Rozdział XXIX

Statek kosmiczny — statek hiperkosmiczny — jest niesamowicie interesującym miejscem. Oczywiście, trzeba dysponować przeogromną wiedzą z zakresu mechaniki kwantowej i geometrii wielowymiarowej, aby zrozumieć, co popycha taki statek. Wiedzy, której ja nie posiadam i najprawdopodobniej nigdy nie posiądę, choć bardzo bym chciała. Rakiety? To nie problem. Zasady dynamiki Newtona zna i rozumie prawie każdy, kto skończył szkołę podstawową. Ale antygrawitatorowce były zupełną tajemnicą, dopóki dr Forward nie wyjaśnił zasady ich działania. Dzisiaj są praktycznie wszędzie. Ale jak to się dzieje, że statek ważący około stu tysięcy ton (tak powiedział mi kapitan) jest w stanie osiągnąć prędkość niemalże stukrotnie przekraczającą prędkość światła? I to bez narażania załogi i pasażerów na najmniejsze choćby przeciążenie!

Tego nie dowiem się chyba nigdy. H.S. „Forward” wyposażony jest w najpotężniejsze Napędy, jakie kiedykolwiek widziałam… lecz Tim Flaherty (drugi oficer-mechanik) twierdzi, że są one w pełni wykorzystywane tylko do połowy każdego z kolejnych etapów; później zużywana jest jedynie minimalna część energii, potrzebna do podtrzymania tak zwanych funkcji pomocniczych (ogrzewanie statku, gotowanie, oświetlenie etc.).

Dla mnie brzmi to jak pogwałcenie prawa zachowania energii — tak właśnie powiedziałam Timowi. Obruszył się i zapewnił mnie, iż statek działa w taki sposób właśnie dzięki prawu zachowania energii. Po prostu krąży ona w czymś na kształt zamkniętego obiegu, w którym straty są tak znikome, że wręcz niezauważalne.

Sama nie wiem, czy mam w to wierzyć. W każdym razie to działa.

Nawigacja na tym statku jest sprawą, w której jeszcze trudniej się połapać. Tylko że nie nazywa się to ponoć nawigacja, ani nawet astrogacja; nazywa się to „kosmonautyka”. Nie jestem jednak pewna, czy ktoś tu nie nabija mnie w butelkę. Inżynierowie pokładowi wszyscy jak jeden twierdzą, że oficerowie na mostku (to nie jest prawdziwy most), zajmujący się kosmonautyka znajdują się na statku jedynie po to, by robić dobre wrażenie. Rzekomo całą robotę wykonują za nich komputery. Natomiast drugi oficer, Jaime Lopez, powiedział mi, że inżynierowie pokładowi muszą być na statku wyłącznie dlatego, iż takie są wymagania związku. Bez nich komputery dałyby sobie ponoć radę równie dobrze.

Słuchając jednych i drugich, czułam się jak na wykładzie. Szkoda tylko, że nie znałam języka, którym posługiwali się wykładowcy.

Przekonałam się jednak o czymś, co w Las Vegas nie przyszłoby mi do głowy. Otóż sądziłam zawsze, iż każde Wielkie Tournee zaczyna się od Ziemi, następnie liniowce odwiedzają Proxime, Outpost, Fiddler’s Green, Forest, Botany Bay, Halcyon, Midway i The Realm w takiej, a nie innej kolejności, po czym wracają na Ziemię, a ściślej do Bazy Stacjonarnej. Tak właśnie napisane było na plakatach i w folderach reklamowych. Tymczasem myliłam się. Każda podróż przebiega inaczej. Zazwyczaj odwiedzano wszystkie dziewięć planet, lecz co do kolejności — jedyną pewną rzeczą jest fakt, że wszystkie wyprawy zaczynają się na Ziemi i że ostatnią planetę przed powrotem na Ziemię stanowi odległy od niej o prawie sto lat świetlnych (98,7+) The Realm. Harmonogram międzylądowań na pozostałych siedmiu planetach jest ustalany każdorazowo odrębnie, co wcale nie oznacza, że za każdym razem wygląda inaczej. Istnieje też pewna reguła, którą kosmonautycy posługują się przy układaniu owego harmonogramu. W miarę oddalania się od Ziemi dystans pomiędzy kolejnymi międzylądowaniami musi wzrastać, natomiast w czasie powrotu musi być coraz mniejszy. Nie jest to nawet w części tak skomplikowane, jak wygląda na pierwszy rzut oka — oznacza po prostu, iż statek nigdy nie wraca tą samą trasą, którą przybył na najbardziej odległą planetę. W taki sam sposób planuje się wielkie zakupy, wymagające odwiedzenia co najmniej kilku sklepów.

Metoda owa pozostawia sporo elastyczności. Dziewięć gwiazd, stanowiących słońca tych planet, ustawione jest mniej więcej w jednej linii. Przyjrzyjcie się szkicowi z gwiazdozbiorami Centaura i Wilka. Jeśli patrzy się z Ziemi, wszystkie owe gwiazdy leżą albo w przedniej części Centaura, albo w środkowej części Wilka. (Wiem, że wilk nie wygląda najlepiej, lecz weźcie pod uwagę fakt, iż centaur katuje go już od tysięcy lat. Poza tym nigdy nie widziałam prawdziwego wilka, ten jest więc najlepszy, jakiego potrafiłam narysować. Jeśli się nad tym głębiej zastanowić, centaura też nigdy nie widziałam).

Mniej więcej w taki właśnie sposób gwiazdy te wyglądają nocą na ziemskim niebie. Aby je zobaczyć, trzeba jednak znajdować się co najmniej tak daleko na południu jak Miami czy Hong Kong. I nawet wtedy gołym okiem dostrzec można jedynie Alfa Centauri.

Alfa Centauri (Rigil Centaurus) świeci na ziemskim niebie jako trzecia co do jasności gwiazda. Właściwie są to trzy gwiazdy: jedna olśniewająco jasna, będąca bratem-bliźniakiem naszego Słońca, jedna świecąca nieco mniej intensywnie niż ta, w pobliżu której się znajduje, oraz jedna oddalona i lekko przyćmiona, mała towarzyszka wirująca wokół dwóch pozostałych w odległości jakichś piętnastu lat świetlnych. Przed laty Alfa Centauri znana była jako Proxima. Dopiero później ktoś zadał sobie trud, by zmierzyć odległość do owego trzeciego, skromnego kuzyna i odkrył, iż jest on o włos bliżej, niż sądzono wcześniej, więc nazwa Proxima lub „Najbliższa” zastąpiona została przez nową nazwę, która dokładniej oddawała rzeczywisty stan. Potem, kiedy na trzeciej planecie Alfa Centauri A (bliźniak Słońca) założono pierwsze ziemskie kolonie, koloniści nazwali ją Proxima.

W końcu astronomowie, którzy usiłowali zmienić nazwę owej zamglonej towarzyszki, umarli, a koloniści pozostali przy swoim. Kto zresztą wie, czy nie słusznie — ich planeta, chociaż dziś nieco bliższa, niedługo oddali się. Wstrzymajcie tylko oddech na kilka tysiącleci.

Przyjrzyjcie się teraz drugiemu szkicowi, którego rzędną stanowi rektascensja w godzinach i minutach, a odciętą odległość od Ziemi w latach świetlnych.

Byłam chyba jedyną osobą na tym statku, która nie miała pojęcia, iż pierwszą planetą, przy jakiej się zatrzymamy, nie będzie Proxima. Pan Lopez (ten, który pokazywał mi mostek) patrzył na mnie, jak gdybym była opóźnionym w rozwoju dzieckiem, które zadało właśnie kolejne głupie pytanie (nie miało to zresztą większego znaczenia, gdyż mój mózg stanowił część mego ciała interesującą go akurat najmniej). Wolałam nie wyjaśniać mu, że zostałam wciągnięta na listę pasażerów dosłownie w ostatniej chwili; nie chciałam prowokować dalszych pytań. Zresztą od Panny Bogackiej rzadko kto wymaga błyskotliwego umysłu.

Z reguły statek zatrzymuje się na Proxima zarówno na początku podróży, jak i w drodze powrotnej. Pan Lopez cierpliwie wyjaśnił mi, że tym jednak razem w Bazie Stacjonarnej było niewiele towarów i zaledwie kilkunastu pasażerów chcących udać się na Proxima, co nie stanowiło dostatecznego powodu, by zatrzymywać się tam dwukrotnie. Postanowiono więc, iż owe towary i pasażerowie zaczekają miesiąc, aż zabierze ich „Maxwell”, a „Forward” zatrzyma się na Proxima dopiero, gdy będzie wracał z towarami i być może pasażerami zabranymi z pozostałych siedmiu planet. Pan Lopez powiedział mi też, że samo podróżowanie w kosmosie na odległość wielu lat świetlnych nie pochłania wcale tak dużo pieniędzy, jak mogłoby się wydawać. Za to lądowanie na jakiejkolwiek planecie jest bardzo, ale to bardzo kosztowne. Każdy postój musi się więc po prostu opłacać.

Oto trasa całej podróży, jaką mieliśmy odbyć (jeszcze raz przyjrzyjcie się drugiemu szkicowi): najpierw Outpost, następnie Botany Bay, potem kolejno The Realm, Midway, Halcyon, Forest, Fiddler’s Green, Proxima (nareszcie!) i powrót na Ziemię.

Nie powiem, abym była niezadowolona z tej trasy. Wręcz przeciwnie. Pozbędę się owej „najcenniejszej przesyłki w całej galaktyce”, zanim jeszcze upłynie miesiąc od wyruszenia z Bazy Stacjonarnej, i całą resztę podróży, czyli większą jej część, odbędę jako prawdziwa turystka. Czyż to nie cudowne?! Żadnej odpowiedzialności i mnóstwo czasu na przyjrzenie się wszystkim koloniom, które mieliśmy odwiedzić. Jeśli Piętaszek (albo Panna Bogacka) nie potrafi cieszyć się z takiej perspektywy, to czas najwyższy poddać ją kremacji — jest martwa.

Spójrzcie teraz na trzeci wykres — ten, którego osie współrzędnych obrazują deklinację południową oraz odległość od Ziemi. Jeśli przyjrzeć się mu dokładnie, trasa podróży wydaje się zupełnie zrozumiała i jasna. Lecz jeśli porównać go z wykresem drugim, można się przekonać, iż odcinek pomiędzy Botany Bay a Outpost, który na wykresie trzecim wydaje się przechodzić przez fotosferę słońca Forest, w rzeczywistości mija ją w odległości wielu lat świetlnych.

Naszkicowanie rzeczywistego wyglądu całej trasy wymagałoby trzech wymiarów. Spróbujcie wziąć dane z wszystkich wykresów i wrzucić je do swojego terminalu. Poddając je nieskomplikowanej obróbce, uzyskacie trójwymiarowy hologram. Dopiero wtedy będziecie mieć pełen obraz trajektorii lotu H.S. „Forward”. Jeden taki hologram przechowywany jest w pamięci komputera na mostku. Pan Lopez, który sporządził dla mnie te szkice (z wyjątkiem Joe Centaura i złego wilka) przestrzegł mnie, że płaski rysunek nie jest w stanie zobrazować trójwymiarowej kosmonautyki. Jeśli jednak ktoś potrafi spojrzeć na owe szkice jak na rzuty na trzy płaszczyzny zamkniętej linii łamanej, to być może wyobrazi sobie, jak w rzeczywistości wyglądała trasa naszej podróży.

Wręczając mi różne wydruki, pan Lopez ostrzegł mnie również, że zawarte w nich współrzędne podane są z dokładnością na poziomie szkoły podstawowej. Ustawiając teleskop według owych danych, można znaleźć właściwą gwiazdę, lecz dla nauki lub kosmonautyki potrzeba o wiele więcej miejsc po przecinku oraz poprawki „na epokę”. Chodzi o to, by w umiejętny sposób korygować dane zależnie od ruchu poszczególnych ciał niebieskich. Ruch słońca Outpost jest na przykład bez znaczenia, gdyż odbywa się on zgodnie z całym ruchem w naszej części galaktyki. Lecz wektor prędkości gwiazdy Fiddler’s Green (Nu[2]Lupi) wynosi sto trzydzieści osiem kilometrów na sekundę, co oznacza, że pomiędzy odległymi o pięć miesięcy kolejnymi odwiedzinami H.S. „Forward” na tej planecie Fiddler’s Green zmieni swe położenie o ponad półtora miliarda kilometrów. Przyznam, iż dla mnie brzmi to trochę niepokojąco. Według pana Lopeza jest to największe zmartwienie kapitana, gdyż jego statek przyniesie zyski tylko wtedy, jeśli podczas wyprowadzania go z nadprzestrzeni w pobliżu planety-portu uda się uniknąć zderzenia z czymś takim, jak na przykład gwiazda. Dla mnie wygląda to jak prowadzenie energobilu z zawiązanymi oczami.

Na szczęście jednak nigdy nie będę pilotować żadnego liniowca hiperprzestrzennego, a kapitan van Kooten wyglądał na człowieka, który zna się na tym, co robi. Niemniej w czasie obiadu zwierzyłam się mu ze swych obaw.

— Jakoś trafimy, proszę nie martfić się. Tylko ras musieliśmy fysłać kilku chłopcóf f kapsule lątofniczej, by kupili coś f piekarni i przy okasji sprafcili, kcie jesteśmy.

Nie wiem, czy oczekiwał, iż przyjmę to jako dobry żart, czy też miałam udawać, że mu uwierzyłam. Na wszelki wypadek zapytałam więc, co takiego kupili w tej piekarni. Kapitan odwrócił się do jakiejś starszej damy siedzącej z jego lewej strony i udał, że nie dosłyszał pytania.

Kapitan van Kooten jest naprawdę bardzo uprzejmym człowiekiem, traktującym wszystkich wokół po ojcowsku. Bez trudu jednak potrafię go sobie wyobrazić z pistoletem w jednej dłoni i szablą w drugiej, nacierającego w pojedynkę na zgraję buntowników i podrzynaczy gardeł. To właśnie dzięki niemu wszyscy na statku czuli się bezpiecznie.

Shizuko nie jest jedynym cerberem, jakiego mi przydzielono. Zidentyfikowałam, jak sądzę, jeszcze czterech innych i wątpię, czy to już wszyscy. Czasem, rozglądając się wokół, nie widzę żadnego z nich, a więc najprawdopodobniej musi być ktoś jeszcze.

Paranoja? Tak to wygląda, lecz ja nie jestem paranoiczką. Jestem profesjonalistką, która pozostaje przy życiu tak długo, ponieważ zawsze w porę zauważa wszystko, co może jej zagrozić. Na tym statku jest sześciuset trzydziestu dwóch pasażerów pierwszej klasy, około sześćdziesięciu ludzi w mundurach, wliczając w to załogę, oraz grupa fordanserów, aktorów, konferansjerów i innych zabawiaczy. Ci ostatni chodzą ubrani tak samo jak pasażerowie, lecz są młodzi i stale uśmiechnięci, co zresztą należy do ich obowiązków.

Co do pasażerów, to ci, którzy (jak na przykład ja) liczą sobie mniej niż siedemdziesiąt lat, stanowią nieliczne wyjątki. Mamy tu troje nastolatków — chłopca i dwie dziewczynki, trzy kobiety w wieku około trzydziestu lat oraz szczęśliwą młodą parę w podróży poślubnej. Cała reszta na pokładzie pierwszej klasy to kandydaci i kandydatki na pacjentów klinik geriatrycznych lub ich stali bywalcy. Wszyscy są bardzo starzy, bardzo bogaci i niemożliwie wręcz egocentryczni. Wyjątek stanowi kilkoro zdziecinniałych staruszków, którym udało się dobrnąć do sędziwego wieku i nie zgorzknieć.

Naturalnie żaden z tych starych pierników nie może być moim strażnikiem. Z pewnością nie jest nim również nikt spośród młodzieży. Gdyby nie fakt, iż każdy z młodszych oficerów jest na służbie przez osiem godzin dziennie, mogłabym podejrzewać, że któryś z nich został wyznaczony, aby mnie obserwować. Oni jednak kręcili się wokół mnie z całkiem innego powodu. Na tym statku jest zdecydowanie zbyt mało młodych kobiet, z którymi można by pójść do łóżka — trzydziestu młodzieńców w mundurach kontra trzy samotne niewiasty oraz Piętaszek. W takich warunkach musiałabym mieć bardzo nieświeży oddech, by odstraszyć tę zgraję wygłodzonych samców.

Pozostaje więc niewielka grupa pasażerów, o których dotychczas nie wspomniałam. Pierwsza klasa? Owszem, jadają w Sali Nektarowej. Biznesmeni podróżujący w interesach? Może tak, lecz według pierwszego asystenta płatnika biznesmeni wybierają zazwyczaj drugą klasę. Nie tak luksusową, lecz równie wygodną i o połowę tańszą. A więc…?

Kiedy Jerry Madsen zabiera mnie do „Czarnej Dziury”, przy barze siedzi samotnie zawsze ten sam typ, bawiący się szklaneczką z drinkiem. Kiedy następnego ranka Jimmy Lopez zabiera mnie na basen, ten sam facet już tam czeka. Kiedy w sali klubowej gramy z Tomem i jego przyjaciółmi w brydża, mój „cień” układa pasjansa przy stoliku w przeciwległym końcu sali. Następnego dnia sytuacja się powtarza. Zmienia się tylko anioł stróż.

Na początku mógł to jeszcze być przypadek, lecz trzeciego dnia nie miałam już wątpliwości, że gdy tylko opuszczam kabinę BB, któryś z nich jest w zasięgu wzroku. Z reguły trzymają się ode mnie tak daleko, na ile tylko pozwalają wymiary pomieszczenia, w którym się akurat znajduję, lecz nawet na chwilę nie spuszczają mnie z oka.

Rozumiem doskonale to, co powtarzał mi kilkakrotnie pan Sikmaa: przenoszę „najcenniejszą przesyłkę w całej galaktyce”. Czy był jednak sens organizować mi obstawę nawet tu — na statku? Czyżby mój pracodawca obawiał się, że ktoś mógłby się zaczaić i spróbować wykraść to, co schowano za moim pępkiem? Nonsens!

A jeśli to nie pan Sikmaa? Jeśli ktoś inny wynajął tych ludzi? Tajemnica mogła przestać być tajemnicą, zanim jeszcze opuściłam Ziemię. Pan Sikmaa wyglądał na człowieka, który nie miele bez potrzeby językiem, ale co z Mosbym i jego zazdrosną sekretarką? Cóż, Piętaszku, dowiemy się pewnie wcześniej czy później. Myślę jednak, że raczej wcześniej.

Wieczorem.

Te dwie młode kobiety również należą do mojej troskliwej obstawy. Pojawiają się jednak w pobliżu jedynie tam, gdzie mężczyźni nie mają wstępu: salon piękności, butik z damską bielizną, damska sauna bądź toaleta itp. Gdzie diabeł nie może…

Nigdy mnie nie zaczepiają ani nie niepokoją w inny sposób, lecz ich bezustanne towarzystwo zaczyna już mnie męczyć. Będę zadowolona, gdy dotrzemy do The Realm i pozbędę się wreszcie tej przesyłki. Dopiero wtedy będę się mogła w pełni cieszyć urokami międzygwiezdnej podróży. Na szczęście najlepsza jej część zacznie się, gdy opuścimy The Realm. Outpost jest planetą tak mroźną (dosłownie), że nie zaplanowano tam żadnej wycieczki poza statek. O Botany Bay mówi się, że jest bardzo uroczym miejscem, i prawdę mówiąc chciałabym sama przekonać się, ile w tym prawdy. Niewykluczone, iż właśnie tam wyemigruję z Ziemi.

The Realm opisywana jest w folderach reklamowych jako planeta przepiękna i przebogata. Jej również chciałabym się przyjrzeć, lecz wyłącznie jako turystka. W każdym razie z pewnością nie jako potencjalna imigrantka. Co prawda kolonia ta ma opinię dobrze rządzonej, lecz w rzeczywistości panuje tam absolutna dyktatura. W Imperium Chicago nieraz miałam okazję przekonać się, jak w praktyce wygląda ta forma rządów. Jest jednak jeszcze jeden, znacznie ważniejszy powód, dla którego nigdy nie poproszę władz The Realm o wizę (migracyjną. Zbyt dużo wiedziałam. Oficjalnie pan Sikmaa nie powiedział mi, co zawiera przesyłka, a ja o nic nie pytałam. Wolę jednak nie kusić losu.

Midway jest następną planetą, którą chcę jedynie zwiedzić, nie chcąc na niej zamieszkać. Dwa słońca na niebie to wystarczająco, by uczynić to miejsce osobliwym. Lecz wyjątkowo osobliwym czyni je dopiero papież, przebywający tam na wygnaniu. Dowiedziałam się, iż to prawda, że nabożeństwa są tam odprawiane publicznie. Powiedział mi o tym kapitan van Kooten, a Jerry widział to ponoć nawet na własne oczy i twierdzi, że każdy może wziąć udział w mszy. Za nic nie trzeba płacić, lecz datki na dobroczynność są ponoć bardzo mile widziane i należą do dobrego tonu.

Kusi mnie, by to zobaczyć. Niczego bym przecież nie ryzykowała, a druga taka okazja może się już nie zdarzyć.

Oczywiście, będę chciała przyjrzeć się również Halcyonowi i Fiddler’s Green. Obie planety muszą być wyjątkowe, w przeciwnym razie nie żądano by tak wysokich opłat. Będę tam jednak szukać przede wszystkim tego, o czym milczą fordery. Pamiętacie, co mówiłam o Edenie? Postąpiłabym bardzo głupio, prosząc Glorię, by zapłaciła górę pieniędzy za to, bym mogła wyemigrować do miejsca w którym życie okazałoby się nie do zniesienia, i z którego nie byłoby już powrotu.

Na Forest turysta nie znajdzie niczego ciekawego. Planeta owa nie ma w sobie żadnego powabu. Chcę jednak przyjrzeć się jej dokładnie, zanim odrzucę ją definitywnie jako miejsce, w którym ewentualnie mogłabym zamieszkać. Jest to najmłodsza z ziemskich kolonii, ciągle jeszcze pełna placów budów i nadal w pełni uzależniona od Ziemi. Ale być może właśnie tego potrzebowałam: przyłączyć się do pionierskich osadników i cieszyć się tą radością, jaką daje udział w budowaniu od podstaw zupełnie nowego świata.

Jerry zrobił kwaśną minę, gdy mu o tym powiedziałam. Twierdzi, iż powinnam przez jakiś czas zostać na tej planecie… i przekonać się na własnej skórze, że ci, którzy opisują uroki życia w dziewiczym lesie — albo nigdy nie próbowali tego sami, albo mocno przesadzają.

Sama nie wiem. Może rzeczywiście powinnam załatwić sobie bilet z prawem przerwy w podróży? Za parę miesięcy mogłabym powrócić na Ziemię tym samym statkiem lub jedną z jego siostrzanych jednostek. Muszę spytać kapitana.

Wczoraj w teatrze „Gwiezdny Pył” było przedstawienie holowizyjne — komedia muzyczna „Jankes z Connecticut i Królowa Guinevere”. Zapowiadało się przepyszne widowisko z romantyczną muzyką, pięknymi końmi i wielką pompą. Koniecznie chciałam to zobaczyć. Wymknęłam się więc zgrai swoich amantów i na salę weszłam sama. No, powiedzmy, że prawie sama. Nie próbowałam nawet uniknąć towarzystwa moich aniołów stróżów.

Ten mężczyzna — w myślach nazywałam go „numer trzy”, choć na liście pasażerów figurował jako „Howard J. Bullfinch z San Diego” — wszedł za mną i usiadł tuż za moimi plecami. Dziwne, jako że zazwyczaj wszyscy oni trzymają się ode mnie tak daleko, jak tylko pozwalają na to rozmiary pomieszczenia. Może obawiał się stracić mnie z oczu, kiedy przygasną światła? Nie wiem. Jego obecność za mną rozpraszała mnie, nie potrafiłam skupić się na sztuce. Gdy królowa zatopiła wreszcie szpony w Jan kęsie i powlokła go do swego buduaru, ja, zamiast myśleć o uciechach wydobywających się z holotanku, usiłowałam posortować i przeanalizować wszelkie wonie, które do mnie docierały. Dla kogoś, kto siedzi w zatłoczonej sali teatralnej, nie jest to łatwe zadanie.

Gdy sztuka skończyła się i ponownie rozbłysły światła, dotarłam do bocznego przejścia między rzędami foteli dokładnie w tym samym momencie, co mój cień. Uprzejmie przepuścił mnie przed sobą. Uśmiechnęłam się i podziękowałam mu, po czym wyszłam głównymi drzwiami. Poszedł za mną. Za owymi drzwiami są cztery stopnie, po których schodzi się na korytarz. Udałam, że potknęłam się na jednym z nich. Przechyliłam się do tyłu i wpadłam wprost w jego ramiona.

— Najmocniej przepraszam — powiedziałam. — Upadłabym, gdyby nie pan. Czy w ramach rewanżu mogę zaprosić pana na drinka do baru „Pod Centaurem”? Oczywiście ja stawiani.

— Och, drobnostka. Nie ma czym zawracać sobie głowy.

— A jednak upieram się. Przy okazji wytłumaczy mi pan, dlaczego mnie pan śledzi, kto pana wynajął i jeszcze kilka innych spraw.

Zawahał się.

— To chyba jakaś pomyłka. Pani mnie z kimś myli.

— Nie, Mac. Z nikim cię nie mylę. Pójdziesz ze mną, czy wolisz raczej wytłumaczyć się przed kapitanem?

Na jego twarzy pojawił się tajemniczy — a może cyniczny — uśmiech.

— Pani słowa brzmią przekonywująco, choć popełnia pani błąd. Zgoda, lecz to ja zapłacę za drinki.

— W porządku. W końcu jesteś mi to winien. Zresztą nie tylko to.

Wybrałam stolik w samym rogu, dzięki czemu nikt nie mógł nas podsłuchiwać. Nie oznaczało to bynajmniej, że nie byliśmy podsłuchiwani przez jakieś Ucho. Lecz czyż można w ogóle uniknąć Ucha na pokładzie statku hiperprzestrzennego? Nie można.

Gdy podano nam drinki, odezwałam się niemalże szeptem: — Potrafisz czytać z ruchu warg?

— Niezbyt dobrze — odrzekł, także szepcząc.

— W takim razie będziemy mówić tak cicho, jak to możliwe, i miejmy nadzieję, że gwar zakłóci odbiór Uszom, które gdzieś tu z pewnością są zainstalowane. Mac, na początek odpowiedz mi na jedno pytanie: czy kiedykolwiek potem zgwałciłeś jeszcze jakąś bezbronną kobietę?

Zachwiał się na swoim siedzeniu. Każdy by się zachwiał, otrzymując dobrze wymierzony cios. Nie dał się jednak zbić z tropu. Najwyraźniej doceniał moją inteligencję, lecz sam również nie był w ciemię bity.

— W jaki sposób rozpoznała mnie pani, panno Piętaszek?

— Zapach — odrzekłam — zapach przede wszystkim. Usiadłeś zbyt blisko mnie. Później, gdy wychodziliśmy z teatru, zmusiłam cię, byś się odezwał. Dałeś się też nabrać na numer z potknięciem i objąłeś mnie, gdy udawałam, że się przewracam. To wszystko. Czy jest tu jakieś Ucho skierowane w naszą stronę?

— Bardzo możliwe. Prawdopodobnie jednak nie nagrywa i w tej chwili nie jest raczej przez nikogo kontrolowane.

— Ale ryzyko istnieje. — Zastanowiłam się. Spacerować w tę i z powrotem wzdłuż promenady? W takim układzie każde Ucho miałoby spory problem bez bieżącego naprowadzania. Lecz równie dobrze mogło być naprowadzane automatycznie. Skąd pewność, że Mac nie miał przy sobie radioboi? Nawet ja sama mogłam ją bezwiednie nosić. Basen pływacki? Akustyka na basenie jest raczej zła, a więc dla mnie w tym przypadku dobra. Jednak, do cholery, potrzebowałam miejsca nieco bardziej odosobnionego.

— Zostaw swojego drinka i choć ze mną — powiedziałam.

Zabrałam go do swojej kabiny. Drzwi otworzyła nam Shizuko. Czasami mam wrażenie, że czuwa przez okrągłe dwadzieścia cztery godziny.

— Shizuko — zapytałam — jakie mamy plany na dzisiejszy wieczór?

— Przyjęcie u płatnika, panienko. O dziewiętnastej.

— Rozumiem. Idź teraz na spacer. Masz wolne przez najbliższą godzinę.

— Nie zdążymy. Wrócę za trzydzieści minut.

— Powiedziałam: za godzinę!

— Tak, panienko — odrzekła pokornie. Zauważyłam jednak, że wcześniej zerknęła ukradkiem na Maca i że ten ledwie dostrzegalnie skinął głową.

Gdy Shizuko zamknęła za sobą drzwi, spytałam półgłosem: — Kto jest szefem; ty, czy ona?

— To sprawa dyskusyjna — odpowiedział. — Może „współpracujący ze sobą niezależni agenci” będzie trafniejszym określeniem.

— Rozumiem. Ona jest prawdziwym fachowcem, Mac. Wiesz, gdzie są tu zainstalowane Uszy, czy też będziemy musieli uciec się do jakichś sztuczek, aby zakłócić im odbiór? Nie chcesz chyba, by rozmowa o twojej plugawej przeszłości została gdzieś nagrana? Jeśli chodzi o mnie, to nie mam nic do ukrycia. Ostatecznie, byłam tylko niewinną ofiarą. Zależy mi jednak na tym, byś ty mógł mówić swobodnie.

Zamiast odpowiedzi wskazał palcem trzy miejsca: kanapę na końcu salonu, moje łóżko i drzwi do łazienki. Następnie dotknął swojego oka i wyciągnął palec w kierunku miejsca naprzeciw kanapy, w którym przepierzenie stykało się z sufitem.

Kiwnęłam głową na znak, że zrozumiałam, po czym ustawiłam dwa fotele w rogu salonu najbardziej odległym od Oka, które wskazał Mac. Zrobiłam to tak, by zejść z „linii wzroku” elektronicznego szpicla. Włączyłam terminal i wrzuciłam dysk z nagraniami chóru z Salt Lakę City. Wątpiłam, by jakiekolwiek Ucho było w stanie wyłowić nasze głosy z tej kakofonii dźwięków.

— Mac — zapytałam, gdy usiedliśmy — czy możesz podać mi jakiś powód, dla którego nie powinnam cię zabić od razu?

— Tak po prostu, nie wysłuchawszy mnie nawet?

— A niby po co miałabym urządzać przesłuchanie? Zgwałciłeś mnie, nie podlega to żadnej dyskusji. Daję ci jednak szansę. Czy jesteś w stanie wymyśleć przyczynę, dla której nie powinieneś zostać za swą zbrodnię skazany w trybie doraźnym?

— Skoro przedstawiasz to w taki sposób, to nie. Nie jestem w stanie podać takiej przyczyny.

Nie wyglądał na zbyt wystraszonego. Ludzie kiedyś wpędzą mnie do grobu.

— Irytujesz mnie, Mac. Nie widzisz, że nie chcę cię zabić i szukam jakiegoś rozsądnego powodu, by tego nie zrobić? Bez twojej pomocy nie dam sobie jednak rady. Powiedz, jak udało ci się wplątać w tak brudną sprawę, jak zbiorowy gwałt na związanej, bezbronnej kobiecie?

Przez chwilę milczał i zastanawiał się. W końcu powiedział: — Mógłbym twierdzić, że zrobiłem to wyłącznie dlatego, że gdybym odmówił udziału lub się sprzeciwiał, sam wydałbym na siebie wyrok.

— Czy to prawda? — spytałam, czując doń coraz większą pogardę.

— To także prawda, a właściwie jej część, która i tak nie ma znaczenia, bo prawdziwy powód był inny. Nikt mnie nie zmuszał. Sam chciałem to zrobić. Jest w tobie tyle seksu, że skusiłabyś nawet słupnika*…[*„Słupnik — asceta, średniowieczny pokutnik, odbywający swą pokutę przywiązany do słupa] albo zmusiła Wenus, by przedzierzgnęła się w Lesbos. Próbowałem wmówić sobie, że nie mogłem się wykręcić, lecz to kłamstwo. O’key, jeśli chcesz, pomogę ci upozorować moją śmierć na samobójstwo.

— Możliwe, że to nie będzie konieczne. — (Mogłabym skusić nawet słupnika? A cóż to, u licha, jest słupnik? Muszę sprawdzić. Zdaje się, iż miał to być komplement).

Mac upierał się.

— Na pokładzie statku nie ma dokąd uciekać. Gdy znajdą mojego trupa, będziesz miała kłopoty.

— Niech cię o to głowa nie boli. Zostałeś wynajęty, by stale mieć mnie na oku. Wiesz już, że zamierzam pozwolić ci, byś robił dalej, co do ciebie należy. Zanim jednak stąd wyjdziesz, chcę, żebyś odpowiedział mi na kilka pytań. Po pierwsze, jak udało ci się ujść cało z pożaru? Przyznam, iż byłam mocno zaskoczona, kiedy cię wywąchałam. Myślałam, że dawno już nie żyjesz.

— Gdy podpaliliście farmę, już mnie tam nie było. Uciekłem wcześniej.

— Naprawdę…? Dlaczego?

— Z dwóch powodów. Zamierzałem wynieść się stamtąd natychmiast, gdy tylko dowiem się tego, po co mnie tam wysłano. Drugą przyczyną, dla której chciałem się ulotnić, byłaś ty.

— Ej, Mac, nie oczekujesz chyba, że uwierzę we wszystko, co mi powiesz. Czego miałeś się dowiedzieć?

— Do dziś nie mam pojęcia. Nigdy tego nie znalazłem. Wiem tylko tyle, że im, nam i twojemu szefowi chodziło o to samo. Ó coś, po co wybrałaś się na Ell-Pięć. Słyszałem jednak, jak cię przesłuchiwali, i przekonałem się, że o niczym nie wiedziałaś. Postanowiłem więc, że czas pryskać, i to szybko.

— Miałeś rację, byłam jedynie gołębiem pocztowym. A gołębie pocztowe nigdy nie wiedzą, o co toczy się wojna. Tracili tylko czas, torturując mnie.

— Torturowali cię?! — Do licha, jego zaskoczenie wyglądało szczerze.

— Próbujesz odgrywać niewiniątko? — odrzekłam ostrym tonem.

— Co? Nie, nie, jestem winien i dobrze o tym wiem. Winien gwałtu. Nie miałem jednak pojęcia, że cię torturowali. Przecież to idiotyzm. Metoda, której nie używa się już od wieków. Byłem tylko przy tym, jak cię normalnie przesłuchiwano. Potem zrobili ci zastrzyk z penthotalu i powtórzyłaś dokładnie tę samą historię. Uznałem więc, że mówisz prawdę, i wyniosłem się stamtąd tak szybko, jak mogłem.

— Im więcej mówisz, tym więcej prowokujesz pytań. Dla kogo pracowałeś, dlaczego to robiłeś, dlaczego zrezygnowałeś, do kogo należał ten głos, który wydawał ci rozkazy — chodzi mi o człowieka, zwanego przez was „Majorem” — i dlaczego wszystkich tak bardzo niepokoiła przesyłka, którą przenosiłam. Tak bardzo, że zorganizowano atak na farmę, poświęcono kilka istnień ludzkich i torturowano mnie, a nawet obcięto lewy cycek? Po co?!

— Naprawdę ci to zrobili?! — Ku mojemu zaskoczeniu twarz Maca pozostawała kamienna, dopóki nie wspomniałam, w jaki sposób potraktowano jeden z moich gruczołów mlecznych. Chyba jednak nigdy nie zrozumiem, co tak naprawdę kieruje mężczyznami.

— Nie przejmuj się tak. Został kompletnie zregenerowany. Pokażę ci go później, gdy odpowiesz na wszystkie moje pytania. Będziesz miał okazję porównać go z tym, który widziałeś, kiedy mnie gwałciliście. A teraz wróćmy do interesów. Mów.

Mac przyznał się do roli podwójnego agenta. Powiedział, że w tamtym czasie był oficerem wywiadu w quasi-militarnej organizacji i że został wynajęty przez Laboratoria Badawcze Muriel Shipstone. Dla nich właśnie, oraz pracując na własną rękę, penetrował organizację Majora. Gdy zaczął o tym mówić, przerwałam mu.

— Zaczekaj — powiedziałam — czy on zginął z innymi w czasie pożaru?

— Wydaje mi się, że tak — odrzekł — lecz jedynym człowiekiem, który wie coś na pewno, jest Mosby.

— Mosby? Franklin Mosby? „Poszukiwacze Inc.”?

— Mam nadzieję, iż nie ma braci. On jeden to i tak za dużo. Zgadza się, to on. Ale „Poszukiwacze Inc” to jedynie fasada. W rzeczywistości Mosby jest marionetką, za której sznurki pociąga Shipstone Unlimited.

— Chwileczkę, przecież mówiłeś, że ty również pracowałeś dla Shipstone. Dla Laboratoriów Badawczych Muriel Shipstone.

Mac spojrzał na mnie, jakby widział mnie po raz pierwszy.

— Kpisz sobie ze mnie? Przecież cała ta awantura z Czerwonym Czwartkiem była wewnętrzną rozgrywką pomiędzy bossami poszczególnych kompanii Shipstone. Wszyscy to wiedzą.

— Czasami wydaje mi się, że do niedawna żyłam pod szklanym kloszem. W porządku, pracowałeś jako podwójny agent dla dwóch różnych kompanii Shipstone. Tylko dlaczego j a byłam kością, o którą walczono tak zażarcie?

— Tego właśnie miałem się dowiedzieć. Wszyscy wierzyli, że byłaś agentką Pasibrzucha Bald…

— Stop. Jeśli zamierzasz mówić o zmarłym doktorze Baldwinie, to racz nie używać tego okropnego przezwiska.

— Przepraszam. Sądzono, że jesteś agentką System Enterprises, czyli doktora Baldwina. Fakt, iż udałaś się do jego głównej kwatery, potwierdzał te przypuszczenia.

— Chwileczkę, czy należałeś do tego gangu, który napadł na mnie, gdy pojawiłam się na farmie?

— Na moje własne szczęście nie. Zabiłaś dwóch z nich, a trzeci przeżył kumpli zaledwie o trzy godziny. Nikt nie wyszedł bez szwanku z jatki, którą tam urządziłaś. Jesteś prawdziwą tygrysicą, panno Piętaszek.

— Mów dalej.

— Pasi… Doktor Baldwin zawsze uchodził za niezależnego i nigdy nie dawał się wciągnąć w żadne gierki. Kiedy zaczęto montować Czerwony Czwartek…

— Co, u licha, ma z tym wszystkim wspólnego Czerwony Czwartek?!

— Wszystko. Cokolwiek wtedy przenosiłaś, odegrało to rolę zapalnika. Sądzę, że Rada Ocalenia — to dla nich właśnie pracowały pistolety Mosby’ego — musiała wykonać pierwszy ruch, nie będąc dostatecznie przygotowana. Prawdopodobnie dlatego właśnie ich plan nie powiódł się. Wszystkie kwestie sporne wyjaśniono w końcu przy stole konferencyjnym i prawdopodobnie nikt już nigdy nie dowie się, o co tak naprawdę chodziło i czyje ręce są najbardziej brudne.

— Mac, czy to Mosby wynajął cię do tej roboty? Mam na myśli chodzenie za mną krok w krok na tym statku.

— Co takiego? Skądże! Tylko raz pracowałem dla tego sukinsyna i było to o raz za dużo. To zlecenie dostałem od agenta pracującego dla attache kulturalnego ambasady The Realm w Genewie. Nie należy ono do tych, których powinienem się wstydzić. Naszym zadaniem jest zapewnić ci bezpieczeństwo. I zapewniamy ci je. Możesz mi wierzyć.

— To musi być dla ciebie straszne, że nie możesz mnie powtórnie zgwałcić.

Nie odpowiedział nic.

— Masz jakieś specjalne instrukcje, dotyczące mojej skromnej osoby? I ilu jest was na tym statku? O ile się nie mylę, jesteś szefem. Czy tak?

Zawahał się.

— Chcesz, żebym ci wyjawił sekrety mojego pracodawcy. W tym zawodzie tak się nie postępuje… O czym, jak sądzę, dobrze wiesz.

— Nie pleć bzdur, Mac. Wchodząc przez te drzwi dobrze wiedziałeś, że twoje życie zależy wyłącznie od tego, czy odpowiesz na wszystkie moje pytania. Przypomnij sobie, co spotkało tę bandę, która napadła mnie wtedy, na farmie doktora Baldwina. Pomyśl o tym i lepiej zacznij mówić.

— Nie musisz mnie straszyć. Tak, jestem szefem. Tylko Tilly nie podlega bezpośrednio mnie.

— Która to Tilly?

— Przepraszam, mam na myśli Shizuko. To jednak jest tylko jej pseudonim zawodowy. Pracując dla U CLĄ, nazywała się Matilda Jackson. Wszyscy czekaliśmy w Sky Hotel ponad dwa miesiące…

— O ile się nie mylę, „wszyscy” oznacza liczbę mnogą. Nazwiska, Mac; nazwiska figurujące na liście pasażerów. I nie próbuj wciskać mi kitu z pseudonimami. Za kilka minut wróci Shizuko.

Wymienił wszystkie. Żadnych niespodzianek. Były to te same nazwiska, które ustaliłam wcześniej. Niezgrabnie i niefachowo. Szef nigdy by nie pozwolił na coś takiego.

— Dobra. Mów dalej.

— „Dirac” odleciał bez nas. Już myśleliśmy, że z „Forwardem” będzie to samo. Zaalarmowano nas zaledwie na dwadzieścia cztery godziny przed startem. Gdy weszliśmy na pokład, jakiś człowiek wręczył mi kolorowe holografie, na których byłaś ty, i powiedział, że mamy cię strzec bardziej niż oka w głowie. Gdy zobaczyłem te holografie, nogi się pode mną ugięły.

— Aż tak źle na nich wyszłam?

— Że co? Nie, to przez wzgląd na okoliczności, w których widziałem cię po raz pierwszy. Poza tym byłem pewien, że zginęłaś wraz z innymi w czasie tamtego pożaru. Pewnie trudno w to uwierzyć, lecz martwiło mnie to. Przynajmniej trochę.

— Dzięki za troskę. Jak widzisz, jestem jednak cała i zdrowa. W porządku, jest was siedmioro z tobą jako szefem. Ta podróż z pewnością nie należy do najtańszych, Mac. Po co wynajęto dla mnie aż siedmioro opiekunów?

— To raczej j a mógłbym tobie zadać to pytanie. Jednak to nie moja sprawa dokąd i po co lecisz. Otrzymałem takie a nie inne instrukcje i po prostu trzymam się ich. Masz dotrzeć na The Realm w idealnej kondycji. Żadnych zadrapań, siniaków, ani nawet kataru. Gdy znajdziemy się na miejscu, na pokład zgłosi się oficer gwardii pałacowej i od tej pory będziesz stanowić jego kłopot. My jednak nie dostaniemy ani grosza z pieniędzy, które zarobiliśmy, zanim nie zostaniesz dokładnie zbadana. Jeśli coś będzie nie tak, możemy się pożegnać z zapłatą. Jeśli natomiast badania wykażą, iż jesteś zdrowa i nietknięta, otrzymujemy forsę, premię, bilet na drogę do domu i specjalne błogosławieństwo od samego Pierwszego Obywatela.

Zastanowiłam się nad tym, co mi powiedział. Na pozór wszystko się zgadzało. Pan Sikmaa musiał zapewnić odpowiednią opiekę „najcenniejszej przesyłce w galaktyce”, było to zupełnie zrozumiałe. Ale siedmioro ludzi pilnujących mnie przez dwadzieścia cztery godziny na dobę jedynie po to, bym nie potknęła się na schodach i nie skręciła karku? Nie, coś tu śmierdziało.

— Mac, nie przychodzi mi do głowy nic więcej, o co chciałabym cię jeszcze zapytać, a Shizuko, to znaczy Tilly, wróci lada chwila. Porozmawiamy później.

— Dobrze. Powiedz, dlaczego nazywasz mnie Mac?

— To jedyne imię, jakim cię kiedykolwiek nazwano w mojej obecności. Mam na myśli pewien zbiorowy gwałt, w którym oboje braliśmy udział. Nie uważasz chyba, iż jestem na tyle naiwna, by sądzić, że nazywasz się Howard J. Bullfinch? Więc niby jak miałabym się do ciebie zwracać?

— Ach, rzeczywiście. Podczas tamtej misji używałem imienia Mac. Zazwyczaj jednak wszyscy mówią do mnie Pete.

— Masz na imię Peter?

— No… niezupełnie. Percival. Ale nikt nie zwraca się do mnie w ten sposób.

Powstrzymałam się od głośnego śmiechu.

— Nie rozumiem, dlaczego, Pete. Imię Percival nosiło wielu odważnych mężczyzn, którzy cenili swój honor. Ale czas już kończyć. Zdaje się, że Shizuko stoi pod drzwiami i niecierpliwi się, by móc mnie wreszcie wykąpać. Jeszcze tylko jedno słówko, Mac. Wiesz, dlaczego ciągle jeszcze oddychasz?

— Nie.

— Ponieważ pozwoliłeś mi się wysiusiać, zanim przykułeś mnie do łóżka.

Na jego twarzy pojawił się nagle dziwny grymas.

— Oberwałem za to po zębach.

— O! A to niby z jakiej racji?

— Major chciał cię zmusić, żebyś zmoczyła łóżko. Wyobrażał sobie, że w ten sposób łatwiej będzie cię złamać.

— Cholerny amator. Zresztą, mniejsza z nim. Mam nadzieję, że trochę się przysmażył, zanim poszedł do piekła. Ważne, że wtedy, gdy zaprowadziłeś mnie do łazienki, zdecydowałam, iż tli się jeszcze w tobie coś z człowieka.

Загрузка...