Pajaro Sands to jeden z hoteli w nadmorskim kurorcie leżącym w miejscu oddalonym od cywilizacyjnego zgiełku, obok zapomnianego przez Boga i ludzi miasteczka Watsonville. Istnienie Watsonville usprawiedliwiał tylko jeden powód: był to jeden z ważniejszych portów przeładunkowych ropy naftowej. Oprócz rurociągów, nabrzeży i kilku budynków portowych nie znajdowało się tam nic, co choć trochę upodobniałoby to miasto do ludzkiego osiedla. Jedyną atrakcją były kasyna i burdele w odległym o pięćdziesiąt kilometrów Carmel. Ja jednak nie jestem zagorzałą zwolenniczką ani hazardu, ani seksu za pieniądze — nawet w tak egzotycznym wydaniu jak kalifornijskie.
Do Carmel było zbyt daleko, toteż niewielu ludzi z Kwatery Głównej Szefa odwiedzało to miasto. Wybierając się tam konno, trzeba było jechać na cały weekend. Bezpośredniego połączenia koleją magnetyczną nie było, a chociaż władze kalifornijskie są dość liberalne jeśli chodzi o wydawanie pozwoleń na używanie prywatnych energobili, to Szef pozwalał nam posługiwać się nimi wyłącznie w celach służbowych.
Rozrywkę w Pajaro Sands stanowiły naturalne atrakcje, dla których zbudowano ów kurort w tym miejscu: surfing, słońce i plaża.
Ślizganie się po falach podobało mi się, dopóki nie nabrałam w nim wprawy — potem deska zaczęła mnie nudzić. Zazwyczaj codziennie opalałam się trochę, trochę pływałam, a w międzyczasie przyglądałam się olbrzymim tankowcom przyssanym do rurociągów wzdłuż nabrzeży. Nie bez pewnej satysfakcji spostrzegłam, iż oficerowie pełniący wachty na każdym ze statków również spoglądali dość często w moją stronę — przez szkła lornetek.
Nie było powodów, by ktokolwiek z nas musiał się tu nudzić. Każdy miał w pokoju swój własny terminal. Obecnie wszyscy tak bardzo przyzwyczajeni są do sieci komputerowych, że łatwo zapominają, jakim oknem na świat może być ekran terminalu. Mnie dotyczy to również. Komuś, kto przywykł posługiwać się terminalem wyłącznie w celu płacenia rachunków, zamawiania rozmów i oglądania serwisów informacyjnych, sporą niespodziankę sprawia odkrycie, że urządzenie to ma znacznie bogatsze zastosowanie. Jeśli tylko ma się pieniądze i ochotę, by za to zapłacić, przy terminalu zrobić można praktycznie wszystko, co można zrobić bez zdejmowania bielizny.
Muzyka na żywo? Owszem, można w sobotni wieczór wybrać się na koncert do Berkeley. Ale koncert, który odbył się przed dziesięcioma laty w Londynie, również może okazać się „żywy” i bezpośredni. Wystarczy tylko wprowadzić odpowiednią sekwencję znaków z klawiatury — i czas się cofa. Elektronom jest wszystko jedno.
Szef wysłał mnie do szkoły, w której wiedzę zdobywało się właśnie przy klawiaturze terminalu komputerowego. Miałam tutaj znacznie bogatsze możliwości niż studenci mający przyjemność pobierać nauki na tak zacnych uczelniach jak Oxford, Sorbona czy Heidelberg.
Przede wszystkim nic tu nie przypominało szkoły. Pierwszego dnia przy śniadaniu powiedziano mi, bym zgłosiła się do szefa biblioteki. Był nim niejaki profesor Perry, przemiły starszy człowiek, traktujący po ojcowsku wszystkich wokół siebie. Kiedy spotkałam go po raz pierwszy, wydawał się udręczony. Nic dziwnego — biblioteka Szefa stanowiła prawdopodobnie najbardziej wartościową, najpotężniejszą i zarazem najbardziej zawiłą rzecz, jaka została przetransportowana z Imperium do Pajaro Sands. Profesora Perry’ego bez wątpienia czekać miały tygodnie ciężkiej pracy, by doprowadzić wszystko do porządku — a Szef oczekiwał, by wszystko tutaj zrobione było z absolutną perfekcją. Dziwaczny upór Perry’ego, by pozostać przy papierowych książkach, bynajmniej nie ułatwiał pracy. Kaset i mikrofilmów było bardzo niewiele.
Kiedy zameldowałam się profesorowi, sprawiał wrażenie niezmiernie zapracowanego. Wskazał na konsolę stojącą w kącie.
— Panno Piętaszek, dlaczego pani tam nie siada?
— A co mam robić?
— Hę? A… no nie wiem. Bez wątpienia ktoś to pani powie. Hmm… Ja jestem teraz strasznie zajęty. Dlaczego nie zaznajomi się pani ze sprzętem, studiując cokolwiek, co pani zechce?
Sprzęt nie miał w sobie nic nadzwyczajnego, nie licząc kilku dodatkowych klawiszy. Dzięki nim można było uzyskać bezpośredni dostęp do zbiorów kilku najlepszych bibliotek na całym świecie, takich jak Biblioteka Harvardzka, Centralna Biblioteka Związku Atlantyckiego czy biblioteka British Museum. Nawet papierowe książki i starodruki Szefa mogłam czytać na ekranie, przewracając kartki za pomocą klawiatury i nie wyjmując opasłych tomów z ich azotowego otoczenia.
Tego ranka przeglądałam kartotekę biblioteki Uniwersytetu Tulane, jednego z najlepszych w Republice Samotnej Gwiazdy. Szukałam czegoś na temat historii Starego Vicksburga, gdy niespodziewanie dla samej siebie natknęłam się na przypis dotyczący typów widm gwiazd. Przykuł on całą moją uwagę. Nie pamiętam już, skąd wziął się tam ów przypis, jednak fakt, że znalazłam go w dziele o tematyce historycznej, wydawał się nieco zaskakujący.
Ciągle jeszcze czytałam o ewolucji gwiazd, gdy profesor Perry zaproponował, byśmy poszli na lunch.
Zanim oderwałam się od klawiatury, zrobiłam jeszcze notatkę o działach matematyki, które musiałam przestudiować. Astrofizyka może być fascynująca, jednak pod warunkiem, że rozumie się jej język.
Jeszcze tego popołudnia wróciłam do „Starego Vicksburga” i znalazłam następny, mniej już szokujący przypis. Dotyczył on „Show Boat” — musicalu traktującego o minionej erze. Resztę dnia spędziłam na wyszukiwaniu i przesłuchiwaniu musicali, które wystawiano na Broadwayu w tych szczęśliwych czasach, zanim Konfederacja Północnoamerykańska rozpadła się na kilkanaście niezależnych stanów. Dlaczego dziś już nikt nie pisze takiej muzyki?!
Przesłuchałam po kolei „Show Boat”, „The Student Prince” i „My Fair Lady”, po czym zanotowałam jeszcze co najmniej tuzin innych na potem. Czy tak właśnie miało wyglądać chodzenie do szkoły?
Następny dzień postanowiłam poświęcić na dogłębne przestudiowanie tych tematów zawodowych, w których nie czułam się najmocniej. Zrobiłam to, gdyż byłam święcie przekonana, iż gdy tylko pojawią się moi nauczyciele i wyznaczą mi program, dwudziestoczterogodzinna doba stanie się o wiele za krótka. Jednak przy śniadaniu Anna spytała mnie: — Piętaszku, co sądzisz o wpływie Ludwika XI na liryczną poezję francuską?
Przez chwilę patrzyłam na nią w osłupieniu.
— Ludwik XI? To brzmi jak nazwa jakiegoś gatunku sera. A jedynym francuskim wierszem, jaki kiedykolwiek udało mi się przeczytać, jest Mademoiselle z Armentieres. Nie wiem, czy to poezja.
— Profesor Perry powiedział, że mamy się zwracać do ciebie z wszelkimi pytaniami.
— Zakpił z was.
Kiedy wróciłam do biblioteki, Papa Perry uniósł na chwilę głowę znad konsoli, nad którą ślęczał. Korzystając z nadarzającej się okazji, zagadnęłam go: — Dzień dobry. Właśnie rozmawiałam z Anną. Powiedziała mi, że kazał jej pan spytać mnie o wpływ Ludwika XI na poezję francuską.
— Tak, tak… Bardzo możliwe. Czy mogłabyś teraz nie zawracać mi głowy? Muszę dziś uporać się z tą częścią programu.
Ponownie pochylił głowę, dając mi tym samym do zrozumienia, że uważa temat za wyczerpany.
Nie rozumiejąc, o co tu właściwie chodzi, zabrałam się za Ludwika XI. Dwie godziny później wyszłam na świeże powietrze. Nie dowiedziałam się wiele na temat poezji. O ile udało mi się ustalić, Król-Pająk nigdy nie zrymował nawet ton con z c’est bon, a tym bardziej nie był nigdy mecenasem sztuki. Dowiedziałam się za to mnóstwo na temat polityki w piętnastym wieku. Intrygi, przemoc i gwałt. A jednak w porównaniu z tym, co działo się we współczesnej polityce, tamta przypominała dziecinne kłótnie pomiędzy przedszkolakami.
Pozostałą część dnia spędziłam na wertowaniu francuskiej poezji lirycznej od roku 1450 w górę. Francuski jest wręcz stworzony dla poezji. Aby wyrazić piękno w języku angielskim, potrzeba kogoś takiego jak Edgar Allan Poe. Niemiecki w ogóle nie nadaje się do owego celu. Dobre przekłady niemieckiej poezji brzmią znacznie lepiej niż oryginały. Nie można za to obwiniać Goethego, Heinego czy też Schillera — to wina tego okropnego języka. Hiszpański natomiast jest tak melodyjny, że reklama pasty do zębów po hiszpańsku jest dla ucha przyjemniejsza niż najlepsze wersety z poezji angielskiej.
Nigdy nie dowiedziałam się, jaki wpływ na poezję wywarł Ludwik XI.
Któregoś ranka stwierdziłam, że moja konsola jest zajęta. Spojrzałam pytająco w stronę profesora. Wyglądał na pochłoniętego bez reszty pracą przy swojej klawiaturze.
— Tak, tak… no… strasznie tu dziś tłoczno — stwierdził, unosząc na moment głowę. — Hmm… Panno Piętaszek, dlaczego właściwie nie korzysta pani z terminalu we własnym pokoju? Przecież ma on taką samą, rozszerzoną klawiaturę, a gdyby potrzebowała pani skonsultować się ze mną, będzie to pani mogła zrobić nawet szybciej i łatwiej, niż siedząc tutaj. Wystarczy wezwać wewnętrzny siedem i podać swój kod. Wydam komputerowi dyspozycję, by miała pani zawsze pierwszeństwo. Czy tak będzie dobrze?
— Świetnie! — zgodziłam się. Lubiłam cichą atmosferę tej sali, lecz we własnym pokoju mogłam na przykład zrzucić z siebie ubranie, nie mając przy tym uczucia, że irytuję Papę Perry’ego. — Co powinnam przestudiować dzisiaj?
— A skąd ja mam wiedzieć?! Niech sobie pani sama znajdzie coś, co panią zainteresuje. Nie cierpię niepokoić Numeru Pierwszego.
Poszłam więc do swojego pokoju i zagłębiłam się w historię Francji po Ludwiku XI. Tematyka ta zaprowadziła mnie do problemu kolonii zamorskich i do ekonomii Adama Smitha. Trudno było nie zahaczyć przy okazji o pozostałe nauki społeczno-polityczne. Gdy doszłam do wniosku, że Arystoteles miał swój okres świetności, a Platon był jedynie pretensjonalnym szalbierzem, Złociutka dała mi po raz trzeci sygnał do zejścia na obiad. Tym jednak razem zaznaczyła, że jeśli nie pojawię się w jadalni natychmiast, będzie to oznaczało, iż nie chcę jeść niczego poza kanapkami. Zagroziła też, że jeśli ją do tego zmuszę, przyjdzie tu i zwlecze mnie na dół za włosy.
Zeszłam więc dobrowolnie — boso i ubrana w dresy. Anna spytała, cóż tak pilnego robiłam, że zapomniałam o jedzeniu.
— To bardzo niepiętaszkowskie — tak się wyraziła.
Ona, Złociutka i ja jadałyśmy zwykle razem. Czasem towarzyszyli nam jeszcze jacyś mężczyźni, lecz nie stanowiło to reguły.
— Udoskonalałam swój mózg — odpowiedziałam na pytanie Anny. — Macie przed sobą Największy Ziemski Autorytet. Alfę i Omegę.
— W jakiej dziedzinie? — zapytała Złociutka.
— We wszystkich dziedzinach — odrzekłam. — Pytajcie, o co chcecie. Na pytania łatwiejsze odpowiem od ręki. Najtrudniejsze będą musiały poczekać do jutra.
— Zaraz się przekonamy — stwierdziła Anna. — Powiedz mi, ilu aniołów może usiąść na czubku jednej igły?
— Och, to banalne. Wystarczy dokładnie zmierzyć powierzchnię tyłka przeciętnego anioła oraz powierzchnię czubka igły i podzielić jedno przez drugie. Takie zadania rozwiązują dzieci w przedszkolach. Coś jeszcze?
— Bardzo zgrabnie — powiedziała Złociutka. — A teraz podaj nam liczbę mieszkańców San Jose.
— Hmm… To już nieco trudniejsze. Policzę i powiem wam jutro.
Na takich i podobnych quizach upłynął mi miesiąc, nim zorientowałam się wreszcie, że ktoś (oczywiście Szef) starał się rzeczywiście zrobić ze mnie w ten sposób Największy Ziemski Autorytet.
Kiedyś naprawdę żył człowiek, do którego przylgnął ów tytuł. Wystarczy podać komputerowi następujące parametry: „kultura północnoamerykańska”, „przełom dwudziestego wieku”, „język angielski”, „komicy”, „Największy Ziemski Autorytet”, a następnie kazać sobie podać nazwisko. W odpowiedzi na ekranie z pewnością ukaże się hasło: „Profesor Irwin Corey”. Przekonacie się, iż człowiek ów miał zawsze gotową odpowiedź na najgłupsze nawet pytanie. Nawet dziś będziecie śmiać się z tych odpowiedzi. A jednak zmuszona byłam pakować sobie do głowy wiedzę z najprzeróżniejszych dziedzin niczym gęś ze Strasburga.
Tak czy owak, byłam wtedy naprawdę szczęśliwa. Od czasu do czasu któryś z moich przyjaciół zapraszał mnie, bym wpadła do niego wieczorem. Zazwyczaj nikt nie ukrywał, iż chce po prostu pójść ze mną do łóżka. Nie przypominam sobie, by kiedykolwiek zdarzyło mi się odmówić.
Te idiotyczne pytania zadawano mi coraz częściej. Kiedyś, gdy zaznajamiałam się właśnie z detalami charakterystycznymi dla ceramiki chińskiej z okresu dynastii Ming, ktoś za pośrednictwem terminalu poprosił mnie, bym dowiedziała się wszystkiego na temat relacji pomiędzy długością męskich bród, kobiecych spódniczek i cenami złota. To chyba wtedy przestałam się dziwić zadawanym mi pytaniom lub uważać je za niedorzeczne. Wokół Szefa wszystko było możliwe. Fakt — to jedno wydało mi się wyjątkowo durne. Bo niby z jakiej racji miałyby istnieć jakiekolwiek związki pomiędzy tymi rzeczami? Nigdy nie interesowały mnie męskie brody. Kłują zawsze jednakowo, a często bywają też zaniedbane czy nawet brudne. Co do spódniczek, moje zainteresowanie nimi było nawet jeszcze mniejsze. Ta część garderoby może być ładna, owszem, ale nie jest praktyczna dla kogoś, kto często podróżuje. Ponadto dawno już straciłabym życie, gdybym miała na sobie coś takiego.
Nauczyłam się jednak nie ignorować zadawanych mi pytań tylko dlatego, że wydają się one w sposób oczywisty idiotyczne. Zabrałam się więc do roboty, wywołując z pamięci komputera wszystkie dane, jakie tylko potrafiłam skojarzyć z tym tematem. Gdy uznałam, że nic więcej nie uda mi się wycisnąć z ogłupiałej maszyny, kazałam jej poszeregować wszystkie otrzymane informacje według tych trzech kategorii.
Sama zdziwiłabym się, gdybym nie zaczęła pomiędzy nimi odnajdywać pewnych związków.
Zebrawszy dodatkowe dane, stwierdziłam, że jedynym rozsądnym sposobem, by móc je wszystkie porównać, jest polecenie komputerowi, aby sporządził i wyświetlił na ekranie trójwymiarowy wykres. Efekt wglądał tak obiecująco, że wydałam następne polecenie i maszyna przetworzyła wykres w kolorową holografię. Pięknie! Nie miałam pojęcia, jak to się działo, lecz te trzy kategorie zaczynały do siebie pasować. Resztę dnia spędziłam na skalowaniu, zamienianiu osi współrzędnych we wszystkich możliwych kombinacjach, powiększaniu, obracaniu, zmniejszaniu, porównywaniu, poszukiwaniu mniejszych cykloid wewnątrz większych… aż wreszcie dostrzegłam podwójnie spłaszczoną sinusoidę, nie znikającą nawet podczas obracania holografii — i nagle, z przyczyn, których nie potrafię wyjaśnić, postanowiłam odjąć równanie tej krzywej od równania krzywej opisującej wahania powierzchni plam słonecznych.
Eureka! Przed obiadem miałam już gotowe równanie — jedną linijkę zawierającą wszystkie te dane, nad którymi ślęczałam przez pięć dni, znęcając się nad klawiaturą. Wynik przesłałam do centralnego komputera sztabu Szefa, dołączając jedynie definicje zmiennych. Żadnego komentarza ani wniosków — chciałam zmusić bezimiennego dowcipnisia, by sam spytał o moją opinię.
Dostałam tę samą odpowiedź, co zwykle, czyli żadną.
Leniuchowałam więc całymi dniami, czekając i udowadniając samej sobie, iż na podstawie zdjęć sprzed wielu lat, porównując tylko długość spódniczek kobiet na tych zdjęciach z długością bród mężczyzn na zdjęciach z tego samego okresu, potrafię z dużą precyzją odgadnąć ówczesne ceny złota i ich wahania.
Któregoś dnia ponownie odezwał się brzęczyk przy moim terminalu. Żadnej twarzy. Żadnych pochwał. Po prostu wiadomość wyświetlona na ekranie: „Sztab prosi o jak najszybszą głęboką analizę tematu i odpowiedź na pytanie: czy istnieje możliwość, że epidemie niektórych chorób w szóstym, czternastym i siedemnastym wieku były wynikami spisków politycznych?”.
Cokolwiek by nie mówić, zadanie było dość osobliwe.
Ale w porządku. Problem był również na tyle kompleksowy, że z pewnością dadzą mi święty spokój, gdy będę zajmować się jego rozwikłaniem. A to powinno zająć mi trochę czasu. Nic nie mogło mi bardziej odpowiadać. Terminal komputera połączonego bezpośrednio ze światową siecią informacyjną stał się właściwie moim nałogiem.
Zaczęłam od sporządzania listy wszystkich tematów, które choćby w najdowolniejszy sposób kojarzyły mi się z postawionym pytaniem: plagi, zarazy, pomór, Czarna Śmierć, epidemiologia, pchły, zarazki, szczury, Daniel Defoe, Isaac Newton, intrygi, Guy Fawkes, wolnomularstwo, OTO, Różokrzyżowcy, J.F. Kennedy, Oswald, John Wilkes Booth, Pearl Harbor, Zielone Berety, Święta Inkwizycja, C.I.A. etc, etc.
Po trzech dniach lista wydłużyła się co najmniej dziesięciokrotnie.
Po tygodniu wiedziałam już, że jedno życie nie było wystarczająco długie, by dokładnie zbadać wszystko to, co zawierała moja lista. Skoro jednak polecono mi zabrać się do tego tematu, zabrałam się doń — lecz kładąc nacisk przede wszystkim na tę część polecenia, która mówiła „jak najszybciej”.
Tak minęły cztery tygodnie.
Którejś nocy w samym jej środku obudził mnie brzęczyk terminalu. Ktoś musiał uruchomić go przez wymuszenie, bo wyłączyłam go, jak zwykle przed pójściem do łóżka. Nie pamiętam, dlaczego spałam wtedy sama.
— Dobra, dobra. Mów, czego chcesz, i lepiej niech to będzie coś naprawdę ważnego — powiedziałam sennym głosem i ziewnęłam szeroko nie zasłaniając ust. Sięgnęłam do klawiatury i włączyłam ekran. Żadnego obrazu, ani tym bardziej twarzy. Usłyszałam za to głos Szefa.
— Piętaszku, kiedy pojawi się następna, poważna epidemia Czarnej Śmierci?
— Prawie dokładne za trzy lata. Kwiecień. Początek w Bombaju i niemalże natychmiastowe ogarnięcie prawie całego globu. Poza planetę rozszerzy się z pierwszym statkiem, który ją wówczas opuści.
— Dziękuję ci, to wszystko. Dobranoc.
Obudziłam się jak zwykle punktualnie o siódmej. Leżąc jeszcze przez kilka chwil, czułam, jak robi mi się coraz zimniej. Wreszcie doszłam do wniosku, że rozmawiałam tej nocy z Szefem i rzeczywiście udzieliłam mu tej niedorzecznej odpowiedzi.
„Niech to szlag” — pomyślałam, wystukując „wewnętrzny jeden”.
— Szefie, tu Piętaszek. Chodzi mi o te brednie, które opowiadałam dziś w nocy. Musiałam chyba dostać chwilowego pomieszania zmysłów.
— Nonsens. Czekam na ciebie o dziesiątej piętnaście.
Następne trzy godziny miałam ochotę spędzić w pozycji kwiatu lotosu, mamrocząc pod nosem różańce. Zawsze jednak uważałam, iż nawet pewnego na sto procent Końca Świata powinno się oczekiwać zjadłszy najpierw małe co nieco. Tego ranka moja decyzja była szczególnie uzasadniona — na śniadanie podano świeże figi z kremem, siekaną wołowinę, gotowane jaja, angielskie bułeczki z pomarańczowym dżemem i kolumbijską kawę ze śmietanką. Fakt ten na tyle poprawił mój nastrój, że następną godzinę spędziłam na próbach znalezienia matematycznej zależności pomiędzy historią kolejnych wybuchów epidemii dżumy a datą, którą wymieniłam, wyrwana ze snu w środku nocy. Nie udało mi się zbudować żadnego równania, lecz zaczynałam już widzieć pewien zarys krzywej, kiedy brzęczyk terminalu przypomniał mi, że za trzy minuty mam się zameldować u Szefa.
Przez moment rozważałam, czy nie obciąć włosów i nie odpruć kołnierza, lecz ostatecznie dałam z tym spokój. Po chwili byłam już na dole.
— Piętaszek melduje się, sir.
— Siadaj. Dlaczego właśnie Bombaj? Sądziłem, iż Kalkuta byłaby znacznie bardziej prawdopodobnym epicentrum.
— Hmm… To może mieć coś wspólnego z długoterminowymi prognozami pogody i kierunkiem monsunów. Czarna Śmierć przenoszona jest przez pchły, a te nie są w stanie przetrzymać zbyt długo gorącej i suchej pogody. Ich ciało w około osiemdziesięciu procentach składa się z wody. Jeśli wskaźnik ten spada poniżej sześćdziesięciu procent, pchła umiera. Stąd wniosek, że gorąca i sucha pogoda zatrzyma lub co najmniej ograniczy epidemię. Ale Szefie, cała ta sprawa jest czystym nonsensem. Budzi mnie pan w środku nocy i zadaje absurdalne pytania, więc udzielam takich samych odpowiedzi, praktycznie nawet się nie obudziwszy. Prawdopodobnie wysnułam tę hipotezę z własnego snu. Miałam jakiś nocny koszmar o epidemii Czarnej Śmierci. Poza tym kiedyś rzeczywiście wybuchła ona w Bombaju i zebrała potworne żniwo. To było w 1896.
Ta nie była tak straszna, jak następna, która wybuchła trzy lata później w Hong Kongu i pochłonęła setki tysięcy ofiar. Posłuchaj mnie, Piętaszku: sekcja analityczna Działu Operacyjnego twierdzi, że kolejna epidemia dżumy jest spodziewana po upływie roku od terminu przewidzianego przez ciebie. I nie w Bombaju. Dżakarta i Ho Szi Min.
— To absurd! — krzyknęłam, lecz natychmiast opanowałam się. — Przepraszam, sir. Chyba na chwilę ponownie wróciłam do sennych urojeń. Szefie, czy nie mogłabym studiować czegoś bardziej przyjemnego niż pchły, bakterie, szczury i Czarna Śmierć?
— Możesz.
— Huuurrraa!
— Sprawa epidemii przechodzi teraz do obróbki w Dziale Operacyjnym. Lecz obróbka ta opierać się będzie na twojej prognozie, a nie na wynikach analizy matematycznej.
— Muszę powtórzyć raz jeszcze: moja prognoza jest absurdem wyssanym z palca.
— Wiesz, co jest twoją najsłabszą stroną, Piętaszku? Nieświadomość własnego potencjału intelektualnego. Czy nie wyszlibyśmy na głupców, gdybyśmy oparli się na badaniach zawodowych analityków, podczas gdy wybuch epidemii nastąpiłby zgodnie z twoimi przewidywaniami, czyli o rok wcześniej? To byłaby katastrofa. A podejmując środki ostrożności o rok wcześniej, nie wyrządzimy nikomu krzywdy, nieprawdaż?
— Zamierza pan powstrzymać epidemię?! — Patrzyłam na Szefa, jakbym widziała go po raz pierwszy. Od zarania dziejów ludzkość próbuje wytępić szczury, pchły, które są roznoszone przez szczury, i zarazki, które są roznoszone przez te pchły. Tymczasem cały ten zwierzyniec istnieje i ma się świetnie.
— Na Boga, nie! Tego typu zadanie przerastałoby możliwości naszej organizacji. Nigdy nie podpisuję kontraktów, z których nie mogę się wywiązać. Poza tym jest jeszcze jeden aspekt owego problemu. Próba zapobiegnięcia wybuchowi epidemii na przykład poprzez deratyzację każdego z tych przeludnionych miast nie byłaby żadnym dobrodziejstwem. W każdym razie nie z humanitarnego punktu widzenia. Zaraza jest straszną śmiercią, lecz przynajmniej umiera się szybko. Śmierć głodowa również jest okropna… i w dodatku bardzo powolna. — Na twarzy Szefa przez chwilę widniał dziwny grymas. — Nasze działania ograniczą się jedynie do problemu zahamowania epidemii, a ściślej — nie dopuszczenia do tego, by Pasteurellapestis opuścił Ziemię. Jak to zrobić? Odpowiedz bez namysłu.
— Powodując, by eksplodowały.
— Kolonie orbitalne? To wydaje się dość drastycznym rozwiązaniem.
— Miałam na myśli pchły, bo to właściwie one roznoszą zarazki. Jeszcze przed wojnami światowymi w XX wieku ktoś odkrył, że wszy i pchły nie są w stanie przeżyć na dużych wysokościach. One po prostu eksplodują, Szefie. Powyżej jakichś pięciu kilometrów nad poziomem morza, o ile dobrze sobie przypominam. Ale można to sprawdzić, a nawet przeprowadzić niewielki eksperyment. Przyszło mi to do głowy, bo przypomniałam sobie, że Baza Beanstalk na Mount Kenya jest właśnie mniej więcej na krytycznym poziomie — a niemalże wszystkie statki kosmiczne startują właśnie stamtąd. Przy okazji klimat w tym miejscu jest gorący i suchy. Można więc dodatkowo stosować odpowiedni okres kwarantanny. To skuteczny sposób, chociaż dość czasochłonny. Ale to jeszcze nie wszystko. Kluczem do załatwienia sprawy byłby absolutny brak jakichkolwiek wyjątków. Wystarczy jedna paczuszka chroniona immunitetem dyplomatycznym. Jeden VIP, któremu pozwoli się pominąć choćby część obowiązującej procedury profilaktycznej. Jeden piesek jakiejś ważnej damy. Jedna przesyłka z laboratoryjną myszką czy innym gryzoniem. A wtedy Ell-Pięć może w ciągu paru tygodni zamienić się w osiedle-widmo. Tak samo Luna City.
— Gdybym nie miał dla ciebie innego zadania, kazałbym ci zająć się tym osobiście. Co ze szczurami?
— Szefie, ta robota naprawdę nie wzbudza we mnie entuzjazmu. Już na samą myśl o niej jestem chora. Zabicie szczura nie stanowi żadnego problemu. Wystarczy wepchnąć go do worka, potem walić w ten worek obuchem siekiery, potem strzelać do niego, potem go zatopić, a na samym końcu spalić wraz z zawartością, czyli martwym szczurem. Tylko że w tym czasie jego żywi kumple zdążą się rozmnożyć i wychować młode. Na miejsce tego jednego pojawi się tuzin nowych i zabawa zaczyna się od nowa. Jeśli kiedykolwiek udałoby się nam osiągnąć w tej walce jakiś wynik, byłby to co najwyżej remis. Wygrać nie uda się nigdy. Czasem zdobywamy chwilową przewagę, lecz szczury szybko ją niwelują. Czasami wydaje mi się, że to drużyna rezerwowa.
— Możesz to wyjaśnić bliżej?
— Skoro przedstawiciele gatunku Homo sapiens stale zajęci są próbą wytępienia siebie nawzajem, dlaczego przedstawiciele gatunku Rattus rattus nie mieliby zająć ich miejsca?
— Nonsens, Piętaszku. Wmawiasz rodzajowi ludzkiemu chęć wyginięcia. To prawda, że od dawna już posiadamy środki do popełnienia zbiorowego samobójstwa, lecz jak na razie nie zrobiliśmy tego. Nie sądzę też, byśmy kiedykolwiek posunęli się tak daleko. Po drugie zaś, by nas wyprzeć i zastąpić, Rattus rattus musiałyby wykształcić niezwykle duże czaszki, rozwinąć i udoskonalić korpusy będące w stanie czaszki owe utrzymać, nauczyć się poruszać na dwóch tylnich kończynach i rozwinąć przednie w delikatne organy zdolne do skomplikowanych manipulacji… a przede wszystkim udoskonalić swoje kory mózgowe, by były one w stanie kontrolować wszystkie te narządy. Każde stworzenie aby zająć miejsce człowieka musi najpierw samo stać się człowiekiem. Zapomnij więc o tym. Zanim porzucimy temat epidemii — czy doszłaś do jakichś konkluzji, badając teorię spisków?
— Ta hipoteza jest absurdalna. Wymienił pan szósty, czternasty i siedemnasty wiek. Oznacza to okręty żaglowe lub karawany oraz kompletny brak jakiejkolwiek wiedzy na temat bakteriologii. Mamy więc podstępnego doktora Fu Manchu hodującego w swojej pustelni miliony szczurów. Szczury te zarażane są przez pchły roznoszące bakterie — do tego nie trzeba znać się na bakteriologii. Ale celem całego tego przedsięwzięcia jest przeprowadzenie czegoś w rodzaju ataku biologicznego na wybrane miasta. I tu pojawia się problem tak zwanych środków przenoszenia broni masowej zagłady. Żaglowce? W kilka dni wszystkie szczury byłyby martwe, podobnie jak załogi okrętów. Jeszcze trudniej byłoby przetransportować gryzonie drogą lądową. Czy doszłam do jakichś konkluzji? Owszem, hipoteza taka może okazać się prawdziwa, jeśli założyć, że spiskowcy posługiwali się nowoczesną nauką oraz wehikułem czasu z odpowiednio dużą przyczepą dla szczurów. Kto polecił mi, bym się tym zajęła?
— Ja.
— Tak właśnie sądziłam. Tylko w jakim celu?
— Dzięki temu poświęciłaś zagadnieniu o wiele większą uwagę. Mam rację?
— Hmm… Jeśli mówiąc „zagadnienie” ma pan na myśli historię polityki i spisków politycznych, to owszem, ma pan rację.
— Sama widzisz.
— No więc dobrze, Szefie. Nie istnieje takie zwierzę, jak dobrze udokumentowana intryga polityczna. Czasami może tylko być zbyt dobrze udokumentowana. Wówczas dokumenty przeczą sobie nawzajem. A jeśli jakiś spisek wydarzył się naprawdę dawno — powiedzmy, że za życia poprzedniego pokolenia lub wcześniej — ustalenie prawdy staje się po prostu niemożliwe. Czy kiedykolwiek słyszał pan o człowieku nazwiskiem John F. Kennedy?
— Tak. W drugiej połowie dwudziestego wieku był prezydentem Federacji, która zajmowała teren pomiędzy Kanadą — dzisiejszą Kanadą Brytyjską — i Quebekiem oraz Królestwem Meksyku. Zginął w zamachu.
— To właśnie on. Zamordowany na oczach tysięcy świadków. Wszystko, co dotyczyło tej zbrodni i wydarzyło się przed, w czasie lub po, zostało świetnie udokumentowane. A cała ta góra materiału dowodowego sprowadza się do jednego: nikt nie wie, kto go zastrzelił, ilu ludzi strzelało, ile padło strzałów, skąd strzelano, dlaczego to zrobiono, kto był w to zamieszany oraz gdzie i kiedy zorganizowano spisek, jeśli to w ogóle był spisek. Szefie, skoro niemożliwe stało się rozwikłanie tak wówczas świeżego problemu pomimo natychmiastowego przeprowadzenia tak szczegółowego śledztwa, to jaka jest szansa odkrycia szczegółów spisku uknutego przeciwko Gajuszowi Juliuszowi Cezarowi? Jedyną rzeczą, o jakiej można powiedzieć z pewnością, jest fakt, iż ludzie pojawiający się na topie piszą oficjalne wersje, które później znaleźć można w podręcznikach historii. Są to opowiastki niewiele bardziej uczciwe i szczere od autobiografii.
— Autobiografie są zazwyczaj szczere, Piętaszku.
— Że co? Szefie, co pan dzisiaj palił?
— Jeszcze nic. Autobiografie są zazwyczaj szczere i uczciwe, co wcale nie musi oznaczać, iż mówią prawdę.
— Zdaje się, że się zgubiłam.
— To pomyśl nad tym. Nie mogę poświęcić ci dzisiaj więcej czasu. Za dużo trajkoczesz i zbyt często zmieniasz temat. Pohamuj swój język, kiedy próbuję ci coś powiedzieć. Pracujesz teraz stale przy klawiaturze terminalu i starzejesz się. Widzę, że zaczęłaś poruszać się ociężale. Nie zaryzykuję więcej wysłania cię do pracy w terenie…
— Przecież się nie skarżę!
— Prosiłem, byś mi nie przerywała. Nie musisz od razu przejść do pracy za biurkiem. Spędzaj mniej czasu przy konsoli, a więcej na ćwiczeniach. Nadejdzie może taki dzień, że twoja sprawność znowu będzie w stanie zagwarantować ci przeżycie. I może nawet uratować życie innych ludzi. Tymczasem pomyśl o dniu, w którym będziesz musiała zacząć liczyć wyłącznie na siebie. Powinnaś opuścić tę planetę. Ameryka Północna straciła ostatnią szansę odwrócenia procesu rozpadu Cywilizacji Odrodzenia. Powinnaś zatem pomyśleć o możliwościach, jakie istnieją na innych planetach. Niekoniecznie w Układzie Słonecznym. Mam na myśli wszystkie planety; od ekstremalnie prymitywnych, aż po wysoko rozwinięte. Dowiedz się o wszystkich kosztach i zaletach emigrowania na którąś z nich i wybierz tę, która wyda ci się najbardziej odpowiednia. Będziesz potrzebowała pieniędzy. Czy chcesz, aby moi agenci odzyskali sumę, na jaką oszukano cię na Nowej Zelandii?
— Skąd pan wie, że zostałam wykiwana?
— Daj spokój, nie jesteśmy dziećmi.
— Hmm… Mogę się nad tym zastanowić?
— Oczywiście. Co do twojej przyszłej migracji: wolałbym, byś nie udawała się na planetę Olimpia. Poza tym jednym przypadkiem nie mam żadnych specjalnych życzeń czy rad, oprócz tego, byś w ogóle opuściła Ziemię. Kiedy byłem młody, myślałem, że mogę zmienić ten świat. Teraz nie mam już złudzeń, lecz z pewnych przyczyn muszę robić to, co robię. Ty jednak nadal jesteś młoda i długo jeszcze będziesz, a z racji twego niezwykłego pochodzenia nie powinny łączyć cię z tą planetą i jej mieszkańcami zbyt silne więzi emocjonalne. Nie chciałem poruszać tego tematu, póki nie zerwałaś ze swoją S-grupą na Nowej Zelandii.
— To nie jaz nią zerwałam. Zostałam kopnięta w dupę!
— Dokładnie. Kiedy podejmujesz jakąś decyzję, pomyśl zawsze o tej historyjce Bcnjamina Franklina o gwizdku, a potem odpowiedz sobie, czy nie płacisz za swój gwizdek zbyt wiele. To wszystko, co chciałem ci powiedzieć. Masz do zrobienia dwie rzeczy. Przestudiować wszystko, co dotyczy kompleksu korporacji Shipstone, łącznie z jej zewnętrznymi powiązaniami — to raz. Poza tym, gdy spotkamy się następnym razem, chcę, byś opowiedziała mi szczegółowo o wszystkich objawach zmierzchu kultury. Teraz jesteś wolna.
Szef odwrócił się do swojej konsoli, więc wstałam z fotela. Nie mogłam jednak wyjść, nie zadawszy kilku istotnych pytań.
— Szefie, czyja nie mam żadnych obowiązków? Mam po prostu studiować co popadnie? Przecież to do niczego nie prowadzi.
— Mylisz się. Jest w tym pewien cel. I masz obowiązki. Po pierwsze, uczyć się. Po drugie, odpowiadać na wszystkie pytania, choćby nie wiem jak niedorzeczne ci się one wydawały.
— Tylko tyle?
— A czego jeszcze byś chciała?
— No… może jakiegoś tytułu zawodowego.
— Piętaszku, zaczynasz myśleć kategoriami prawdziwego biurokraty. „Tytuł zawodowy”, dobre sobie. W porządku. Mianuję cię Sztabowym Analitykiem Intuicyjnym, podległym bezpośrednio i wyłącznie mnie. Ale tytuł ten nakłada na ciebie pewne zobowiązania. Zabraniam ci prowadzenia jakichkolwiek poważnych dyskusji z pozostałymi członkami Sekcji Analitycznej Sztabu. Możesz z nimi sypiać, jeśli chcesz — wiem, że dwaj goszczą niekiedy w twoim łóżku — lecz konwersację ogranicz do tematów raczej banalnych.
— Szefie, wolałabym, żeby spędzał pan nieco mniej czasu pod moim łóżkiem.
— Spędzam go tam dokładnie tyle, ile wymaga dobro twoje i tej organizacji. Wiesz chyba, że dzisiaj nieobecność Oczu i Uszu świadczy jedynie o tym, iż są one bardzo dobrze ukryte. Mogę cię zapewnić, że w sprawach dotyczących bezpieczeństwa organizacji nie mam wstydu.
— Pan w ogóle nie ma wstydu, Szefie. Niech mi pan odpowie na jeszcze jedno pytanie: kto stoi za Czerwonym Czwartkiem? Trzecia fala zamachów spaliła na panewce; czy będzie czwarta? O co właściwie w tym wszystkim chodzi?
— Sama się dowiedz. Gdybym ci powiedział, nadal niczego byś nie wiedziała. Po prostu usłyszałabyś coś dla siebie niezrozumiałego. Przestudiuj uważnie to, co ci poleciłem, a wówczas, pewnej nocy — takiej, gdy będziesz spała sama — obudzę cię i zapytam. A ty udzielisz mi odpowiedzi, i wtedy będziesz wiedzieć.
— Do ciężkiej cholery, czy pan zawsze wie, kiedy śpię sama?
— Zawsze — odrzekł i odwrócił się. — Odprawa skończona.