Lunch był naprawdę wyśmienity. Z zimnych przystawek na stole pojawiły się pikle z ząbkami kruchego czosnku, pot-au feu zawinięte w cienkie plasterki sera, konfitury, orzechy laskowe i delikatne, białe pieczywo posmarowane czekoladowym masłem. Georges z dostojeństwem maitre d’hotel rozlewał zupę do wielkich, porcelanowych talerzy. Gdy tylko usiadłam, Ian zawiązał mi pod brodą olbrzymią serwetę.
— Teraz możesz jeść jak świnka — powiedział.
Spróbowałam zupy.
— I tak pewnie zrobię — odrzekłam. — Janet, musiałaś ją chyba gotować wczoraj przez calutki dzień.
— Mylisz się — wyręczył ją w odpowiedzi Ian. — Babcia Georgesa zostawiła mu przepis na tę zupę w testamencie.
— On jak zwykle przesadza — sprzeciwił się Georges. — Moja świętej pamięci droga babunia ugotowała tę zupę po raz pierwszy w tym samym roku, w którym przyszedłem na świat. Przepis miała otrzymać w spadku moja najstarsza siostra, lecz potajemnie wyszła za mąż za biedaka — to był jeden z tych obdartusów z Kanady Brytyjskiej — więc otrzymałem go ja. Próbuję podtrzymać rodzinną tradycję, choć według mnie zapach i smak tej zupy byłby znacznie lepszy, gdyby przyrządzała ją moja mama.
— Nie rozumiem, czego jeszcze od niej chcieć? — powiedziałam. — To najlepsze zupa, jaką kiedykolwiek jadłam.
— Zabrałam się do jej przyrządzania już w zeszłym tygodniu — odrzekła Janet — ale Georges wygonił mnie z kuchni. Wie na temat gotowania o wiele więcej niż ja.
— Cóż — przyznałam — ja wiem o zupach jedynie tyle, że się je zjada. Mam też nadzieję, że zostało jeszcze coś w tej wazie.
— Chyba nie zżarłeś jeszcze wszystkich myszy? — zapytał Georges lana. — Czy mówiłem ci już — rzekł, zwracając się do mnie — na czym gotuje się takie delicje?
— Powiedzcie lepiej, czy są jakieś nowe wiadomości — powiedziała Janet.
— A co się stało z twoim „nie przy jedzeniu”?
— Ian, mój drogi, powinieneś wiedzieć, że moje zasady tworzę ja sama i sama też je zmieniam. Zadałam ci pytanie; czy możesz na nie odpowiedzieć?
— Generalnie: nic nowego. Żadnych doniesień o kolejnych zabójstwach. Nawet jeśli namnożyło się jeszcze więcej szaleńców chcących na własną rękę zbawiać ludzkość, nasz rząd postanowił wspaniałomyślnie nie zawracać nam tym głowy. Niech to szlag! Nie cierpię, gdy ktoś decyduje za mnie. Teraz wiemy jedynie, że rząd wprowadził cenzurę, a to oznacza dokładnie, że nic już nie będziemy wiedzieć. Cholera, mam ochotę kogoś zastrzelić.
— Myślę, że i bez ciebie dosyć jest takich narwańców. A może chciałbyś zostać jednym z Aniołów Pana?
— Dlaczego się czepiasz?
— Kochanie, co byś powiedział na solidnego drinka? — Janet podeszła do barku i wzięła do ręki butelkę. — Mnie również nie podoba się to wszystko — rzekła, napełniając szklanki. — Marjie i Georges myślą pewnie tak samo. Nie sądzę jednak, byśmy mogli zrobić coś lepszego, jak czekać i starać się o tym nie myśleć.
— Wiesz co, Janet? Twój spokój i opanowanie są czasem wręcz niemożliwe do zniesienia. Czy nie zastanawia cię ta wielka biała plama w dotychczasowych doniesieniach? Bo mi nie daje ona spokoju.
— Co masz na myśli?
— Ponadnarodowce, naturalnie! Wszystkie wiadomości dotyczyły wyłącznie niezależnych stanów i państw, nie było natomiast ani słowa na temat korporacji. A przecież każdy, kto potrafi zliczyć do dziesięciu, wie, do kogo tak naprawdę należy władza. Czyżby wszyscy ci żądni krwi odnowiciele świata nie zdawali sobie z tego sprawy?
— A nie przyszło ci do głowy — odezwał się Georges — że być może właśnie dlatego żadna z korporacji nie została wymieniona jako cel?
— W takim razie po co…? — Ian ze zniechęceniem machnął ręką.
— Pamiętasz, jak pierwszy raz spotkałeś mnie w Auckland? — zapytałam go. — Twierdziłeś wtedy, iż nie ma sposobu, by uderzyć w jakikolwiek ponadnarodowy koncern. Posłużyłeś się wówczas przykładem IBM i Rosji.
— Niezupełnie tak to ująłem, Marjie. Powiedziałem, że w walce przeciwko korporacjom bezużyteczne są sposoby militarne. Giganty przemysłowe, walcząc pomiędzy sobą, nie używają zazwyczaj przemocy. Ich broń to pieniądze, patenty oraz wszelkiego typu i pokroju wybiegi znane jedynie prawnikom i bankierom. Owszem, niekiedy zdarza im się wynająć kilku zbirów i wprowadzić ich do akcji; ogólnie rzecz biorąc nie jest to jednak w ich stylu. Ale sabotaż, zabójstwa i rozruchy — przecież to idealna broń przeciwko ponadnarodowcom. Tylko dlaczego jak dotychczas nikt o tym nie wspomniał?
Dolałam sobie jeszcze trochę zupy; była naprawdę przepyszna. Odstawiając wazę, zapytałam: — Ian, czy istnieje możliwość, że całe to piekło wywołała któraś z korporacji lub nawet kilka z nich… przez kogoś podstawionego?
Ian wstał tak gwałtownie, że cała zawartość jego talerza znalazła się na obrusie.
— Marjie, zadziwiasz mnie coraz bardziej. Wtedy, na pokładzie mojego statku, wyłowiłem cię z tłumu pasażerów bynajmniej nie dlatego, że szukałem partnera do uczonych dyskusji…
— Wiem o tym.
— …mam jednak wrażenie, iż grubo się myliłem. Ty pierwsza dostrzegłaś, jaki błąd tkwi w projekcie stworzenia i zatrudnienia pilotów-artefaktów; mam zamiar użyć twoich argumentów w Vancouver. Teraz z kolei znalazłaś być może brakujący element całej tej łamigłówki. W każdym razie dzięki tobie zaczyna ona mieć jakiś sens.
— Ja nie twierdzę, że tak jest — odrzekłam. — Wiem jedynie, że według doniesień zamachy i sabotaż ogarnęły całą Ziemię, wszystkie osiedla kosmiczne i Księżyc, a podobno dotarły nawet aż na Ceres. Ktoś, kto to zorganizował, potrzebował więc wielu ludzi; prawdopodobnie co najmniej kilku tysięcy. Zarówno zamachy, jak i sabotaż, to zadanie dla specjalistów, których trzeba najpierw wyszkolić. Amatorzy — nawet gdyby była to ich robota — schrzaniliby ją w ośmiu przypadkach na dziesięć. Wszystko to oznacza pieniądze. Mnóstwo pieniędzy. Nie tyle, ile może mieć wywrotowa organizacja polityczna czy jacyś fanatycy religijni. Kto dysponuje takimi pieniędzmi? Nie wiem, wskazałam tylko na jedną z możliwości.
— A ja sądzę, że każdy z nas zna odpowiedź na pytanie: „Kto?”. Marjie, co ty właściwie robisz, gdy nie jesteś razem z rodziną na South Island?
— Nie mam już rodziny na South Island. Moja S-grupa rozwiodła się ze mną.
Byłam zaskoczona prawie tak samo jak on. Nie myślałam, że wyrzucę to z siebie tak łatwo. Przy stole zapanowała nagle grobowa cisza. Dopiero po chwili odezwał się Ian.
— Strasznie mi przykro, Marjorie — powiedział.
— Nie ma powodów. Całe to moje małżeństwo okazało się pomyłką. Było, minęło… Nie wrócę już na Nową Zelandię. Chciałabym jednak pojechać kiedyś do Sydney i odwiedzić Betty i Freddiego.
— Jestem pewien, że bardzo by się ucieszyli.
— W każdym razie mam od nich zaproszenie. A przy okazji; czego uczy Fred? Nigdy jakoś o tym nie mówiliśmy.
— Federico jest moim kolegą po fachu, moja droga — odrzekł Georges. — Właśnie dzięki niemu znalazłem się tutaj.
— To prawda — potwierdziła jego słowa Janet. — Chubbie i Georges razem przeszczepiali geny jeszcze w McGill. To właśnie wtedy Betty spotkała tego nieznośnego Francuza i poprosiła mnie, bym go przygarnęła.
— A ja zawarłem z nim przymierze — dodał Ian — bo żaden z nas nie poradziłby sobie z Janet sam. Mam rację, Georges?
— Święte słowa, mój stary. Tylko ja nie jestem pewien, czy razem dajemy sobie z nią radę.
— To raczej ja mam ciągle kłopoty, nie mogąc sobie z wami poradzić. Najlepiej będzie, jeśli poproszę Marjie o pomoc. Co ty na to, skarbie?
Naturalnie, nie brałam tej quasi-oferty serio. Widać było, że każdy z nich stroi sobie żarty, aby ukryć zmieszanie. Wszyscy zdawaliśmy sobie z tego sprawę. Nikt oprócz mnie nie zauważył jednak, że nie doszło do rozmowy na temat mojej pracy. Nie miałam zamiaru opowiadać o tajemnicach Szefa.
Gdy o nim pomyślałam, nagle ogarnął mnie niepokój. Pamiętałam jego opowieść o wojnie prusko-rosyjskiej. Czyżby miał coś wspólnego z ostatnimi wydarzeniami? A jeśli tak, to po której stał stronie?
— Czy życzy sobie pani jeszcze trochę zupy?
— Nie waż się jej dać nawet łyżki, dopóki nie odpowie na moje pytanie.
— Ależ Janet, nie mówisz przecież poważnie. Georges, jeśli wezmę więcej zupy, zjem też więcej pieczywa i będę gruba. Nie kuś mnie.
— A może jednak odrobinkę?
— No dobrze.
— Mówię zupełnie serio — nie ustępowała Janet. — Nie chcę cię ponaglać. Doskonale rozumiem, że jesteś teraz zrażona do instytucji małżeństwa. Myślę jednak, że mogłabyś na razie z nami zamieszkać, a za parę miesięcy wróciłybyśmy do tej rozmowy. Oczywiście, o ile zgodzisz się tu zostać. Do tego czasu pozwolę tym dwóm lubieżnikom zostać z tobą sam na sam tylko wtedy, gdy przyrzekną mi, że będą się zachowywać przyzwoicie.
— Ejże, chwileczkę! — zaprotestował Ian. — Kto ją tu sprowadził? Ja! Ona należy do mnie.
— Ach tak? A Betty mówiła, że to Freddie rościł sobie do niej jakieś pretensje. Marjie przyjechała z tobą w zastępstwie twojej siostry; przyjechała więc do mnie. Od tej chwili, jeśli któryś z was będzie chciał z nią porozmawiać, będzie najpierw musiał uzyskać moje pozwolenie. Czyż nie mam racji, Marjie?
— Skoro tak mówisz, Janet. Ale to tylko teoria. W praktyce będę musiała wyjechać. Czy macie w domu jakąś szczegółową mapę granicy? Myślę o granicy południowej.
— Jakaś powinna się znaleźć. Poszukaj w pamięci komputera. Jeśli chcesz ją wydrukować, użyj terminalu w moim gabinecie. To tuż obok twojej sypialni.
— Dziękuję, ale nie chciałabym przerywać wam odbioru wiadomości.
— To nie problem. Każdy terminal pracuje samodzielnie. To niezbędne, gdy w jednym domu mieszka troje indywidualistów.
— Z Janet na czele — dodał Ian. — A swoją drogą, po co ci mapa granicy z Imperium?
— Skoro nie mogę pojechać do domu pociągiem, muszę znaleźć jakiś inny sposób.
— Tak też myślałem. Cóż, skarbie, zmuszasz mnie, abym schował przed tobą twoje buty. Czy nie zdajesz sobie sprawy, że mogą cię zastrzelić, gdy będziesz próbowała prześlizgnąć się między posterunkami? Nie wątpisz chyba, że po obu stronach jest trzy razy więcej żołnierzy niż zwykle?
— Chyba jednak nic mi nie grozi, dopóki studiuję jedynie mapę?
— Owszem, ale musisz przyrzec, że na tym skończy się twoje niezdrowe zainteresowanie południową granicą.
— Myślę, iż nie powinno się zmuszać nikogo do kłamstwa — powiedział sentencjonalnie Georges.
— To prawda — zadecydowała Janet. — Żadnych wymuszonych obietnic. Idź, Marjie. Ja w tym czasie posprzątam, Ian, ty na ochotnika mi pomożesz.
Przez następne dwie godziny ślęczałam nad komputerem w swoim pokoju, wywołując z bazy danych, a następnie powiększając mapy poszczególnych odcinków granicy. Starałam się zanotować w pamięci każdy, najdrobniejszy nawet szczegół. Żadna granica nie jest na tyle szczelna, by nie można się było przez nią prześlizgnąć. Najbardziej uczęszczane szlaki przerzutowe prowadzą nawet jak na ironię tuż obok dobrze strzeżonych przejść. Ja jednak nie zamierzałam korzystać z uczęszczanych szlaków.
W pobliżu znajdowało się sporo przejść granicznych: Emerson, Junction, Pine Creek, South Junction, Gretna, Maida i jeszcze kilka innych. Przez chwilę myślałam o Roseau River, szybko jednak zrezygnowałam tego projektu; rzeka wpadała do Red River od strony północnej. W dodatku mapa tego miejsca nie była zbyt dokładna.
Na południowy wschód od Winnipeg, pomiędzy miastem a Jeziorem Leśnym, rozciągają się duże, praktycznie nie zamieszkałe i trudno dostępne tereny. Według mapy leżą one już na obszarze Imperium. Co więcej, nic nie wskazywało na to, by ktoś przekraczający granicę mógł tam napotkać jakieś przeszkody… z wyjątkiem ciągnących się kilkanaście kilometrów bagien. Nie jestem supermanem; mogłabym ugrzęznąć i utopić się. A jednak ów zupełnie nie strzeżony odcinek wyglądał zachęcająco. Lecz w końcu i ten pomysł musiałam porzucić. Teren należał co prawda do Imperium, był jednak oddzielony od samego Imperium dwudziestoma kilometrami wody. Ukraść łódkę? Mogłam się założyć o cokolwiek, że każda łódka przepływająca przez tę część jeziora zostanie natychmiast namierzona i zniszczona przez sieć zdalnie sterowanych promienników laserowych. Lasera nie da się przekupić. Postanowiłam poszukać czegoś innego.
Kończyłam właśnie przeglądać mapy, gdy w głośniku terminalu odezwał się głos Janet: — Marjie, przyjdź prędko do salonu. Pospiesz się!
Nie musiała mi tego powtarzać dwa razy.
Gdy weszłam, Ian siedział przed ekranem i rozmawiał z kimś. Georges stał z boku, poza zasięgiem transmitera. Janet dała mi ręką znak, bym również trzymała się z dala od niego.
— Policja — szepnęła. — Uważam, że natychmiast powinnaś udać się do Nory. Siedź tam i czekaj, aż sobie pójdą.
— Wiedzą już, że tu jestem? — zapytałam także szeptem.
— Na razie nie wiadomo.
— Wobec tego najpierw się upewnijmy. Jeśli wiedzą, a nie znajdą mnie, będziecie mieli kłopoty.
— Nie obawiamy się żadnych kłopotów.
— Dziękuję. Posłuchaj my jednak.
Ian nie odrywał wzroku od twarzy na ekranie.
— Daj spokój, Mel. Georges nie jest „niebezpiecznym cudzoziemcem”, doskonale o tym wiesz. A co do tej… panny Baldwin, czy jak jej tam… dlaczego szukacie jej akurat tutaj?
— Wczoraj wieczorem opuściła port razem z tobą i twoją żoną. Jeśli nawet nie ma jej już u was, to z pewnością wiecie, dokąd się udała. Zaś jeśli chodzi o Georgesa, każdy Quebekczyk jest dzisiaj niebezpiecznym cudzoziemcem, bez względu na to, od jak dawna tu siedzi i do jakich klubów należy. Lepiej więc dla niego będzie, jeśli odda się w ręce starego przyjaciela, a nie pierwszego lepszego gliny. Wyłączaj aktywny system; jestem gotów do lądowania.
— Prawdziwy „stary przyjaciel” — szepnęła Janet. — Próbuje zaciągnąć mnie do łóżka od czasów uniwersyteckich i ciągle słyszy „nie”. Jest po prostu obleśny.
Ian także z trudem ukrywał niechęć.
— Do diabła, Mel! Nie jest to raczej najodpowiedniejszy moment, by rozmawiać na temat naszej przyjaźni. Jestem pewien, że gdyby Georges był tutaj, wolałby być aresztowany przez pierwszego lepszego gliniarza niż przez fałszywego przyjaciela. Przestań więc błaznować i zabieraj się stąd. Możesz wrócić tu jako policjant.
— O’key, Ian. Sam się o to prosiłeś. Porozmawiamy inaczej. Mówi porucznik Dickey. Przybyłem dokonać aresztowania. Proszę wyłączyć aktywny system bezpieczeństwa; ląduję.
— Ian Tormey, właściciel posiadłości. Poruczniku, proszę pokazać mi nakaz i trzymać go przed pańskim transmiterem. Zamierzam sprawdzić jego autentyczność.
— Chyba postradałeś zmysły. Obowiązuje stan wyjątkowy. Nie muszę mieć żadnego nakazu.
— Nie słyszę pana, poruczniku.
— W takim razie może usłyszysz to, cwaniaczku. Zamierzam sam rozejrzeć się za urządzeniami ASB i zniszczyć je. Jeśli przy okazji zniszczę coś jeszcze, będziesz miał cholernego pecha.
Ian skrzywił się ze wstrętem i wystukał coś na klawiaturze.
— Aktywny system bezpieczeństwa wyłączony — powiedział, po czym przycisnął „BREAK” i odwrócił się w naszym kierunku. — Wy dwoje macie najwyżej trzy minuty, aby znaleźć się w Norze. Dłużej nie przetrzymam tego sukinsyna przy drzwiach.
— Nie będę się chował w jakiejś podziemnej norze — odrzekł cicho Georges. — Znam swoje prawa. Jeśli porucznik Melvin Dickey zechce je pogwałcić, sam wyląduje w celi.
— No cóż — wzruszył ramionami Ian — jesteś już w końcu dużym chłopcem, choć w tej chwili zachowujesz się jak naiwny smarkacz. Marjie, znikaj, moja droga. Pozbycie się go nie zajmie mi zbyt wiele czasu. Z pewnością nie ma żadnych dowodów, że tu jesteś.
— Pójdę do Nory, jeśli będzie to konieczne. Ale czy nie mogłabym na razie ukryć się w po prostu w łazience Janet? Przecież on zaraz sobie pójdzie. Zresztą, przez terminal będę widziała wszystko, co się tu dzieje. W razie czego zdążę uciec.
— Marjie, przynajmniej ty nie sprawiaj kłopotów.
— W takim razie przekonaj Georgesa, że on też musi zniknąć. Jeśli zostanie, może potrzebować mojej pomocy. Ty również. Tak samo Janet.
— Kobieto, o czym ty mówisz?!
Dobrze wiedziałam, o czym mówię. Nie po to zostałam wyszkolona, by teraz dobrowolnie kryć się w jakichś podziemnych jamach.
— Posłuchaj mnie, lanie. Ten Melvin Dickey… sądzę, że on zamierza skrzywdzić Georgesa. Wyczułam to w jego głosie. Jeśli Georges nie pójdzie ze mną do schronu, ja również zostaję. Nie chcę, by przytrafiło mu się coś złego. Poza tym każdy, kto ma do czynienia z policją, potrzebuje świadków.
— Teraz ty mnie posłuchaj: nie jesteś w stanie powstrzymać… — Przerwał mu gong u drzwi. — Cholera! Zaraz tu będzie. Masz natychmiast zniknąć mi z oczu i znaleźć się w Norze.
Wykonałam tylko pierwsze polecenie. Pobiegłam do łazienki Janet i szybko włączyłam terminal. Gdy ustawiłam zdalnie sterowany transmiter na środek salonu, było prawie tak samo, jakbym stamtąd w ogóle nie wychodziła.
Porucznik Dickey wyglądał na jednego z tych twardzieli mocnych jedynie w gębie lub z bronią w ręku. Wchodząc do pokoju natychmiast zauważył Georgesa.
— A więc jesteś tu jednak, Perreault! — powiedział z tryumfem w głosie. — Aresztuję cię pod zarzutem świadomego naruszenia praw wynikających z Dekretu o Stanie Wyjątkowym, paragraf sześć. Nie zameldowałeś się w komisariacie jako obywatel obcego kraju, pozostający na terytorium Kanady Brytyjskiej.
— Nie wiadomo mi nic o takim obowiązku.
— Dobre sobie! Trzeba było słuchać komunikatów.
— Nie mam zwyczaju słuchać komunikatów. Nie znam też żadnego prawa, które by tego ode mnie wymagało. Chciałbym zobaczyć kopię dokumentu będącego podstawą do aresztowania mnie.
— Nie próbuj strugać ze mnie idioty, Perreault. Na twoje nieszczęście w tym kraju obowiązuje obecnie stan wyjątkowy. Przeczytasz sobie ów dokument, gdy cię zamknę, Ian, zobowiązuję cię do udzielenia mi pomocy. Weź te obrączki — Dickey sięgnął za pas, wyjmując kajdanki — i skuj mu ręce. Na plecach.
Ian nie poruszył się z miejsca.
— Nie rób z siebie większego głupca niż jesteś, Dickey. Nie masz najmniejszego powodu, by zakładać Georgesowi kajdanki.
— Zamknij się i rób, co ci każę. Nie zamierzam dać temu żabojadowi szansy załatwienia mnie, gdy tylko odwrócę się do niego tyłem. Powiedziałem, że masz go skuć. Chcesz, żebym ci to powtórzył?
— Zabierz ten cholerny pistolet!
Dłużej już nie patrzyłam. Wybiegłam z łazienki i pędząc minęłam korytarz, schody oraz olbrzymi hali na dole. Wszystko to zajęło mi nie więcej niż osiem sekund.
Gdy wpadłam do pokoju, Dickey stał po środku. Lufa jego miotacza wymierzona była w głowę Janet. Nie powinien był tego robić. Jednym skokiem znalazłam się przy nim. Nawet nie zauważył, w którym momencie wytrąciłam mu broń z ręki. Nie zdążył też usłyszeć charakterystycznego, nieprzyjemnego chrzęstu, gdy skręcałam mu kark.
Martwe ciało porucznika Melvina Dickeya osunęło się na dywan, tuż obok pistoletu. Był to raytheon 505, wystarczająco duży, by zabić mastodonta. Tchórze zawsze wymachują wielkimi pistoletami.
— Nic ci nie jest? — spytałam Janet.
— Nie.
— Przybiegłam tak szybko, jak mogłam. Czy teraz już wiesz, lanie, co miałam na myśli, mówiąc, że możecie mnie potrzebować? Niewiele brakowało, bym się spóźniła.
— Nigdy jeszcze nie widziałem kogoś, kto się tak szybko porusza!
— A ja już widziałem — powiedział cicho Georges.
— I to pewnie nie raz — odrzekłam, patrząc mu w oczy. — Czy mógłbyś pomóc mi zabrać go stąd? — wskazałam na trupa.
— Tak.
— A potrafisz prowadzić policyjny energobil?
— Jeśli muszę.
— Ja też nie mam w tym wprawy. Ciało i maszyna muszą jednak zniknąć. Janet powiedziała mi coś niecoś o sposobie, w jaki można się pozbyć zwłok. To musi być gdzieś w tunelu, czy tak? Lepiej nie traćmy czasu. Natychmiast, jak tylko uporamy się z tym, Georges i ja wyjedziemy. Zresztą Georges może zostać. Jeśli usuniemy wszystkie ślady, ciało oraz maszynę, będziecie mogli udawać, że o niczym nie wiecie, a porucznika Dickeya nie widzieliście na oczy. Musimy się jednak pospieszyć, zanim nie zaczną go szukać.
Janet przyklęknęła obok martwego policjanta.
— Marjie, ty go naprawdę zabiłaś.
— Nie zostawił mi wyboru. Niemniej zabiłam go umyślnie. Mając do czynienia z policjantem, o wiele bezpieczniej jest go zabić, niż tylko ranić. Janet, ten sukinsyn nie powinien był celować do ciebie z miotacza. To prawda, że mogłam go jedynie rozbroić… i zabić tylko wtedy, jeśli uznalibyście, iż musi umrzeć.
— Nie wiem, czy musiał umrzeć, lecz nie będę nad nim rozpaczać. To szczur. W każdym razie był nim.
Ian podszedł do nas i powiedział powoli: — Marjie, czy zdajesz sobie sprawę, że zabicie oficera policji jest poważną sprawą? To jedna z niewielu zbrodni, jakie ściga jeszcze kanbrytyjski wymiar sprawiedliwości.
Nie rozumiem, dlaczego niektórzy ludzie uważają policjantów za kogoś innego, specjalnego.
— Posłuchaj, lanie: dla mnie poważną sprawą jest mierzenie z pistoletu do moich przyjaciół; celowanie w głowę Janet uważam zaś za zbrodnię. Przykro mi jednak, że wyprowadziłam cię z równowagi. Tak czy owak, jest tu teraz ciało i energobil, których trzeba się koniecznie pozbyć. Mogę w tym pomóc. Mogę też po prostu ulotnić się. Wybór należy do ciebie, ale musisz decydować szybko. Nie wiemy, czy nie zaczęto już go szukać i czy nie zaczęto szukać nas. W każdym razie to tylko kwestia czasu.
Mówiąc to, przeszukiwałam cały czas zwłoki. Facet nie miał przy sobie żadnej torby. Opróżniałam po kolei wszystkie kieszenie jego munduru, starając się uważać przy spodniach. Jak zwykle w takich wypadkach puściły zwieracze i gość narobił w gacie. Na szczęście niewiele. Nie śmierdział też zbytnio, chociaż takie śmiecie i bez tego roztaczają wokół smród. Najważniejsze rzeczy znalazłam w kieszeniach marynarki. Był tam portfel, karty kredytowe, DT, trochę gotówki i jeszcze parę drobiazgów. Portfel i raytheona zatrzymałam dla siebie. Resztę rupieci wpakowałam do plastikowej torby, po czym podniosłam te cholerne kajdanki.
— Macie jakiś sposób na pozbycie się tego złomu? Bo jeśli nie, trzeba to zabrać razem ze zwłokami.
Ian ciągle jeszcze stał pogrążony w myślach. Georges podszedł do niego i położył mu rękę na ramieniu.
— Myślę, stary, że powinniśmy słuchać Marjie. Wygląda na to, że wie, co robi.
Ian otrząsnął się w końcu.
— W porządku, Georges. Chwyć go za nogi — powiedział.
Razem za taszczyli ciało do łazienki i ułożyli je nad brzegiem basenu. Ja poszłam do swojego pokoju. Miotacz, kajdanki i portfel rzuciłam na łóżko. Gdy po chwili wchodziłam do łazienki, Ian i Georges stali już w wodzie. Zaczęłam się szybko rozbierać.
— Nie ma potrzeby, abyś tu wchodziła, Marjie — rzekł Ian, widząc to. — Sami się go pozbędziemy.
— W porządku — zgodziłam się. — Pozwól jednak przynajmniej, że go umyję. Wiem, jak się do tego zabrać.
Ian był najwyraźniej zdumiony.
— Po cholerę chcesz go myć? Zostaw go tak, jak jest.
— Jak chcesz. Sądzę jednak, że jeśli wrzucisz do wody zwłoki w takim stanie, sam nie zechcesz już do niej wejść; nawet po to, aby zabrać je do Nory i wrócić. Będziesz najpierw musiał zmienić wodę i dokładnie oczyścić basen. Chociaż… — W tym momencie do łazienki weszła Janet. — Janet, mówiłaś coś o możliwości opróżnienia i ponownego napełnienia basenu ze zbiornika przejściowego. Jak długo trwa pełny cykl?
— Około godziny; pompa jest raczej niewielka.
— W takim razie nie ma na co czekać.
Półtorej godziny później jedynym śladem, jaki pozostał po poruczniku Melvinie Dickeyu, był jego portfel. Janet weszła do mojego pokoju w momencie, gdy przekładałam część jego zawartości do plastikowej torebki, którą mi wcześniej podarowała. Zatrzymałam jedynie gotówkę i dwie karty kredytowe: American Express oraz Maple Leaf. Resztę dokumentów wrzuciłam razem z portfelem do dematerializatora.
Janet nie robiła żadnych niemądrych uwag na temat „obrabowywania trupów”. Nawet gdyby je robiła, nie zwracałabym na to uwagi. Dość już miałam poczucia bezradności spowodowanego totalnym brakiem pieniędzy; czy to w formie kart kredytowych, czy też szeleszczących banknotów. Moja gospodyni wyszła z pokoju, a gdy po chwili wróciła, wręczyła mi dwa razy tyle gotówki, ile do niedawna jeszcze miał przy sobie pewien policjant.
— Oczywiście wiesz, że nie mam pojęcia jak, kiedy i czy w ogóle uda mi się ci to zwrócić — powiedziałam, biorąc od niej pieniądze.
— Nie zawracaj sobie tym głowy, Marjie. Jestem wręcz nieprzyzwoicie bogata. Zresztą posłuchaj, moja droga: rzuciłaś się z gołymi rękoma na człowieka, który mierzył do mnie z pistoletu. To ja jestem twoim dłużnikiem, choć wątpię, czy kiedykolwiek uda mi się odwdzięczyć. Obaj moi mężowie byli obok, lecz to właśnie ty stanęłaś w mojej obronie.
— Nie możesz tak myśleć o chłopcach, Janet. Nie są wyszkoleni tak, jak ja.
— Zauważyłam. Musisz mi kiedyś o tym opowiedzieć. Nadal uważasz, że masz szansę dostać się do Quebec?
— Bez większych kłopotów. Czy Georges zdecydował się jechać ze mną?
— Sądzę, że tak.
Do pokoju weszli obaj mężczyźni. Spojrzałam na zegarek i zwróciłam się do Georgesa: — Zabiłam tego policjanta dokładnie godzinę i czterdzieści sześć minut temu. Nie kontaktował się więc z bazą od mniej więcej półtorej godziny. Najwyższy czas, bym przekonała się, czy potrafię pilotować policyjny energobil… chyba że lecisz ze mną. Wtedy ty będziesz pilotem. Mam nadzieję, iż nie zamierzasz tu zostać i sprawdzić, czy ktoś jeszcze ma ochotę cię aresztować? Ja w każdym razie wyjeżdżam natychmiast.
— Wyjedźmy stąd wszyscy — zaproponowała nagle Janet.
— Świetny pomysł! — uśmiechnęłam się do niej szeroko.
— Janet, naprawdę chcesz to zrobić? — spytał Ian.
— Właściwie… nie mogę — powiedziała to ze ściśniętym gardłem. — Nie zostawię przecież Kociej Mamy i jej dzieci. A Czarna Piękność, Demon, Gwiazda, Rudy…? Moglibyśmy zamknąć dom. Nic by się nie stało. Tylko co ze zwierzętami? Przecież to część rodziny, nie mogę ich tak po prostu zostawić! Nie potrafiłabym!
Nie było tu nic do dodania, więc milczałam. Najgłębsze czeluście piekielne zarezerwowane są dla tych, co nie dbają o swoje zwierzęta, szczególnie o koty. Szef powtarza mi zawsze, że jestem sentymentalna. I nie myli się.
Wszyscy czworo wyszliśmy przed dom. Zapadał właśnie zmierzch. Nagle uświadomiłam sobie, iż przyjechałam tu zaledwie wczoraj. A wydawało się, że minął co najmniej miesiąc. Mój Boże, przecież niewiele więcej, jak dwadzieścia cztery godziny temu byłam jeszcze na Nowej Zelandii!
Energobil stał w ogrodzie warzywnym. Gdy zobaczyła to Janet, z jej ust wydobył się potok określeń, o których znajomość nigdy jej nie podejrzewałam. Pojazd miał zwyczajny, przysadzisty kadłub antygrawitatorowca. Był niewiele mniejszy od tego, który miała moja rodzina na South Island. Moja była rodzina. Myślałam teraz o niej bez cienia żalu. Miejsce Grupy Davisona w moim sercu zajęła Janet i jej mężowie. Cóż, donna e mobile. W tej chwili najbardziej jednak pragnęłam znaleźć się gdzieś blisko Szefa. Tęsknota za ojcem, którego nie miałam? Być może. Nie miałam zamiaru roztrząsać przyczyny.
— Pozwól, że obejrzę tego rzęcha, zanim odlecicie — powiedział Ian. — I tak będziecie jak dzieci we mgle.
Otworzył luk i wskoczył do środka. Po chwili był już z powrotem na zewnątrz.
— Ogólnie rzecz biorąc można nim latać — rzekł z namysłem. — Jest jednak kilka problemów. Po pierwsze, to pudło wyposażone jest w transponder identyfikacyjny. Najprawdopodobniej ma też aktywną radiolatarnię, chociaż nie mogłem jej znaleźć. Napęd jest wyczerpany w sześćdziesięciu dziewięciu procentach, możecie więc zapomnieć o dotarciu tym do Quebec. Wszystkie systemy w porządku. Nie wspomniałem jednak jeszcze o najgorszym. Terminal pokładowy wzywa porucznika Dickeya.
— Więc zignorujemy jego wezwania.
— Oczywiście, Georges. Tylko że po tej sprawie z Ortega w ubiegłym roku większość policyjnych energobili została wyposażona w zdalnie sterowany system autodestrukcji. Szukałem czegoś w tym rodzaju. Gdybym znalazł, rozbroiłbym świństwo. Ale nie znalazłem. Nie znaczy to bynajmniej, że go tam nie ma.
— Trudno — wzruszyłam ramionami. — Nie raz już ryzykowałam, jeśli było to konieczne. Zresztą i tak musimy pozbyć się tej kupy złomu. Trzeba ją wysłać dokądkolwiek. Georges, wskakuj do środka.
— Nie tak prędko, Marjie! Latadła to moja specjalność. To jest wyposażone w autopilota; standardowy, wojskowy AG. Proponuję więc wyprawić maszynę pustą… powiedzmy na wschód. Powinna rozbić się, zanim dotrze do Quebec. W ten sposób policja będzie przekonana, iż próbowałeś uciec, Georges. Tymczasem będziesz siedział bezpiecznie w Norze.
— Nic z tego, Ian. Mówiłem już, że nie zamierzam ukrywać się w żadnej dziurze. Zgodziłem się towarzyszyć Marjie, ponieważ ktoś musi się nią opiekować.
— Jeżeli już, to ona będzie bronić ciebie.
— Nie mówiłem, że będę jej bronił. Użyłem słowa „opiekować się”.
— Na jedno wychodzi.
— Niezupełnie.
— Ian — przerwałam im — czy maszyna da radę dolecieć do Imperium?
— Według wskazań urządzeń pokładowych — tak. Nadal jednak twierdzę, że nie powinniście do niej wsiadać. To zbyt niebezpieczne.
— Zmieniłam zamiary — odrzekłam. — Zaprogramuj autopilota tak, aby leciał cały czas na południe z maksymalną prędkością. Jeśli nie uaktywni się autodestruktor, strąci go wasza straż graniczna albo zrobią to nad Imperium. W najgorszym wypadku rozbije się po wyczerpaniu Napędu. Tak czy owak, pozbędziemy się go raz na zawsze, nie wzbudzając żadnych podejrzeń.
— Zrobione! — powiedział z nieukrywanym entuzjazmem Ian, wskakując do środka. Po chwili usłyszeliśmy ciche buczenie antygrawitatorów i pojazd zaczął się powoli unosić. Był już dwa lub trzy metry nad ziemią, gdy Ian ponownie stanął w otworze luku. Zeskoczył prosto na grządkę cebuli.
— Nic ci się nie stało? — spytałam, pomagając mu wstać.
— Wszystko w porządku. Popatrz w górę!
Policyjny energobil szybko oddalał się na wschód. Nagle skręcił na południe, odbijając ostatnie promienie zachodzącego słońca, po czym przyspieszył gwałtownie i zniknął nam z oczu.