki zaszłam w ciążę, i dlaczego sądziłam, iż moje szansę przeżycia wizyty na The Realm są raczej nikłe.

— Potrzebujesz jeszcze czegoś, by móc przypatrzeć się swojej misji z mojego punktu widzenia? Jeśli chodzi o cenę, myślę, że będzie mnie stać na tę, którą podasz.

— Nie jestem jedyną osobą, która cię pilnuje.

— Pete? Z nim poradzę sobie bez większego trudu. Pozostałych pięcioro można zignorować. Oczywiście o ile mi pomożesz. Tylko ty i Pete jesteście zawodowcami. Pozostałych zatrudnił chyba jakiś ślepy bęcwał. Nie wiesz, kto?

— Pojęcia nie mam. Nie wiem nawet, kto wynajął mnie. Wszystko załatwiał mój szef. Możliwe jednak, że mogłybyśmy zapomnieć o pozostałych. Zależy, jaki masz plan.

— Pogadajmy o pieniądzach.

— Najpierw pogadajmy o planach.

— Hmm… Czy sądzisz, że poradziłabyś sobie z naśladowaniem mojego głosu?

Tilly popatrzyła na mnie i odrzekła: — Czy sądzisz, że poradziłabyś sobie z naśladowaniem mojego głosu?

— Zrób to jeszcze raz!

— Zrób to jeszcze raz!

Westchnęłam z ulgą.

— W porządku, Tilly. Dasz sobie radę. Według „Daily Forward” jutro mamy opuścić nadprzestrzeń w pobliżu Botany Bay. Jeśli wszystko będzie tak, jak na Outpost, statek wejdzie na orbitę stacjonarną, skąd mniej więcej pojutrze o tej porze wyśle kapsuły ładownicze. Nastąpi to więc za około czterdzieści osiem godzin. Jutro zachoruję. Po prostu zemdleję. Moje serduszko nie wytrzyma podniecenia wywołanego perspektywą cudownie zapowiadającej się wycieczki na powierzchnię planety. Dokładny czas w moim planie zależy od tego, na którą godzinę zaplanowany zostanie start kapsuł. Ź ustaleniem szczegółów muszę więc zaczekać, aż przejdziemy — o ile dobrze to rozumiem — z nadprzestrzeni do normalnej przestrzeni i z mostku podadzą przypuszczalny czas wejścia na orbitę stacjonarną. O którejkolwiek godzinie to nastąpi, tej nocy przed wysłaniem kapsuł ładowniczych, mniej więcej o pierwszej, gdy korytarze są zazwyczaj puste — zniknę. Od tej chwili ty i ja to jedno. Nie pozwolisz nikomu wejść. Jestem zbyt chora, by przyjmować gości. Jeśli ktokolwiek wezwie mnie przez terminal, musisz pamiętać, by nie włączać wizji. Ja nigdy tego nie robię. Jeśli ktoś jednak będzie się upierał, by zobaczyć mnie choć na ekranie — śpię i nie wolno mnie budzić. Gdybyś grając moją rolę przypadkiem coś pokręciła albo poczuła się niepewnie, możesz zwalić wszystko na skutki działania lekarstw i osłabienia gorączką. Rano zamówisz śniadanie dla nas obu. Dla siebie to, co zwykle, oraz mleko, herbatę, sok pomarańczowy i tosty dla swojej chorej pani.

— Rozumiem, że zamierzasz ukryć się w kapsule ładowniczej. Ale luki tych kapsuł są zawsze zamknięte. Wiem to z całą pewnością.

— Niech sobie będą. To już mój problem, Til.

— Skoro tak uważasz… O’key, będę cię kryła, gdy stąd wybędziesz. Tak długo, dopóki będzie to konieczne i bezpieczne. Tylko co powiem później kapitanowi?

— A więc jednak kapitan również w tym siedzi. Tak przypuszczałam.

— Wie o wszystkim, ale rozkazy otrzymujemy od płatnika.

— No proszę: wszystko powoli zaczyna do siebie pasować. Hmm… Załóżmy, że zaaranżuję jakoś, byś została związana i zakneblowana, i że potem powiesz, iż ja to zrobiłam. Będzie to oczywiście nieprawda, bo mnie już tu nie będzie, a ty ciągle jeszcze będziesz musiała robić za nas obie. Tak długo, aż odlecą kapsuły ładownicze. Jest jednak pewien sposób.

— Hmm… Dzięki temu rzeczywiście miałabym alibi. Tylko kto będzie na tyle uprzejmy, by mnie związać i zakneblować?

— Pamiętasz naszą pierwszą noc na statku? Wróciłam do kabiny dość późno, przyprowadzając do kabiny jednego z oficerów. Podałaś nam wtedy herbatę i ciasteczka.

— Doktor Madsen. Liczysz właśnie na niego?!

— Tak. Z twoją pomocą, ma się rozumieć. Tamtej nocy dręczył go swego rodzaju głód.

Tilly chrząknęła znacząco.

— Pamiętam. Język wlókł mu się niemalże po dywanie.

— No właśnie. On nadal nie zaspokoił owego głodu. Jutro, gdy zachoruję, przyjdzie mnie zbadać. Będziesz tu, jak zwykle. Wyłączymy światło w sypialni. Jeśli doktor Jerry ma wystarczająco mocne nerwy — a sądzę, że ma — zgodzi się na każdą moją propozycję. A później na niewielką współpracę. — Spojrzałam jej w oczy. — Zgoda? Przyjdzie tutaj, gdy kapsuły będą już dość daleko i zwiąże cię. To proste.

Tilly usiadła i zamyśliła się na długą chwilę.

— Nie — odrzekła w końcu.

— Nie?

— Nie. Zrobimy to tak, by było rzeczywiście proste. I nikt nie będzie o niczym wiedział. Absolutnie nikt poza tobą i mną. Madsen mógłby się wygadać. Nie potrzebuję być związana. Wniesiemy tylko kilka poprawek do twojego scenariusza. Tuż przed odlotem kapsuł stwierdzisz nagle, że czujesz się już znacznie lepiej. Wstaniesz, ubierzesz się i wyjdziesz z kabiny. Nie powiesz mi, dokąd. Jestem przecież tylko skromną służącą; nigdy nie zwierzasz mi się ze swych planów. Nie wiem, może zmieniłaś zamiary i postanowiłaś jednak wziąć udział w wycieczce? Zresztą, co mnie to obchodzi. Moja odpowiedzialność ogranicza się do pilnowania cię t u, w kabinie. Nie muszę uganiać się za tobą po całym pokładzie. Pete również nie może chodzić za tobą non stop. Jeśli tylko uda ci się wydostać ze statku, najprawdopodobniej wszystko spadnie na kapitana. A ja nie zamierzam wylewać nad nim łez.

— Masz rację, Tilly, i to w każdym punkcie. Może rzeczywiście lepiej będzie, jeśli damy sobie spokój z załatwianiem ci alibi, mogącego cię równie dobrze pogrążyć.

Spojrzała na mnie uśmiechając się.

— Nie pozwolisz chyba jednak, by powstrzymało cię to od zabrania doktora Madsena do łóżka? Baw się dobrze! Jednym z moich obowiązków było trzymanie mężczyzn z dala od twojej sypialni… O czym, jak sądzę, dobrze wiesz.

— W każdym razie domyślałam się — przyznałam.

— Ale teraz przechodzę na drugą stronę barykady, więc nie będę się upierać. — Roześmiała się nagle. — Może powinnam nawet zaproponować doktorkowi coś w rodzaju zadośćuczynienia? Na przykład rano, gdy przyjdzie zbadać swoją pacjentkę i przekona się, że nie ma jej w kabinie?

— Nie proponuj mu tego rodzaju premii, dopóki zajęta będziesz innym interesem. — Rozśmieszyła mnie ta gra słów, więc zachichotałam głośno.

— Możesz być spokojna. — Tilly również się uśmiechnęła. — Gdy w grę wchodzą interesy, jestem poważnym partnerem. Zawsze. Czy uzgodniłyśmy już wszystko?

— Wszystko z wyjątkiem tego, ile ci jestem winna.

— Zastanawiałam się nad tym, Marjie. Znasz swoje możliwości dużo lepiej niż ja. Pozostawiam więc tę sprawę tobie.

— Ależ ja nawet nie wiem, ile zaproponowano ci za tamtą robotę.

— Ja także. Szef mi nie powiedział.

Nagle poczułam, że robi mi się zimno.

— Tilly, czy ty jesteś… wolna?

— Już nie. A przynajmniej niezupełnie. Zostałam odsprzedana na dwadzieścia lat. Zostało jeszcze trzynaście. Potem będę wolna.

— Ale przecież… O Boże! Tilly, uciekaj razem ze mną!

Położyła ręce na moich ramionach.

— Nie gorączkuj się. Dzięki tobie zaczęłam się nad tym zastanawiać. Między innymi dlatego właśnie nie chciałam zostać związana. Posłuchaj, Marjie: na liście pasażerów nie figuruję jako niczyja własność. Nawet nie jako SIL. Mogę więc bez przeszkód wziąć udział w wycieczce, jeśli tylko za nią zapłacę. A na to mnie stać. Kto wie, czy nie zobaczymy się prędzej, niż sądzisz.

— Tak! — Ucałowałam ją z entuzjazmem. Przyciągnęła mnie do siebie mocniej i poczułam, jak wsuwa język pomiędzy moje wargi… oraz dłoń pod moją suknię.

Natychmiast przerwałam pocałunek i spojrzałam jej w oczy.

— Czy o to właśnie ci chodziło, Tilly?

— Do licha, tak! Od momentu, gdy zaczęłam cię po raz pierwszy kąpać.

Tego wieczora migranci mający pozostać na Botany Bay organizowali przedstawienie dla pasażerów pierwszej klasy. Od kapitana dowiedziałam się, iż przedstawienia te stały się już tradycją i że pasażerowie pierwszej klasy zwyczajowo zbierają podczas nich pieniądze dla kolonistów. Naturalnie kapitanowi wypadało zająć miejsce na widowni, lecz pozostali nie mieli takiego obowiązku. Mimo tego znalazłam się tam, i to właśnie obok kapitana van Kootena. Skorzystałam z okazji, by wspomnieć, iż nie czuję się najlepiej, i dodałam, że będę pewnie zmuszona odwołać swój udział w wycieczce. Gderałam na ten temat ładnych parę minut.

Kapitan poradził mi, bym w żadnym wypadku nie ryzykowała wyprawy na powierzchnię nieznanej planety, skoro mam najmniejsze choćby kłopoty ze zdrowiem. Stwierdził też, że straciłabym naprawdę niewiele. Botany Bay stanowiła dopiero drugą z planet, które mieliśmy odwiedzić i w jego opinii wcale nie zaliczała się do najciekawszych, ani nawet do ciekawych. Lepiej więc, bym była grzeczną dziewczynką i nie zmuszała go, by zamykał mnie w kabinie BB.

Odrzekłam, że jeśli mój żołądek nie przestanie robić mi wstrętów, zamykanie mnie w kabinie nie będzie konieczne. Miałam jeszcze świeżo w pamięci tę okropną wycieczkę na Outpost, której większą część spędziłam w toalecie. Byłoby głupotą narażać się po raz drugi na coś podobnego.

Przedstawienie było oczywiście amatorskie, lecz całkiem miłe. Kilka skeczów, lecz przede wszystkim chóralne śpiewy. Podobało mi się, lecz nie słuchałam zbyt uważnie. Bardziej niż samo przedstawienie moją uwagę skupiał na sobie jeden z jego uczestników — mężczyzna stojący w drugim rzędzie chóru. Miałam nieodparte wrażenie, że gdzieś już widziałam tę twarz.

Patrzyłam nań i w duchu beształam samą siebie: „Piętaszku, czyżbyś rzeczywiście stała się prawdziwą, zobojętniała dziwką, nie będącą stanie zapamiętać nawet twarzy faceta, z którym poszłaś do łóżka?” Przypominał mi profesora Federico Farnese, tylko że ten tutaj nosił gęstą brodę, podczas gdy Freddie był gładko ogolony. Oczywiście to niczego jeszcze nie dowodziło. Upłynęło dość czasu, by zdążył zapuścić nawet dłuższą brodę — prawie każdy mężczyzna ma w swoim życiu okres, w którym ogarnia go brodomania. Doszłam do wniosku, że przyglądając mu się z tej odległości, nigdy go nie rozpoznam. Ponieważ zaś nie śpiewał solo, więc nie rozpoznam go również po głosie.

Zapach. Tak, lecz z trzydziestu metrów nie sposób wyłowić go spośród tuzina innych.

Korciło mnie, by na chwilę przerwać odgrywanie roli damy, wstać, podejść do sceny i zapytać po prostu: „Hej, ty! Czy nie jesteś przypadkiem Freddie? Czy nie poszedłeś ze mną do łóżka w maju tego roku?

A jeśli odpowie: „Nie”?

Jestem jednak tchórzem. Wolałam powiedzieć kapitanowi, iż wydaje mi się, że pomiędzy migrantami dostrzegłam swojego starego służącego. Czy nie dałoby się tego sprawdzić? A jeśli tak, to jak mogłabym to zrobić?

Kapitan powiedział, bym napisała tylko na kartce jego nazwisko. Gdy to zrobiłam, wręczył ją płatnikowi, płatnik natomiast — swemu asystentowi. Ten zniknął na kilkanaście minut, a kiedy wrócił, zameldował, że na liście migrantów znajdowało się kilka włoskich nazwisk, ale żadne z nich nawet nie brzmiało podobnie do „Farnese”.

Podziękowałam wszystkim — i nagle przyszło mi do głowy, czy nie spytać przy okazji o nazwiska „Tormey” i „Perreault”. Zdecydowałam jednak, że byłoby to wyjątkowo głupie. Z pewnością nikt na scenie nie przypominał mi ani Betty, ani Janet — a przecież żadna z nich nie zapuściła sobie brody. Zasugerowałam się jakąś męską twarzą pokrytą gęstym zarostem, a przecież jeśli jakiemukolwiek mężczyźnie choćby przykleić brodę — taką gęstą, jak nosił ten na scenie — to nie widać nic oprócz potarganych kłaków.

Tak. Wszystkie opowiadania doświadczonych matek i żon na temat kobiet w ciąży muszą być prawdziwe.

Загрузка...