Oboje pojechaliśmy do Vicksburga.
Wszystkie przejścia graniczne pomiędzy Teksasem a Imperium Chicago okazały się zamknięte z obu stron. Postanowiłam więc, że najpierw spróbuję przedostać się rzeką. Oczywiście Vicksburg należy jeszcze do Teksasu, lecz jego usytuowanie jako ważnego portu rzecznego tuż przy granicy z Imperium było z mojego punktu widzenia idealne, szczególnie, że wręcz roiło się tu od przemytników.
Vicksburg, niczym jakiś starożytny gród, dzieli się na trzy części. Pierwszą z nich jest dolne miasto, drugą — położony nad samą wodą port, który z tej przyczyny często pada ofiarą powodzi. Trzecią część stanowi górne miasto, leżące na urwistym cyplu wznoszącym się prawie sto metrów ponad poziom wody. Samo górne miasto składa się jeszcze z dwóch części: starej i nowej. Dookoła części starej rozciągają się pola bitewne dawno już zapomnianej (oczywiście nie przez mieszkańców Vicksburga) wojny. Tereny te otoczone są tak wielką czcią, że nie wolno na nich nic budować. Obie części oddzielone są właśnie ową „świętą ziemią”, a jednak dzięki łączącej je gęstej sieci podziemnych tuneli, stanowią nierozerwalną całość. Z miasta górnego do miasta dolnego i portu dostać się można dzięki systemowi wind i ruchomych schodów.
Do górnego miasta wracałam jedynie po to, by się przespać. Zatrzymaliśmy się w „Vicksburg Hilton” (nawet bar przekąskowy był tu bliźniaczo podobny do tego w Bellingham), lecz to, co chciałam załatwić, mogłam załatwić jedynie na dole, w porcie. Georges doskonale zdawał sobie sprawę, że tutaj nieodwołalnie kończy się nasza wspólna podróż. Nie zabierałam go ze sobą nawet do dolnego miasta i uprzedziłam, iż pewnego dnia nie wrócę. Możliwe nawet, że nie zdążę zostawić żadnej wiadomości. Jeśli trzeba będzie decydować szybko, po prostu zniknę.
„Dolny” Vicksburg wygląda tak, jak większość miast portowych na całym świecie. Za dnia policjanci chodzą tu parami, a po zapadnięciu zmroku — w ogóle. Ulice i zaułki żyją wtedy swoim własnym życiem. Miasto należy do drobnych kanciarzy i spekulantów, do dziwek i ich alfonsów, do werbowników, najemników, przemytników, fałszerzy i handlarzy narkotyków, do kieszonkowców, paserów i fachowców od mokrej roboty oraz ludzi trudniących się handlem bronią i niewolnikami. Nie brakuje nawet prawdziwych specjalistów od chirurgii plastycznej. Tak, w dolnym mieście za odpowiednią cenę można kupić wszystko. Ktoś, kto znajdzie się tu po raz pierwszy, musi jednak stale mieć się na baczności. Tutejsi mieszkańcy bywają nerwowi i często sprawdzają, czy krew przybyszów także jest czerwona.
Dzielnica portowa jest jedynym znanym mi miejscem, gdzie żywy artefakt (cztery ręce, brak nóg lub dwie pary oczu po bokach czaszki) może spokojnie wstąpić do baru i zamówić piwo, nie wzbudzając najmniejszego zainteresowania sobą i swoją brzydotą. Dla takich jak ja bycie „sztuczniakiem” nie miało tu praktycznie żadnego znaczenia — tutejsza społeczność w dziewięćdziesięciu procentach składała się z ludzi, którzy nigdy nie ośmieliliby się wejść na schody prowadzące do górnego miasta.
Chwilami zastanawiałam się, czy tu nie zostać. Było coś przyjaznego i serdecznego w każdym z tych wyrzutków. Żadnemu z nich nawet przez myśl by nie przeszło, by gardzić innym człowiekiem tylko dlatego, że został stworzony w laboratorium genetycznym. Gdyby nie Szef z jednej strony, a Georges z drugiej, mogłabym zamieszkać w Vicksburgu. Bez trudu znalazłabym kogoś, kto potrafiłby wykorzystać moje zdolności. Znałam jednak miejsca, w których panował znacznie przyjemniejszy zapach.
Ubrana tak, jakbym była bezrobotnym najemnikiem starającym się wywrzeć jak najkorzystniejsze wrażenie, przemierzałam portowe nabrzeża w poszukiwaniu kapitana łodzi, który zgodziłby się przeszmuglować żywy ładunek. Nie muszę opisywać, jak bardzo byłam zawiedziona, gdy dowiedziałam się, że ruch na rzece niemalże zamarł. Z Imperium nie docierały tu praktycznie żadne wieści, toteż rzadko kto ryzykował wyprawę w górę rzeki.
Zaczęłam więc przesiadywać w portowych barach. Popijając piwo, dyskretnie rozpuszczałam pogłoskę, że gotowa jestem sporo zapłacić za wycieczkę wodą na północ.
Przeglądałam też lokalne ogłoszenia, których treść była tu daleko bardziej przejrzysta niż treść tych, które widzieliśmy w Bellingham. Jeżeli w Vicksburgu funkcjonowała w ogóle jakaś cenzura, najwyraźniej nie ingerowała ona w treść ogłoszeń. Przynajmniej tak długo, dopóki dotyczyły one jedynie dolnego miasta.
Jeśli nienawidzisz nawet własnej rodziny, Jeśli jesteś sfrustrowany, znudzony, rozgoryczony, zawiedziony; Jeśli twój mąż/żona jest jeszcze jednym, zbędnym meblem, PRZYJDŹ DO NAS ü!
POMOŻEMY CI ZACZĄĆ ŻYCIE OD NOWA!!!
Chirurgia plastyczna — Reorientacja — Relokacja Transseksualizacja — Dyskretna Mokra Robota Kontakt — Doktor Frank Frankenstein Grill-Bar „U SAMA"
Po raz pierwszy widziałam publiczne ogłoszenie o płatnych mordercach do wynajęcia. A może źle to zrozumiałam?
Masz jakiś PROBLEM?
Pamiętaj — wszystko, co zrobisz, będzie zgodne z prawem; musisz jednak wiedzieć, jak się do tego zabrać!
Najlepszych doradców znajdziesz w firmie LOOPHOLES, Inc.
kod LEV 10101 Czytając tę reklamę warto wiedzieć, iż symbol „LEV” używany jest jedynie dla zamydlenia oczu. Utrudnia on ustalenie nazwiska właściciela kodu.
Firma ARTISTS, Ltd.
Dokumenty Każdego Typu, Waluty Wszystkich Krajów, Dyplomy, Akty Urodzenia, Akty Małżeństwa, Świadectwa Zgonu, Dokumenty Tożsamości, Paszporty, Karty Kredytowe, Testamenty, Licencje, Patenty, Pełnomocnictwa, Fotografie, Hologramy, Taśmy Audio-Video.
Gwarantowana Jakość poręczona przez Towarzystwo Ubezpieczeniowe Lloyda ü!
LEV 10111 Oczywiście, wszystkie te usługi dostępne były w każdym z większych miast, lecz praktycznie nigdzie nie były tak otwarcie reklamowane. Zaś co do gwarancji… Cóż, ja po prostu w nie wierzyłam.
Przez jakiś czas zastanawiałam się, czy również nie dać ogłoszenia. Ostatecznie jednak porzuciłam ten pomysł. Mając do załatwienia coś dyskretnego, wolałam zawsze polegać na prostytutkach, właścicielach barów i ulicznych handlarzach. Nadal jednak przeglądałam ogłoszenia, mając nadzieję, że znajdę tam coś, co może okazać się przydatne. I znalazłam. Nie wiem co prawda, na co miałoby się to przydać, z pewnością jednak było interesujące.
W.K. — Sporządź testament. Zostało ci tylko dziesięć dni.
A.C.B.
— Co o tym sądzisz? — zapytałam Georgesa, gdy po powrocie do hotelu opowiedziałam mu o wszystkim.
— Za pierwszym razem W.K. miał zaledwie tydzień. Minęło więcej niż tydzień, a W.K. nadal żyje, prawdopodobnie świetnie się czuje i ma tym razem dziesięć dni. Jak tak dalej pójdzie, dożyje sędziwego wieku — odrzekł Georges.
— Sam w to nie wierzysz.
— Zgadłaś, skarbie. Nie wierzę. To jest szyfr.
— Jakiego rodzaju szyfr?
— Najprostszy, i dzięki temu niemożliwy do złamania. Pierwsze ogłoszenie mogło na przykład powiedzieć zainteresowanemu — bądź zainteresowanym — by zrobili coś zgodnie z punktem siedem, by spodziewali się, że coś zostanie tak zrobione, lub też była to jakaś informacja o czymś, co oznaczono numerem siedem. To ogłoszenie oznacza prawdopodobnie to samo, zmieniła się jedynie liczba, a więc przedmiot, którego ono dotyczy. Znaczenia tych liczb nie można odkryć za pomocą analizy statystycznej, ponieważ kod może się zmienić na długo przedtem, nim zostanie w nim odkryta jakakolwiek statystyczna prawidłowość. Jest to więc szyfr idioty, Piętaszku, i jako taki nie da się złamać. Ktoś, kto go używa, musi tylko mieć na tyle zdrowego rozsądku, by nie myśleć logicznie zbyt często.
— Georges, to zabrzmiało tak, jakbyś był specjalistą w dziedzinie tworzenia i łamania szyfrów wojskowych.
— Jest w tym trochę prawdy, choć nigdy nie miałem nic wspólnego z armią. Najtrudniejszym kodem, który od dawna już próbuje złamać wielu ludzi i którego tak do końca nigdy złamać się nie da, jest kod genetyczny. W pewnym sensie jest on podobny do tego z ogłoszenia, lecz powtarza się tyle milionów razy, że udało się odkryć znaczenie pojedynczych jego sylab. Wybacz, że mówię o tym akurat tobie.
— Nie dbam o to. Zresztą sama zaczęłam. A więc nie ma żadnego sposobu, by dowiedzieć się, co miał na myśli A.C.B.?
— Żadnego.
Tej nocy zamachowcy uderzyli po raz drugi; dokładnie według listy. Naturalnie, nie twierdzę, by te dwie sprawy miały ze sobą coś wspólnego.
Od chwili, gdy dowiedzieliśmy się o pierwszych zabójstwach, minęło dokładnie dziesięć dni; prawie co do godziny. Oczywiście, na tej podstawie trudno było powiedzieć, kto ponosi za nie odpowiedzialność. Taki właśnie termin zapowiedziała zarówno samozwańcza Rada Ocalenia, jak i Liga Stymulatorów. Aniołowie Pana nie wyznaczyli żadnej, nawet przybliżonej daty.
Druga fala terroru znacznie różniła się od pierwszej. Nasuwało mi to pewne skojarzenia. Zresztą nie tylko mi. Gdy po wysłuchaniu pierwszych doniesień powiedziałam Georgesowi, co sądzę na ten temat, okazało się, że on myśli tak samo.
Przede wszystkim nie było żadnych wiadomości z Imperium Chicago. Tu akurat nic się nie zmieniło, gdyż ostatnim doniesieniem z Imperium była wiadomość o rzezi wśród Demokratów. Potem kraj ten został zupełnie odcięty od reszty świata, co nawiasem mówiąc coraz bardziej mnie niepokoiło.
Po drugie, żaden serwis informacyjny w Konfederacji Kalifornijskiej nie zawierał nic na temat nowej fali przemocy, jedynie to, co zazwyczaj. Kilka godzin od momentu pojawienia się pierwszych wiadomości o zamachach z Kalifornii, nadeszło jedno z takich „rutynowych” doniesień prasowych. Naczelnik „Warwhoop” Tumbril mianował trzyosobową Tymczasową Radę Regencyjną, wyposażył ją we wszelkie pełnomocnictwa, sam zaś, ze względu na niepokojący stan zdrowia, udał się na długo odkładaną kurację. Miał się jej poddać w tak zwanym Orlim Gnieździe, niedaleko Tahoe. Oświadczenie w tej sprawie nadeszło jednak z San Jose, a nie z Tahoe.
Oboje z Georgesem mieliśmy identyczne zdanie na temat tego, co naprawdę mogła oznaczać — a raczej niemalże na pewno oznaczała — owa wiadomość. Jedynym zabiegiem potrzebnym temu żałosnemu komediantowi było teraz zabalsamowanie zwłok, zaś jego „Rada Regencyjna” wydawała tego typu oświadczenia, by utrzymać i umocnić swoją władzę.
Po trzecie, tym razem nie pojawiły się żadne doniesienia spoza Ziemi.
Po czwarte, z Kantonu i Mandżurii również nie nadeszły żadne wiadomości o kolejnych zamachach czy aktach sabotażu. Poprawka: żadne takie wiadomości nie dotarły do miasta Vicksburg w Teksasie.
Po piąte, jak wynikało z doniesień, terroryści uderzyli najwyżej w co drugie państwo. To jednak również dało się w prosty sposób wytłumaczyć. Spośród ponad czterystu krajów należących do ONZ spora część wspominana była w serwisach informacyjnych jedynie przy tak rzadkich okazjach, jak zaćmienie Słońca. Nie mam pojęcia, co działo się w Walii, Nepalu, na Wyspach Normandzkich, w Suazi czy na Wyspach Księcia Edwarda. Nie widzę też najmniejszego powodu, dla którego ktokolwiek (kto nie był obywatelem jednego z tych państw) miałby się tym przejmować. Ostatecznie trzysta owych tak zwanych suwerennych narodów to jedynie cyfry, którymi manipuluje się podczas głosowania w Zgromadzeniu Ogólnym. Dla polityki globalnej nie mają one praktycznie żadnego znaczenia. Zaś z pozostałych krajów mających jakiekolwiek znaczenie na arenie międzynarodowej donoszono o nowej fali terroru i kolejnych aktach sabotażu. Tyle tylko, że doniesienia owe w wielu przypadkach były najwyraźniej cenzurowane.
Po szóste wreszcie, znaczna część zamachów nie powiodła się. To chyba najbardziej różniło obecną ich falę od poprzedniej. Przed dziesięcioma dniami większość zabójców dosięgnęła swoje ofiary i prawie wszystkim udało się następnie zbiec. Tym razem proporcje te uległy zupełnemu odwróceniu: większość potencjalnych ofiar uniknęła śmierci, zginęli natomiast zamachowcy. Część z nich pojmano żywcem, a ucieczka powiodła się zaledwie kilku.
Szczególnie ów ostatni aspekt pozwolił mi odsunąć wreszcie na bok kilka dręczących mnie wątpliwości. Uzyskałam na przykład pewność, że za obecną falą zabójstw nie stał Szef. Dlaczego tak twierdzę? Ponieważ ktokolwiek za nimi się krył, były one dlań totalną klęską.
Agenci terenowi, a nawet zwykli żołnierze są bardzo kosztowni, lecz rządy nieprzypadkowo wydają na nich górę pieniędzy. Dobrze wyszkolony zawodowy zabójca kosztuje co najmniej dziesięć razy tyle, co szeregowy żołnierz. Nikt nie oczekuje od niego, by dał się zabić — n i e! To jego zadaniem jest zabijać. Bezbłędnie i nie narażając przy tym własnego życia.
Człowiek, który urządził tę całą szopkę, stał się bankrutem w ciągu jednej nocy.
Nie był to zawodowiec.
Nie mógł to więc być Szef.
Myśl, kto w takim razie pociągał za sznurki, nie dawała mi spokoju. Kto mógł mieć w tym wszystkim interes? Moje poprzednie założenie, że była to jedna z ponadnarodowych korporacji, niezbyt trzymało się kupy. Trudno sobie wyobrazić, by taki na przykład Interworld wynajmował kogoś innego niż najwyższej klasy profesjonalistów. Hipoteza, iż to któreś z mocarstw zapragnęło podbić w ten sposób świat, zakrawała na farsę.
Co do grup fanatyków, jakimi byli Aniołowie Pana czy Stymulatorzy: zorganizowanie przedsięwzięcia na taką skalę przerastało po prostu ich możliwości, i to pod każdym względem. Cóż, najwyraźniej nigdzie w gwiazdach nie jest zapisane, że muszę rozumieć wszystko, co się wokół mnie dzieje. Przyznaję jednak, iż jest to dosyć irytujące.
Tego ranka w dolnym Vicksburgu wręcz gotowało się z podniecenia. Zamierzałam właśnie wstąpić do jednej z portowych knajp, by zamienić parę słów z barmanem, gdy podszedł do mnie posłaniec. Mógł mieć najwyżej czternaście lat.
— Dobre wieści — szepnął konfidencjonalnie. — Rachel zbiera nową załogę. Powiedziała, żebym przekazał ci to osobiście.
— Nie chrzań, gówniarzu — odrzekłam uprzejmie. — Nie znam żadnej Rachel, ani też żadna Rachel nie zna mnie.
— Skautowskie słowo honoru!
— Nigdy nie byłeś skautem, więc nie wycieraj sobie gęby honorem.
— Posłuchaj, szefowo — upierał się — nie mam czasu. Nie miałem dziś jeszcze nic w ustach. Jeśli nie wierzysz, choć ze mną i przekonaj się sama; nie musisz przecież niczego podpisywać. To zaraz po drugiej stronie ulicy.
Przyjrzałam się mu uważniej. Rzeczywiście, skóra na nim wisiała, lecz prawdopodobnie było to połączonym efektem wieku dojrzewania i nagłego wejścia w przestępczy światek. Dolne miasto nie należy do miejsc, w których ludzie chodzą głodni.
Chwilę ciszy wykorzystał barman: — Zjeżdżaj stąd, Mały, i przestań naprzykrzać się klientom. Chyba że wolisz, żebym ci znowu połamał paluchy?
— W porządku, Fred — przerwałam mu. — Rozliczymy się później. — Położyłam na kontuarze banknot. — Idziemy, Mały — powiedziałam, nie czekając na resztę.
„Biuro werbunkowe” Rachel okazało się obskurną ruderą i było o wiele dalej niż po drugiej stronie ulicy. Zanim tam dotarliśmy, jeszcze dwóch innych gońców próbowało przejąć mnie od Małego. Na ich nieszczęście szłam już z nim; zresztą jedynie po to, by przekonać się, że ten obdartus dostanie swoją dolę.
Sierżant zajmująca się naborem z wyglądu przypominała mi to obleśne krówsko z publicznej toalety w Pałacu Naczelnika w San Jose. Gdy weszliśmy, podniosła łeb i spojrzała na mnie.
— Żadnych obozowych dziwek, ptaszyno — powiedziała. — Ale jeśli pracujesz gdzieś blisko, mogę postawić ci drinka.
— Zapłać lepiej swojemu gońcowi — odrzekłam oschle.
— Zapłacić mu? A niby za co? — zarechotała. — Leonard, chyba mówiłam jasno: żadnych nierobów. A teraz zjeżdżaj stąd i następnym razem zastanów się, zanim przyprowadzisz jakąś łachudrę.
Podeszłam i chwyciłam ją za lewy nadgarstek. W jej prawej dłoni niemalże natychmiast pojawił się nóż. Byłam jednak szybsza. Po chwili ostrze tkwiło w blacie biurka, tuż przed właścicielką, a ja trzymałam ją za ramię, wykręcając je w sposób, który musiał być dla niej nader przykry.
— Czy mogłabyś zapłacić mu jedną ręką — zapytałam grzecznie — czy też mam ci najpierw złamać tę?
— Tylko spokojnie — odpowiedziała, przestając się szarpać. — Trzymaj, Leonard.
Sięgnęła do szuflady, wyjęła z niej jakieś drobniaki, położyła je na biurku i pchnęła w stronę chłopaka. Ten jednym ruchem zgarnął monety i już go nie było.
Zwolniłam lekko uchwyt, lecz nadal nie puszczałam ramienia pani sierżant.
— Nie płacisz zbyt wiele — zauważyłam. — To jest stawka za każdego zwerbowanego, czy tylko ja jestem taka tania?
— Całość dostanie dopiero wtedy, gdy podpiszesz listę. Nie zwykłam kupować kota w worku. Czy mogłabyś wreszcie przestać wykręcać moje ramię? Bez niego mogę mieć kłopoty z przygotowaniem twojego kontraktu.
Gdy tylko zrobiłam to, o co prosiła, błyskawicznie chwyciła za nóż i ponownie skierowała go w mój brzuch. Tym razem złamałam ostrze i obie części rzuciłam w kąt pokoju.
— Nie radziłabym więcej próbować takich sztuczek — powiedziałam. — A jak będziesz kupować następny, patrz, co ci wciskają. To ostrze nie było z Solingen.
— Potrącę ci jego cenę z zaliczki — odrzekła, masując nadgarstek. — Chyba źle cię oceniłam, gdy tu weszłaś. Możemy przestać wreszcie bawić się w kotka i myszkę?
Nie wierzyłam jej nawet przez moment, jednak propozycja wydawała się rozsądna.
— O’key, Sarge*. Co masz mi do zaoferowania?
— Kawa i suchary. Żołd taki, jaki obowiązuje w branży; taka sama premia. Robota na trzy miesiące, potem ewentualnie następne dziewięćdziesiąt dni.
— Inni naganiacze w mieście proponują normalną stawkę plus pięćdziesiąt procent.
Była to zagrywka w ciemno. Na chwilę zapanowała cisza, po czym sierżant wzruszyła ramionami: — Skoro tak, możemy dostosować się do ceny rynkowej. Mam nadzieję, że potrafisz dobrze posługiwać się bronią. Nie przewidujemy szkolenia świeżych rekrutów. Nie tym razem.
— Mogłabym nauczyć cię wiele na temat sprzętu, o którym sądzisz, że się na nim znasz. Dokąd mamy się wybrać? I kto to wszystko nagrywa?
— Kpiny sobie urządzasz? Czy może chcesz się zaciągnąć jako Inspektor Dywizyjny? Tacy nie są nam potrzebni.
— Dokąd mamy jechać? — ponowiłam pytanie. — Przypadkiem nie w górę rzeki?
— Słuchaj, cwaniaro, nie zdążyłaś jeszcze podpisać kontraktu, a wypytujesz już o tajne informacje…
— Za otrzymanie których gotowa jestem nieźle zapłacić — dokończyłam za nią. Wyjęłam z kieszeni dwieście elstarów w banknotach po pięćdziesiąt i położyłam je na biurku, tuż przed jej nosem. — Cel akcji, pani sierżant. Mogę ci kupić naprawdę dobry nóż.
„Sarge — w amerykańskim żargonie wojskowym: sierżant.
— Jesteś SIL-em, tak?
— Nie bawmy się w szczegóły. Chcę jedynie dowiedzieć się, czy będziemy płynąć w górę rzeki, czy nie. Powiedzmy gdzieś tak w okolice… Saint Louis.
— A może interesuje cię stanowisko instruktora do szkolenia sierżantów?
— Co takiego?! Do licha, nie! Chcę się zaciągnąć jako oficer sztabowy.
Nie powinnam była tego mówić. Przynajmniej nie tak od razu. Co prawda w zespole Szefa rangi i stopnie miały raczej symboliczne znaczenie, byłam jednak bądź co bądź starszym oficerem, dzięki czemu podlegałam wyłącznie Szefowi. Dla wszystkich pozostałych byłam Panną Piętaszek; przynajmniej tak długo, dopóki nie pozwoliłam zwracać się do siebie w sposób mniej oficjalny. Nawet dr Krasny zaczął nazywać mnie en tutcyant dopiero wówczas, gdy go o to poprosiłam. W gruncie rzeczy nie miałam jednak zbyt wielkiego doświadczenia jako starszy oficer, bo chociaż z jednej strony otrzymywałam rozkazy wyłącznie od Szefa, to z drugiej sama nie miałam nigdy okazji, by je komukolwiek wydawać. W formalnej strukturze organizacyjnej (nigdy takowej nie widziałam) musiałam być jednym z prostokącików, umieszczonych tuż pod trójkątem z napisem „DOWÓDCA” i połączonych przerywaną linią. Jeśli już trzymać się zasad biurokracji, w moim prostokąciku powinno być napisane… na przykład „Starszy Specjalista Sztabowy d/s Operacji Terenowych”.
— Takie buty! — Gwizdnęła przez zęby sierżant. — Zobaczymy, czy wystarczy ci tupetu, by powtórzyć to samo pułkownik Rachel. Powinna się tu pojawić około trzynastej.
Jakby przez roztargnienie sięgnęła po pieniądze. Byłam jednak szybsza. Podniosłam banknoty, złożyłam je równo i ponownie położyłam na biurku, lecz tym razem nieco bliżej siebie.
— W takim razie mamy sporo czasu, by uciąć sobie miłą pogawędkę. Mam niejasne wrażenie, że dziś w tym mieście jeszcze kilku innych facetów szuka najemników i że ktoś nieźle im płaci od sztuki. Gość, który podpisuje kontrakt, musi więc mieć jakiś ważny powód, by podpisać go właśnie z tym, a nie z innym werbownikiem. Może więc jednak warto byłoby powiedzieć mi, pani sierżant, czy akcja ma się odbyć gdzieś w górnym biegu rzeki, a jeśli tak, to jak daleko. Zastanawia mnie też, kto ma być przeciwnikiem: prawdziwi zawodowcy czy też jacyś lokalni kmiotkowie? I czy chodzi o regularną bitwę, czy raczej o dywersję? A może o jedno i drugie? Myślę, że możemy sobie o tym nieco pogwarzyć, co, pani sierżant?
Nie odpowiedziała. Nawet się nie poruszyła. Ani na chwilę nie oderwała wzroku od gotówki. Sięgnęłam po kolejny banknot, położyłam go na pozostałych i wygładziłam wierzchem dłoni. Oddech kobiety stał się szybszy, a na czole pojawiły się kropelki potu. Nadal jednak milczała. Odczekałam kilka chwil i dołożyłam następną pięćdziesiątkę. Sierżant głośno przełknęła ślinę.
— Zabierz ten szmal z widoku albo pozwól mi go zabrać. Ktoś może wejść i zobaczyć — powiedziała ochrypłym szeptem.
Przesunęłam banknoty na jej stronę biurka.
— Dzięki — powiedziała. Forsa w mgnieniu oka zginęła w kieszeni jej kurtki. — O ile mi wiadomo, mamy wyruszyć w górę rzeki. Właśnie do Saint Louis.
— Z kim mamy walczyć?
— Słuchaj, spryciaro, jeśli powtórzysz to komukolwiek, nie tylko wszystkiego się wyprę. Urwę ci łeb i nasram do szyi, jasne? Może się zdarzyć, że nie będziemy musieli wcale walczyć. Najprawdopodobniej nie obejdzie się bez małej strzelaniny, ale nie będzie to regularna bitwa. Wszyscy mamy być gwardią przyboczną nowego prezydenta. Powinnam właściwie powiedzieć: najnowszego prezydenta.
„To takie kwiatki” — pomyślałam.
— Całkiem interesujące. Tylko dlaczego nagle każdy werbownik w mieście na gwałt szuka rekrutów? Czyżby „najnowszy” prezydent zamierzał skaptować wszystkich najemników? Wyłącznie do gwardii pałacowej?
— Sama chciałabym to wiedzieć.
— Może uda mi się wywąchać coś na ten temat. Ile jeszcze mam czasu zanim odpłyniemy? A może pułkownik Rachel zamierza przetransportować nas energobilami?
— Niech cię szlag! Ile jeszcze chciałabyś ze mnie wyciągnąć za te pieprzone trzy setki?
To było dobre pytanie. Nie miałam nic przeciwko wydawaniu pieniędzy, musiałam mieć jednak pewność, że towar, który kupuję, nie jest trefny. Jeśli w górę rzeki popłyną najemnicy, żaden przemytnik nie wybierze się za nimi. Przynajmniej nie przez najbliższy tydzień. Wychodziło więc na to, że będę musiała podpisać kontrakt.
Ale do licha, nie jako oficer! Za wcześnie się wychlapałam.
Sięgnęłam do kieszeni po kolejne dwa banknoty.
— Sarge, czy ty też bierzesz udział w tej wyprawie?
Jej oczy utkwione były w szeleszczących papierkach. Pozwoliłam jednemu z nich upaść na biurko; zniknął niemalże w tym samym ułamku sekundy.
— Nie przepuściłabym takiej okazji. Zaraz zamykam ten interes. Jestem w końcu dowódcą plutonu.
Podałam jej drugi banknot.
— Jeśli zaczekam tu na tę twoją pułkownik i porozmawiam z nią, najprawdopodobniej zechce obdarzyć mnie funkcją adiutanta albo da mi jakąś inną, ponurą fuchę. Nie potrzebuję ani pieniędzy, ani zmartwień. Potrzebuję wakacji. Nie znalazłabyś w swoim oddziale miejsca dla dobrze wyszkolonego człowieka? Takiego w sam raz na… powiedzmy… kaprala?
Zmarszczyła czoło.
— Tego mi właśnie brakowało: milionera we własnym plutonie.
Poczułam do niej sympatię. Żaden porządny sierżant nie chciałby mieć w swoim plutonie forsiastego oficera.
— Nie zamierzam odgrywać milionera — powiedziałam. — Chcę tylko być jednym ze zwykłych żołnierzy. Jeśli mi nie ufasz, przydziel mnie przynajmniej do jakiegoś innego oddziału.
— Co to, to nie. Wolę cię umieścić tam, gdzie będę cię mogła mieć na oku — rzekła, po czym westchnęła, dodając: — Chyba już czas, żebym wybrała się do dobrego psychiatry. — Sięgnęła do szuflady i wyjęła formularz. — Przeczytaj to i podpisz. Potem złożysz przysięgę. Masz jakieś pytania?
Rzuciłam okiem na papier. W zasadzie była to standardowa umowa dla najemnika. Przydziałowy mundur, kieszonkowe, ubezpieczenie, wysokość żołdu i premii. Jednak dla uważnego czytelnika było tam coś jeszcze: wypłata zaliczki nastąpić miała dopiero dziesiątego dnia po wciągnięciu na listę. Zrozumiałe. Utwierdzało mnie to w przekonaniu, że oddział wyrusza natychmiast i gdzieś daleko… na przykład w górę rzeki. Zmorą spędzającą sen z oczu każdemu pracodawcy jest myśl o takich, co biorą zaliczki i przepadają jak kamfora. Dziś mogłabym prawdopodobnie zostać weteranem, podpisując pięć czy sześć kontraktów, inkasując za każdym razem zaliczkę i znikając w którymś z „bananowych stanów”. Ktoś był jednak wystarczająco bystry, by przewidzieć taką ewentualność.
Płacić miała pułkownik Rachel Danvers osobiście, a w razie jej śmierci lub zaginięcia — jej prawowici spadkobiercy. Każdy zwerbowany zgadzał się słuchać jej rozkazów oraz rozkazów wyznaczonych przez nią oficerów i podoficerów. Wszyscy zobowiązani byli dochować wierności, walczyć dzielnie i postępować zgodnie z prawem międzynarodowym i zwyczajami wojennymi.
Reszta sformułowana była tak niejasno i mgliście, że trzeba by tuzina prawników z Filadelfii, by rozgryźć, co tak naprawdę zawierała umowa. Zresztą to i tak nie miało żadnego znaczenia. Jakikolwiek protest po jej podpisaniu mógł kosztować „przypadkową” kulkę w plecy.
Kontrakt przewidziany był — jak przedstawiła to pani sierżant — na dziewięćdziesiąt dni pod dowództwem pani pułkownik, plus ewentualnie następne dziewięćdziesiąt płatne ekstra. Nie było jednak żadnej klauzuli dotyczącej warunków przedłużenia służby. Zastanowiło mnie to. Nigdy dotychczas nie słyszałam, by z członkiem osobistej gwardii samego prezydenta podpisywano zaledwie trzymiesięczny kontrakt bez żadnych dodatkowych zastrzeżeń. Było to co najmniej dziwne. Albo moja pani sierżant kłamała, albo sama dała się nabrać, nie mając na tyle sprytu, by zauważyć ten brak logiki. Tak czy owak, teraz nie było już sensu urządzać jej quizu z tego tematu.
Sięgnęłam po pióro.
— Kiedy stanę przed komisją lekarską?
— Żarty sobie stroisz?
Podpisałam się i powiedziałam „tak”, gdy sierżant odczytała mi coś, co mniej więcej przypominało tekst przysięgi.
— Coś jeszcze? — spytałam.
Podniosła formularz i bacznie przyjrzała się mojemu podpisowi.
— Jones? A co ma oznaczać to „P”?
— Piętaszek.
— Jakieś durne imię. Od dzisiaj jesteś po prostu Jones. Poza służbą — Jonesie. Jasne?
— Jak sobie pani życzy, pani sierżant. Czy teraz jestem na służbie, czy poza?
— Jeszcze tylko kilka instrukcji i będziesz wolna. Na końcu Shrimp Alley jest duży magazyn z napisem WOO FONG & LEVY BROTHERS. Bądź tam o drugiej po południu, gotowa do wyjazdu. Wejdź tylnymi drzwiami. Do tego czasu musisz zdążyć pozałatwiać wszystkie osobiste sprawy. Masz prawo informować każdego o swoim zaciągu, lecz za udzielenie jakichkolwiek informacji mogących bezpośrednio lub pośrednio dotyczyć celu wyprawy zostaniesz postawiona przed sądem polowym. — Sierżant wyrzucała z siebie słowa z prędkością dobrego automatu. — Potrzebujesz pieniędzy, żeby kupić sobie lunch? Nie, jestem pewna, że nie potrzebujesz. To wszystko, Jonesie. Witaj na pokładzie. Zdaje się, iż czeka nas ciekawa wycieczka.