Tabliczka na drzwiach mówiła jedynie: POSZUKIWACZE Inc. oraz SPECJALIŚCI OD PROBLEMÓW POZAPLANETARNYCH. W sekretariacie siedziała prawdziwa, żywa sekretarka. Gdy weszłam, powiedziała do mnie: — Ta posada jest już zajęta, kotuś. Ja ją dostałam.
— Ciekawe, na jak długo. Jestem umówiona z panem Mosby.
Przyjrzała mi się uważnie i bez pośpiechu.
— Callgirl?
— Dzięki, schlebiasz mi. Powiedz jeszcze tylko, gdzie ufarbowałaś włosy? Posłuchaj: zostałam tu przysłana przez przedstawiciela Linii Hiperprzestrzennych w Las Vegas. Każda moja minuta kosztuje twojego szefa ładnych parę bruinów. Moje nazwisko Piętaszek Jones. Powiedz, że tu jestem.
— Żarty sobie stroisz. — Odwróciła się do konsoli i powiedziała coś do interkomu. Nastawiłam uszu. — Frankie, czeka tutaj jakaś dziwka, która twierdzi, że jest z tobą umówiona. Wmawia mi, że przysłał ją Fawcet z Vegas.
— Do jasnej cholery! Ile razy mam ci powtarzać, żebyś nie zwracała się do mnie w pracy po imieniu. Dawaj ją tu.
— Wątpię, żeby naprawdę była od Fawceta. Ej, a może ty mnie zdradzasz?
— Zamknij dziób i wpuść ją do mnie.
Wyłączyła interkom i ponownie odwróciła się w moją stronę.
— Siadaj tu. Pan Mosby ma właśnie naradę. Dam ci znać, gdy będzie wolny.
— Niezupełnie to kazał ci powiedzieć.
— A ty niby skąd wiesz?
— Powiedział ci, żebyś w pracy nie mówiła do niego „Frankie” i żebyś mnie do niego przysłała. A gdy coś od pyskowałaś, kazał ci się zamknąć i wpuścić mnie do jego gabinetu. Idę tam więc. Lepiej dla ciebie będzie, jeśli mnie zaanonsujesz.
Mosby wyglądał na jednego z tych facetów, co licząc sobie lat pięćdziesiąt usiłują wyglądać na trzydziestolatków. Miał drogie ubranie, drogą opaleniznę, szeroki, odsłaniający zęby uśmiech i lodowato zimne oczy. Gdy weszłam, wskazał dłonią na fotel dla gości.
— Co zatrzymało panią tak długo? — spytał. — Powiedziałem przecież Fawcetowi, że chcę się z panią widzieć przed południem.
Zerknęłam na swoje chrono, potem na zegar stojący na jego biurku. Było cztery minuty po dwunastej.
— Od jedenastej przebyłam czterysta pięćdziesiąt kilometrów, nie licząc podróży tutejszym metrem. Mam wrócić do Las Vegas i sprawdzić, czy uda mi się jeszcze trochę wyśrubować ten wynik? Czy też od razu przejdziemy do interesów?
— Fawcet miał zadbać, by wyruszyła pani o dziesiątej. No dobra. Rozumiem, że potrzebuje pani pracy.
— Nie jestem zbytnio wygłodzona. Powiedziano mi, że szuka pan kuriera do misji pozaplanetarnej. — Wyjęłam kopię swoich referencji i podałam mu ją. — Tu znajdzie pan wszystko na temat moich kwalifikacji. Niech pan to przejrzy, i jeśli jestem osobą, jakiej pan potrzebuje, proszę powiedzieć mi coś więcej o zleceniu, którego wykonania miałabym się ewentualnie podjąć. Wysłucham pana i powiem, czy jestem tym zainteresowana, czy też nie.
Rzucił okiem na wydruk.
— Z posiadanych przeze mnie informacji wynika, że jednak jest pani wygłodzona, i to całkiem nieźle.
— Tylko jeśli ma pan na myśli lunch. Do wydruku dołączony jest mój cennik. Naturalnie, zawarte w nim sumy możemy jeszcze negocjować. W górę.
— Jest pani zadziwiająco pewna siebie. — Ponownie przerzucił kartki, które mu wręczyłam. — Co słychać ostatnio u Pasibrzucha?
— Przepraszam; u kogo?
— Tu jest napisane, że pracowała pani dla „System Enterprises”. Pytałem, jak się czuje Pasibrzuch. Pasibrzuch Baldwin.
Czyżby był to jakiś test? Czyżby wszystko, co działo się od rana, było starannie zaaranżowane i obliczone na to, żebym straciła panowanie nad sobą? Jeśli tak, odpowiedź zgodna z prawdą nie oznaczałaby utraty zimnej krwi.
— Szefem „System Enterprises” był dr Hartley Baldwin. Nigdy nie słyszałam, by ktokolwiek nazywał go Pasibrzuchem.
— Wierzę, że posiada coś w rodzaju stopnia doktorskiego. Ale wszyscy w branży nazywają go Pasibrzuch. Pytałem, co u niego słychać.
(Uważaj, Piętaszku!) — Nie żyje.
— No tak. Wiem. Ciekawiło mnie tylko, czy pani również wie. W tym biznesie lepiej zawsze upewnić się, z kim ma się do czynienia. W porządku. A teraz przyjrzyjmy się twojej kangurzej torbie.
— Przepraszam?
— Słuchaj, nie mam czasu na podchody. Pokaż mi swój pępek.
Czyżby jednak nastąpił jakiś przeciek? Nie; wszyscy z tamtego gangu zostali przecież zastrzeleni lub zginęli w pożarze. Wszyscy? A może tylko tak się Szefowi zdawało? Zresztą, informacje mogły się przecież wydostać z farmy, zanim jeszcze mnie odbito. Tak czy owak, gdzieś nastąpił przeciek. Szef miał rację — raczej trudno było tego uniknąć.
— Frankie, mój chłopcze, jeśli chcesz pobawić się moim pępuszkiem, muszę cię najpierw ostrzec, że ta tleniona blondynka w twoim sekretariacie podsłuchuje nas teraz, a najprawdopodobniej również nagrywa.
— Nie sądzę. Ma co do tego odpowiednie instrukcje.
— I trzyma się owych instrukcji dokładnie tak samo, jak nakazu, by nie nazywać pana „Frankie” w godzinach pracy. Niech mnie pan posłucha, Mister Mosby: zaczął pan mówić o pewnych poufnych sprawach, nie podjąwszy uprzednio stosownych środków ostrożności. Jeśli zależy panu na tym, by pańska sekretarka wzięła udział w naszej rozmowie, niech ją pan wezwie tutaj. Jeśli nie, proszę dopilnować, by się wyłączyła. Nie urągajmy elementarnym zasadom bezpieczeństwa.
Przez parę sekund bębnił palcami o blat biurka. Nagle wstał i szybko wszedł do sekretariatu. Drzwi nie były idealnie dźwiękochłonne. Jego rozwścieczony głos, mocno co prawda przytłumiony, docierał przez nie, mimo że były szczelnie zamknięte. Gdy wrócił, wyglądał na nieźle zirytowanego.
— Wysłałem ją na lunch. A teraz skończmy wreszcie tę zabawę w kotka i myszkę. Jeśli jesteś tym, za kogo się podajesz, czyli Piętaszkiem Jones, znaną również jako Marjorie Baldwin, były kurier Pasibrzucha — doktora Baldwina, zmarłego prezesa zarządu „System Enterprises”, to za twoim pępkiem znajduje się niewielki schowek stworzony przez chirurgów. Pokaż mi go. Dowiedź swojej tożsamości.
Zastanowiłam się. Jego żądanie było w pełni uzasadnione. Identyfikacja daktyloskopijna to kpiny — przynajmniej w naszej branży. Najwyraźniej istnienie owego schowka za moim pępkiem przestało być tajemnicą. A skoro tak, stał się on właściwie bezużyteczny… Z wyjątkiem faktu, że dzięki niemu mogłam udowodnić, iż ja — to właśnie ja. „Ja to ja?” Swoją drogą brzmi to nieco idiotycznie.
— Zapłacił pan za tę rozmowę tysiąc bucków, Mister Mosby…
— No właśnie! Tymczasem jak na razie nie wyciągnąłem od ciebie niczego, o czym nie wiedziałbym wcześniej.
— Przykro mi. Jak dotąd nikt nigdy nie prosił mnie, bym pokazała sztuczkę z pępkiem. Zawsze była to ściśle strzeżona tajemnica. Skoro jednak już ją pan zna, prawdopodobnie zna ją również jeszcze kilkoro innych ludzi. A to oznacza, że posłużenie się tą metodą podczas jakiejkolwiek misji byłoby co najmniej lekkomyślnością. Jeśli więc zadanie, jakie chce mi pan zlecić, wymagałoby użycia mojego schowka, chyba lepiej pan zrobi, rozważając całą sprawę od nowa. Tajemnica choćby tylko troszeczkę odkryta jest jak dziewica tylko troszeczkę w ciąży.
— No… I tak i nie. Pokaż mi to.
Pokazałam mu. Gdy w moim schowku nie ma żadnej przesyłki, trzymam tam miękką, nylonową kulkę o średnicy jednego centymetra. Wyjęłam ją, pozwalając mu patrzeć, jak to robię, po czym włożyłam z powrotem. Przy okazji Mosby przekonał się, iż mój pępek nie różnił się niczym od tysięcy innych pępków.
— Nie da się tam ukryć zbyt wiele — stwierdził, gdy zapinałam bluzkę.
— Może powinien pan raczej wynająć kangura?
— Ale dla naszych celów w zupełności wystarczy. Będziesz przenosić najcenniejszą przesyłkę w całej galaktyce, lecz nie zajmie ona dużo miejsca. — Zerknął na swoje chrono. — A teraz czas już najwyższy, byśmy udali się na lunch. Pod żadnym pozorem nie wolno się nam spóźnić.
— Nie rozumiem…?
— Wyjaśnię ci wszystko po drodze. Musimy się pospieszyć.
Dorożka czekała już przed wejściem. Obok Beverly Hills, na wzgórzach, od których wzięło swą nazwę miasto, jest pewien bardzo stary, bardzo drogi i bardzo ekskluzywny hotel. Na milę czuć od niego zapach pieniędzy; zapach, którym nigdy już nie będę gardzić. Pomiędzy pożarami a Wielkim Trzęsieniem był kilkakrotnie odbudowywany i za każdym razem przywracano mu dokładnie taki sam wygląd. Jednak ostatnim razem konstrukcję wzniesiono tak, by uodpornić cały budynek na trzęsienia ziemi i ogień.
Jazda z Shipstone Building do owego hotelu zajęła nam nieco ponad dwadzieścia minut. Mosby wykorzystał je na to, by przedstawić mi w ogólnym zarysie misję, której wykonanie zamierzał mi zlecić.
— Ta jazda stanowi jedną z niewielu okazji, kiedy oboje możemy być pewni, iż nie słucha nas żadne Ucho…
Prawdopodobnie sam w to nie wierzył. Potrafiłam bez namysłu wskazać trzy miejsca, gdzie można by ukryć Ucho: moja torba, kieszenie jego marynarki oraz siedzenia dorożki. A gdybym się zastanowiła, wskazałabym pewnie jeszcze kilka innych. Ostatecznie jednak był to jego problem. Ja nie miałam żadnych tajemnic.
— …więc pozwolisz, że będę się streszczał. Zgadzam się na proponowaną przez ciebie cenę. Ponadto po wykonaniu zlecenia otrzymasz też premię. Owo zlecenie to podróż z Ziemi na The Realm. Oczywiście za podróż powrotną płacimy również my. Ponieważ cała wyprawa potrwa cztery miesiące, otrzymasz wynagrodzenie za taki właśnie okres. Połowa wypłaty bezpośrednio przed startem. Reszta plus premia natychmiast po powrocie i zameldowaniu się w stolicy Imperium Chicago. Zgoda?
— Zgoda — odrzekłam, starając się, by nie zabrzmiało to zbyt entuzjastycznie. The Realm? Mój dobry człowieku, jeszcze dziś rano gotowa byłam odbyć taką wyprawę nawet za wynagrodzenie podoficera. — A co z moimi wydatkami?
— Nie sądzę, byś miała ich nazbyt wiele. Na tych luksusowych liniowcach niemalże wszystko wliczone jest w cenę biletu.
— Napiwki, łapówki, wycieczki poza statek w czasie międzylądowania, bingo i tak dalej… tego typu wydatki nawet lekko licząc nie wynoszą nigdy mniej, niż dwadzieścia pięć procent ceny biletu. Jeśli mam udawać bogatą turystkę, muszę się zachowywać jak bogata turystka. Mam to robić na własny koszt?
— Hmm… Masz rację. W porządku, nikt nie będzie robić hałasu, jeśli wydasz kilka tysięcy więcej, grając Pannę Bogacką. Zachowaj tylko rachunki.
— Nie ma mowy. Wypłacicie mi z góry te pieniądze; dwadzieścia pięć procent ceny biletu. I nie dostaniecie żadnych rachunków; Panny Bogackie nie dbają o takie błahostki jak paragony.
— Dobra, dobra. Zamknij się i pozwól mi mówić, bo zaraz będziemy na miejscu. Jesteś artefaktem, tak?
Poczułam, jak wzdłuż kręgosłupa przebiega mnie zimny dreszcz. Sukinsyn, kiedyś mi za to zapłaci.
— Próbujesz mnie obrazić? — odrzekłam, starając się panować nad gniewem.
— Nie. Nie masz się o co niepokoić. Oboje dobrze wiemy, że SIL-a nie da się na poczekaniu odróżnić od normalnego człowieka… o ile w ogóle da się go odróżnić. Ale do rzeczy. Przesyłką będzie zmodyfikowany ludzki embrion, wprowadzony przez genetyków w stan zastoju. Wykorzystanie schowka za twoim pępkiem pozwoli zabezpieczyć go przed gwałtownymi zmianami temperatury i wstrząsami. Kiedy znajdziesz się w stolicy The Realm, zarazisz się wirusem grypy lub czymś podobnym. Choroba okaże się na tyle poważna, że lekarze zalecą kilkudniowy pobyt w szpitalu. W czasie, gdy tam będziesz, odpowiedni specjaliści zajmą się zarodkiem i umieszczą go w bardziej odpowiednim miejscu. Ty natomiast szybko „wyzdrowiejesz” i opuścisz szpital… z dumą, że dzięki tobie pewna młoda para będzie miała wyjątkowo zdrowego i ślicznego dzidziusia, choć oboje są teraz święcie przekonani, że ich dziecko urodzi się jako kaleka. Hemofilia B.
To, co mi powiedział, było tylko częścią prawdy.
— Masz na myśli delfina i jego żonę? — raczej stwierdziłam, niż zapytałam.
— Co takiego? Oszalałaś chyba!
— I chodzi o coś znacznie poważniejszego niż tylko hemofilia, która w przypadku królewskiej osoby nie miałaby większego znaczenia. Rozumiem, że sprawą zainteresowany jest osobiście sam Pierwszy Obywatel, gdyż jeśli coś pójdzie nie tak, sukcesja zamiast synowi przypadnie jego córce. Hmm… Panie Mosby, ta misja jest o wiele ważniejsza i daleko bardziej ryzykowna, niż mi to pan przedstawił. Moja cena idzie w górę.
Przez następne sto metrów słychać było jedynie stukanie końskich kopyt o bruk Rodeo Drive.
— W porządku — odezwał się w końcu Mosby. — I niech Bóg ma cię w swej opiece, jeśli zaczniesz mówić. Nie muszę ci chyba mówić, że długo byś wówczas nie pożyła. Podniesiemy premię. A co do…
— Co najmniej podwoi pan tę premię i zdeponuje ją pan w całości na moim koncie, zanim jeszcze wyruszę w podróż. I proszę się nie niepokoić. Jeśli ktoś podejmuje się wykonać tego rodzaju zlecenie, zazwyczaj dostaje potem kompletnej amnezji.
— Dobra… Zrobię, co będę mógł. Mamy zjeść lunch z panem Sikmaa. Nie oczekuję od ciebie, byś zauważyła, iż jest on osobistym przedstawicielem Pierwszego Obywatela, posiadającym międzyplanetarną rangę Ambasadora Nadzwyczajnego i Ministra Pełnomocnego. Chcę tylko, byś nie odzywała się nieproszona i dbała o dobre maniery przy stole.
Cztery dni później musiałam znowu dbać o dobre maniery, siedząc przy stole po prawej ręce kapitana H.S. „Forward”. Nazywałam się Marjorie Piętaszek i byłam tak bogata, że z Ziemi na Bazę Stacjonarną zabrano mnie prywatnym jachtem antygrawitacyjnym pana Sikmaa. Gdy wprowadzano mnie na pokład „Forward”, nikt nie ośmielił się niepokoić mnie czymś tak trywialnym, jak kontrola paszportowa czy sanitarna. Ó mój bagaż zatroszczył się również kto inny — skrzynię za skrzynią pełne nieprzyzwoicie wręcz drogich ciuchów i stosownej biżuterii ładowano na statek, nie zawracając mi tym głowy. Nie musiałam się martwić dosłownie o nic.
Trzy spośród owych czterech dni spędziłam na Florydzie w budunku, który z zewnątrz przypominał szpital, lecz w rzeczywistości był świetnie wyposażonym laboratorium genetycznym. Mogłam jedynie snuć przypuszczenia, do kogo ono należało. Ponieważ jednak jakiekolwiek spekulacje na ten temat z pewnością nie byłyby zbyt mile widziane, wolałam więc zachować swoje domysły dla siebie.
Kiedy tam przebywałam, poddano mnie szeregowi najprzeróżniejszych testów i badań fizycznych oraz psychofizycznych. O większości z nich słyszałam dotychczas jedynie tyle, że przeznaczone są dla szefów państw lub wielkich korporacji ponadnarodowych. Będąc jedynie wynajętym kurierem, zastanawiałam się, po cóż te wszystkie korowody w m o i m przypadku. W końcu doszłam do wniosku, że powodem był fakt, iż chciano powierzyć mi ochronę zarodka, który z upływem lat miał zostać Pierwszym Obywatelem bajecznie bogatego The Realm. Jeśli spojrzeć na to od tej strony, troska o moje zdrowie wydawała się w pełni uzasadniona. Ponadto nie był to najlepszy czas na zadawanie pytań.
Pan Sikmaa nie starał się użyć żadnej ze sztuczek, których próbowali Fawcet i Mosby. Natychmiast, gdy tylko przekonał się, iż jestem odpowiednią osobą, odesłał Mosby’ego do domu i zaopatrzył mnie tak szczodrze, iż nie musiałam się o nic targować. Dwadzieścia pięć procent na przypadkowe wydatki? Za mało. Powiedzmy, że pięćdziesiąt procent. Proszę, oto pieniądze. Jeśli potrzebowałaby pani więcej, proszę po prostu powiedzieć płatnikowi i zapisać to na mój rachunek. Nie, nie będziemy spisywać żadnego kontraktu. Sama pani rozumie… To dość specyficzna misja. Po prostu powie mi pani, jakie są pani warunki, a ja dopilnuję, by zostały one spełnione. Proszę, oto broszurka, z której dowie się pani, kim pani jest, gdzie chodziła pani do szkoły i tak dalej. W ciągu następnych trzech dni będzie pani miała mnóstwo czasu, więc proszę nauczyć się tego na pamięć. I proszę się nie niepokoić, gdyby zapomniała pani to później zniszczyć. Kartki nasączone są pewną substancją i po trzech dniach ulegną autodestrukcji. Niech pani nie będzie zaskoczona, jeśli już za sześćdziesiąt godzin pożółkną nieco i staną się łamliwe.
Pan Sikmaa pomyślał o wszystkim. Zanim opuściliśmy Beverly Hills, przyprowadził fotografa. Ten zrobił mi parę zdjęć: z profilu, en face, na wysokim obcasie i boso, uśmiechniętą i poważną. Gdy mój bagaż pojawił się na H.S. „Forward”, cała jego zawartość była starannie dobrana. Każdy krój i kolor wydawał się jakby (?!) specjalnie dla mnie stworzony, a wszystkie ubrania miały metki najwybitniejszych twórców z Europy. Nie byłam przyzwyczajona do takiego przepychu i nie potrafiłabym chyba zachowywać się stosownie, lecz pan Sikma to również przewidział. Od razu przy śluzie podeszło do mnie małe, urocze stworzenie o orientalnej urodzie i przedstawiło się jako Shizuko — moja osobista pokojówka i dama do towarzystwa. Jako że kąpałam się i ubierałam sama odkąd skończyłam pięć lat, nie czułam potrzeby posiadania pokojówki, lecz uznałam, iż lepiej jej o tym nie mówić.
Shizuko zaprowadziła mnie do kabiny BB (pokój miał trochę za małe wymiary, by można w nim było zorganizować mecz siatkówki). Natychmiast, gdy tylko weszłyśmy, okazało się (według opinii Shizuko), iż czas już był najwyższy, aby przygotować mnie do obiadu. Jako że do obiadu zostały jeszcze trzy godziny, wydało mi się to lekką przesadą, lecz ona była stanowcza. Zgodziłam się więc na wszystko, co sugerowała. Nie miałam żadnych wątpliwości, kto i po co mi ją przydzielił.
Shizuko wykąpała mnie. Następnie przez godzinę układała moją fryzurę i robiła mi makijaż. W przeszłości szminki i tuszu używałam jedynie wówczas, gdy wydawało się to konieczne, włosy natomiast układałam przede wszystkim poprzez odgarnianie ich z czoła. Dopiero teraz przekonałam się, jaką byłam prostaczką. Podczas gdy Shizuko robiła ze mnie Boginię Miłości i Piękna, odezwał się niewielki terminal, w jaki również wyposażono kabinę. Ton zaproszenia, które pojawiło się na ekranie i prawie natychmiast zostało wydrukowane, był dla mnie nie mniej zaskakujący niż jego treść.
Dowódca Statku Hiperprzestrzennego Forward ma zaszczyt prosić Pannę Marjorie Piętaszek o przyjęcie zaproszenia na skromne przyjęcie, które odbędzie się w Sali Kapitańskiej o godzinie dziewiętnastej czasu pokładowego Byłam zaskoczona, lecz Shizuko z pewnością nie. Wyjęła już nawet i przygotowała moją suknię koktajlową. Przykrywała ona każdą część mojego ciała tak dokładnie, iż przyszło mi na myśl, że jeszcze nigdy nie byłam tak nieprzyzwoicie ubrana.
Shizuko postawiła kategoryczne veto, kiedy chciałam pojawić się na przyjęciu punktualnie. Wprowadziła mnie do Sali Kapitańskiej wyliczywszy czas tak, bym przekroczyła próg spóźniona dokładnie o siedem minut. Kelnerzy znali już moje (obecne) nazwisko, a kapitan z szacunkiem pochylił się, by ucałować moją dłoń. Zaczynałam powoli nabierać przekonania, że bycie VIP-em na statku hiperprzestrzennym jest znacznie przyjemniejsze, niż bycie na tym samym statku agentem ochrony.
Na „skromnym przyjęciu” serwowano coctaile, whisky z wodą sodową, Wiosenny Deszcz z The Realm (jest zabójczy; nie dajcie się zwieść nazwie), duńskie piwo, jakiś różowy napój z Fiddler’s Green i Bóg wie, co jeszcze. Jestem pewna, że gdybym poprosiła, dostałabym nawet Pot Lamparta. Podano również trzydzieści jeden (policzyłam) rozmaitych łakoci, z których jeden pyszniejszy był od drugiego, a wszystkie jadło się palcami. Ja poczęstowałam się jedynie kieliszkiem sherry, i to bardzo małym, odmawiając sobie z niemałym trudem posmakowania owych trzydziestu jeden przysmaków, choć co chwila podsuwano mi pod nos któryś z nich.
Bardzo dobrze zrobiłam, powstrzymując swoje łakomstwo. Na tym statku na pycha się żołądek osiem razy dziennie (to także policzyłam): wcześnie rano podają tu kawę (cafe complet — tak jest to określane) z ciasteczkami, potem śniadanie, następnie późnoporanna przekąska, lekki posiłek w południe, popołudniowa herbata z kanapkami i kolejną porcją ciasteczek, cocktail nazywany tu hors d’oeuvres (czyli owe trzydzieści jeden grzesznych pokus), obiad (siedem dań, jeśli tylko ktoś wytrwa do ostatniego) i wreszcie o pomocy — kolacja. Lecz jeśli ktoś poczułby się głodny w międzyczasie, zawsze może zamówić kanapki i przekąski na zimno.
Na pokładzie są dwa baseny pływackie, sala gimnastyczna, łaźnia turecka, fińska sauna oraz kilka gabinetów odnowy, których specjalność stanowi „odchudzanie”. Główna promenada prowadząca dookoła statku liczy sobie ponad kilometr. Nie sądzę jednak, by było to wystarczająco dużo — niektórzy z naszych współpasażerów praktycznie przez całą podróż nie przestają jeść. Sama obawiam się, czy po dotarciu do stolicy The Realm będę w stanie odnaleźć własny pępek.
Dr Jerry Madsen, młodszy oficer medyczny, który nie wyglądał dość staro, by być konowałem, najpierw wyrwał mnie z tej hałastry na kapitańskim przyjęciu, a potem czekał na mnie po obiedzie (nie jadał przy kapitańskim stole, nawet nie w salonie; jadał razem z innymi młodszymi oficerami w kantynie). Zabrał mnie do Sali Galaktycznej, gdzie oglądaliśmy występy kabaretu i trochę tańczyliśmy. W międzyczasie przyłączyli się do nas dwaj inni młodsi oficerowie: Tom Udell oraz Jaime Lopez. Wspólnie z Jerrym zaprosili mnie do małego baru o nazwie „Czarna Dziura”. Przez cały czas stanowczo odmawiałam picia, lecz tańczyłam za każdym razem, gdy mnie proszono. Dr Jerry okazał się bardziej wytrwały od swych kolegów; on właśnie odprowadził mnie do kabiny BB. Według czasu pokładowego pora była już rzeczywiście późna, lecz według czasu obowiązującego na Florydzie, skąd wyruszyłam tego ranka, nie minęła jeszcze północ.
Shizuko czekała na mnie, ubrana w prześliczne kimono i miękkie pantofle oraz umalowana na japońską modłę. Ukłoniła się przed nami, zasugerowała, byśmy usiedli na kanapie w salonie (kabina podzielona była na salon i sypialne za pomocą cienkiego przepierzenia) i podała nam herbatę.
Jerry nie został długo. Wypił swoją filiżankę, życzył mi dobrej nocy i wyszedł. Zaraz potem Shizuko rozebrała mnie i położyła do łóżka.
Nie miałam żadnych konkretnych zamiarów co do Jerry’ego, chociaż on bez trudu przekonałby mnie, że się starał. Cóż jednak było robić? Shizuko ze złożonymi na piersiach rękoma siedziała naprzeciwko, patrząc i czekając. Jerry wychodząc nawet nie pocałował mnie na dobranoc.
Położywszy mnie do łóżka, Shizuko sama położyła się spać po drugiej stronie przepierzenia. Nigdy przedtem nie byłam aż tak bardzo niańczona. Nawet w Christchurch. Czyżby była to część warunków mojego niepisanego kontraktu?