Rozdział XVIII

Parowiec wycieczkowy „Mary Lou” wyglądał jak żywcem wyjęty z powieści Marka Twaina. Nawet do głowy mi nie przyszło, że będziemy podróżować w tak ekstrawagancki sposób. Trzy pokłady pasażerskie i cztery Napędy, po dwa na każde z olbrzymich kół łopatkowych. A jednak cały statek załadowany był aż po okrężnice i wydawało się, że zatopi go byle silniejszy podmuch wiatru. Na szczęście nie płynęliśmy samotnie. Kilka kabli przed naszym dziobem młóciły wodę równie potężne koła „Myrtle T. Hanshawa”, płynącego z szybkością jakichś dwudziestu węzłów. Pomyślałam o mieliznach, których pełno było wokół, mając nadzieję, że przynajmniej na „Myrtle” sonar jest sprawny.

„Alamo Heroes” płynęły na pierwszym statku razem z pułkownik Rachel, która dowodziła obydwoma oddziałami. To jeszcze bardziej przekonywało mnie, że mieliśmy wziąć udział w jakiejś regularnej potyczce. Niewykluczone nawet, iż stanowiliśmy oddział desantowy. Nikt nie wynająłby uzbrojonych w ciężki sprzęt „Alamo Heroes” jedynie po to, by stworzyć z nich gwardię pałacową.

Broń nie została jak na razie wydana, a rekruci ciągle jeszcze chodzili w cywilnych ciuchach. Wyglądało więc na to, że sierżant Gumm nie kłamała, twierdząc, iż mieliśmy dopłynąć co najmniej do Saint Louis. Co zaś tyczy reszty tego, co powiedziała, byłam nawet gotowa uwierzyć, że oddział ma się stać przyboczną strażą „najnowszego prezydenta”. Najpierw jednak miał prawdopodobnie pomóc owemu prezydentowi wprowadzić się do pałacu. Wszystko to były oczywiście jedynie domysły. Tak naprawdę wiedziałam tylko jedno: mniej więcej teraz „Mary Lou” powinna właśnie wpływać do Imperium Chicago.

Resztą nie przejmowałam się zbytnio. W ciągu najbliższych kilku dni, gdy tylko znajdziemy się nieco bliżej głównej kwatery Szefa, zamierzałam najzwyczajniej w świecie zdezerterować. Najchętniej zanim jeszcze zrobi się gorąco. Miałam naprawdę mnóstwo czasu, by dokładnie przyjrzeć się całej tej „armii” i nabrać przekonania, że nie będzie ona zdolna do akcji wcześniej, jak za jakieś sześć tygodni. Owe sześć tygodni musiałaby jednak spędzić na intensywnym treningu pod okiem dobrych i twardych fachowców. Na razie było tu zbyt wielu rekrutów i zbyt mało wyszkolonej kadry.

Oczywiście wszyscy rekruci udawali weteranów, lecz już na pierwszy rzut oka widać było, iż spora część to proste, wiejskie dziewczyny, które pouciekały z domów. Były wśród nich nawet piętnastolatki. Owszem, wyrośnięte jak na swój wiek. A „skoro wystarczająco duże, to i wystarczająco dojrzałe”, jak mówiło stare porzekadło. Trzeba jednak czegoś więcej, niż sześćdziesięciu kilogramów wagi, by stać się żołnierzem.

Pójście na akcję w tak doborowym towarzystwie oznaczało samobójstwo. To jednak nie było już moje zmartwienie. Ja miałam pełny żołądek i zadowolona z tego faktu siedziałam na deskach pokładu, oparta plecami o zwój lin. Trawiąc swój pierwszy w życiu żołnierski posiłek, podziwiałam zachód słońca. Zastanawiałam się właśnie, czy „Mary Lou” wpłynęła już do Imperium Chicago, gdy ktoś za moimi plecami zapytał: — Chowacie się, żołnierzu?

Rozpoznałam ten głos, odwróciłam więc głowę.

— Dlaczego miałabym się chować, pani sierżant? Skąd ten pomysł?

— O’key, przecież nic nie mówię. Zadałam sobie po prostu pytanie: „Gdzie bym poszła, gdybym chciała znaleźć się na chwilę sama?” — i proszę, znalazłam ciebie. Zdążyłaś już wybrać sobie kwaterę?

Oczywiście jeszcze tego nie zrobiłam. Zbyt wiele było możliwości, a co jedna — to gorsza. Większość ludzi umieszczono w luksusowych kajutach: po czterech w kajutach dwuosobowych i po trzech w jednoosobowych. Natomiast cały mój pluton miał spać w mesie oficerskiej. Nie mogłam jakoś doszukać się wielkiej różnicy pomiędzy noclegiem na kapitańskim stole, a noclegiem na pokładzie, toteż bez żalu zrezygnowałam z tego pierwszego.

Sierżant Gumm podzielała moją opinię.

— W porządku. Ale jak już rozłożysz koc, radzę ci go dobrze pilnować, inaczej pozbędziesz się go w ciągu kwadransa. Na rufie, obok magazynu żywności, jest moja kajuta; co prawda zjedna tylko koją, ale za to dość szeroką. Jak chcesz, możesz się tam zainstalować. Będzie ci o wiele wygodniej niż na gołych deskach.

— To cholernie miło z pani strony, pani sierżant.

I jak tu się wykręcić? Czyżby ów „komfortowy wypoczynek” był nieunikniony?

— Mów mi Sarge. Kiedy jesteśmy same, na imię mam Mary. A ciebie jak nazywają, bo już zapomniałam.

— Piętaszek.

— Właśnie. Całkiem oryginalnie.

Stałyśmy tak, patrząc na ostatnie promienie zachodzącego słońca. Statek kołysał się leniwie na falach. Daleko za lewą burtą powoli przesuwał się majaczący w oddali stromy brzeg.

— Brakuje tylko gwizdka, pióropusza dymu nad kominem i syku pary.

— Sarge, nie wiedziałam, że masz duszę poety.

— Zgadza się. Kiedyś myślałam nawet, żeby rzucić to wszystko i zacząć pisać. A ty co powiedziałabyś o zapadających ciemnościach?

— Żadnych odsłoniętych okien, żadnego palenia na pokładzie. Winni złamania zakazu zostaną rozstrzelani o świcie — roześmiałam się. — Uff, co za szczęście, że ja nie palę.

— Poprawka: winni nie zostaną rozstrzelani, choć będą o to błagać. Naprawdę nie palisz? Nawet z przyjaciółmi, dla towarzystwa?

„Poddaj się, Piętaszku” — pomyślałam.

— Od czasu do czasu — owszem. Ale tylko przy wyjątkowych okazjach.

— Ja też nie zwykłam przesiadywać, otoczona kłębami dymu haszyszowego. Jednak czasami… Z kimś, kto tak jak ja ma odpowiedni nastrój…

Usiadła obok, objęła mnie i chciała pocałować.

— Pani sierżant! To znaczy: Mary. Proszę cię, nie. Nie jest jeszcze całkiem ciemno. Ktoś nas zauważy.

— A kogo to obchodzi?

— Mnie. Nie lubię tak. To mnie peszy.

— Jak pobędziesz trochę w moim plutonie, pozbędziesz się skrupułów. Co z tobą? Jesteś jeszcze dziewicą? To znaczy, nie robiłaś tego jeszcze z inną dziewczyną?

— Proszę cię, przestań mnie wypytywać. I pozwól mi odejść. Nie chcę tutaj. W każdej chwili ktoś może przecież wyjść zza tej nadbudówki.

Pokręciła z niedowierzaniem głową, ale podniosła się.

— Dziwna jesteś z tym swoim wstydem. Ale w porządku. Mam w kabinie wyborny Omaha Black. Chowałam go na specjalną…

Nagle niebo rozbłysło oślepiającym blaskiem. W tej samej sekundzie do naszych uszu dotarł odgłos potężnej eksplozji. Poderwałam się na równe nogi. W miejscu, gdzie przed chwilą jeszcze płynął „Myrtle T. Henshaw” spadały teraz do wody kawałki poskręcanej blachy.

— Chryste Panie!

— Mary, nie ma czasu! Potrafisz pływać?!

— Co? Nie.

— Skacz za mną, doholuję cię do brzegu!

Stanęłam na okrężnicy, skoczyłam do wody, wypłynęłam na powierzchnię i obróciłam się na plecy. Sylwetka sierżant Mary Gumm wyraźnie odcinała się na tle nieba.

Wtedy właśnie widziałam ją po raz ostatni. Kilka sekund później statek wycieczkowy „Mary Lou” wyleciał w powietrze.

Na tym odcinku wschodni brzeg Missisipi jest wysoki, skalisty i stromy. Brzeg zachodni stanowi niewielką wyżynę, ciągnącą się na jakieś dziesięć, piętnaście kilometrów w głąb lądu. Rzeka jest w tym miejscu wyjątkowo kapryśna. Bez przerwy zmienia koryto lub dzieli się na kilka różnych nurtów, z których każdy płynie w innym kierunku; nigdy nie wiadomo: na północ, czy też na południe.

„Mary Lou” płynęła w górę rzeki, to było pewne. Słońce zachodziło dokładnie za jej burtą — tutaj również nie miałam wątpliwości. Jednak ostatnie jego promienie oświetlały lewą ścianę nadbudówki, przy której siedziałam. Wszystko wskazywało więc na to, że statek tuż przed wybuchem skręcił wraz z nurtem rzeki na północ. Dlatego właśnie wyskoczyłam przez lewą burtę; musiałam przecież dostać się na zachodni brzeg.

Gdy znalazłam się w wodzie, pomyślałam przede wszystkim o tym, by jak najszybciej oddalić się od statku. Musiałam jednak najpierw sprawdzić, czy Mary skoczyła za mną. Prawdę mówiąc nie przypuszczałam, by to zrobiła. I nie myliłam się. Gdy odwróciłam głowę, ciągle stała na pokładzie, patrząc bezradnie w dół. Chwilę potem było już za późno. Szef miał rację — większość ludzi zbyt długo zastanawia się nad podjęciem decyzji.

Poczułam lekkie ukłucie żalu — na swój sposób zdążyłam ją nawet polubić. Teraz jednak nie było czasu, by się nad tym zastanawiać. Miałam na głowie sporo innych problemów.

Pierwszym z nich były ciągle jeszcze spadające szczątki kadłuba. Zanurzyłam się pod wodę i płynęłam tak dobre cztery minuty, dopóki brak tlenu oma lżę nie rozerwał mi płuc. Gdy wynurzyłam się ponownie, wokół panowała cisza. Plusk wpadających do rzeki odłamków ustał.

Wątpiłam, by ktokolwiek przeżył eksplozję. Nawet jeśli, to poszukiwania w ciemnościach pośrodku dość szybkiego nurtu nie miały najmniejszych szans powodzenia.

Rozejrzałam się wokół. Na lewo dostrzegłam dogasającą łunę zachodu; popłynęłam więc w tym kierunku. Po kilku minutach straciłam ją jednak z oczu. Odwróciłam się na plecy i popatrzyłam w niebo. Coraz więcej chmur i ani śladu księżyca. Dostrzegłam jednak Arktura, a chwilę później również obie Niedźwiedzice i Polaris. Poprawiłam lekko kurs i płynąc nadal na plecach uważałam, by cały czas mieć Gwiazdę Polarną z lewej strony. W ten sposób, umiejętnie rozkładając siły, mogłam bez nadmiernego zmęczenia przepłynąć spory dystans. Nie miałam się dokąd spieszyć, chciałam jedynie dotrzeć do brzegu. Jeśli będzie to brzeg zachodni, znajdę się w Arkansas — jednej z prowincji Imperium Chicago.

Pozostawał tylko jeden problem: utrzymywać ciągle ten sam kierunek w ciemnościach, bez mapy ani żadnych znaków orientacyjnych, pośrodku rzeki szerokiej na kilka kilometrów. Na szczęście od czasu do czasu pomiędzy chmurami pokazywały się gwiazdy, dzięki czemu mogłam jako tako orientować się w położeniu. Nie było żadnego sposobu, by określić, jak szybko prąd znosił mnie na południe. Byłam jednak pewna, że jeśli uda mi się cały czas płynąć na zachód, a koryto nie jest w tym miejscu szersze, niż sądziłam, to jeszcze przed świtem powinnam poczuć pod stopami dno.

Nie wiem, ile godzin minęło: trzy, może cztery. W każdym razie sporo wody upłynęło w tej rzece. Wega była już po wschodniej stronie nieboskłonu, lecz ciągle jeszcze dość wysoko. W pewnym momencie zdałam sobie sprawę, że ciemny pas majaczący po mojej lewej stronie to nie chmury, tylko brzeg. Poprawiłam kurs i starając się nie stracić go z oczu, popłynęłam w tę stronę. Po chwili uderzyłam głową w jeden z pni, które tworzyły w tym miejscu coś na kształt pływającego pomostu. Stąpając po nim, dotarłam aż do przybrzeżnej skarpy. Wdrapanie się na nią nie stanowiło większego problemu — była ona tutaj zaledwie na metr wysoka.

Wokół panowały nieprzeniknione ciemności. Blada poświata, jaką dawały wyłaniające się od czasu do czasu spoza chmur gwiazdy, pozwalała jedynie odróżnić wodę, w której się odbijały, od rozciągających się przede mną zarośli. Spoglądając na Wielką Niedźwiedzicę i Andromedę, zorientowałam się jednak, że jeśli nie zrezygnuję z marszu na zachód, będę się musiała przez nie przedrzeć. Jedyną alternatywą był powrót do wody i popłynięcie wraz z prądem rzeki z powrotem do Vicksburga.

— Nie, Piętaszku — powiedziałam sama do siebie. — Ty nie masz przecież marynarskiego zacięcia.

Nie było na co czekać. Zanurzyłam się w gąszcz.

Następnych kilka godzin nie było może najdłuższe w moim życiu, lecz z pewnością najbardziej ponure. Nie wątpię, że na Ziemi są jeszcze bardziej nieprzystępne dżungle niż chaszcze i mokradła w dorzeczu Missisipi. Miałam jednak nadzieję, że nie przyjdzie mi kiedyś zmierzyć się z nimi, nawet z maczetą w ręku (że nie wspomnę już o skautowskim nożu).

Większość czasu spędzałam na kręceniu się w kółko i podejmowaniu decyzji, w którą pójść stronę. Mój trop wił się dokładnie tak samo, jak rzeka w tych okolicach. W ciągu godziny posuwałam się naprzód nie więcej jak kilometr. Może nawet mniej, bo niemalże co kilka kroków zatrzymywałam się i sprawdzałam, czy idę cały czas w kierunku zachodnim.

Muchy, moskity, komary, wszelkiego typu i pokroju pełzające paskudztwo, którego nigdy przedtem nie widziałam na oczy. Dwa razy poczułam, jak spod stóp wyślizguje mi się wąż. Na moje szczęście żaden z nich nie wypróbował na mnie swoich zębów jadowych, o ile je miał. Skrajnie przerażone ptaki, wydające najróżniejsze odgłosy, często lecące na oślep prosto w moją twarz. Pod nogami prawie przez cały czas grząskie błoto, w którym się co chwilę o coś potykałam.

Dwa czy trzy razy natrafiłam na niezbyt szerokie kanały, stanowiące prawdopodobnie niewielkie odnogi czy też dopływy Missisipi. Tam, gdzie były wystarczająco głębokie, przepływałam je. Gdy byłam na środku jednego z nich, tuż obok mnie przepłynęło jakieś wielkie stworzenie. Olbrzymi zębacz? Zawsze sądziłam, że trzymają się one blisko dna. Aligator? W tej części Ameryki nie występują przecież aligatory. Zresztą nieważne. Nawet gdyby to był potwór z Loch Ness na gościnnych występach, nie wzbudziłby we mnie większego przerażenia.

Gdy stanęłam wreszcie na otwartej przestrzeni, miałam wrażenie, że od zatopienia „Mary Lou” i „Myrtle” minęło co najmniej sto lat.

Przede mną na zachodzie rozciągała się równina Arkansas. Poczułam smak tryumfu.

Poczułam też, że jestem głodna, wyczerpana, przemoczona, ubłocona, niewyspana, pokąsana przez insekty i straszliwie spragniona.

Pięć godzin później razem z niejakim panem Hunterem jechałam jego farmerskim wozem zaprzężonym w parę mułów. Ich właściciel mieszkał parę mil od niewielkiego miasteczka o nazwie Eudora. Gdy dotarliśmy na miejsce, brakowało mi już tylko snu; o całą resztę zatroszczyli się moi gościnni gospodarze. Pani Hunter chodziła wokół mnie jak kwoka wokół kurcząt, a śniadanie, jakie mi zrobiła, było prawdziwą ucztą.

Jadłam je, opatulona w jej szlafrok, gdyż uparła się, iż wypierze moje ubranie. Gdy wstałam od stołu, było już prawie suche. Pół godziny potem mogłam ruszać w dalszą drogę. Z wyjątkiem podkrążonych oczu i kilku nieznacznych zadrapań na twarzy wyglądałam prawie jak… nowo narodzona.

Nie próbowałam nawet zaproponować, że im zapłacę. Są ludzie, którzy nie posiadają zbyt wiele, mają jednak coś znacznie cenniejszego niż pieniądze. Mają szacunek dla samych siebie oraz tę niezmiernie rzadko spotykane cechy, jakimi są bezinteresowność i szczerość. Nie jest to coś, co można by sprzedać. Powoli uczyłam się rozpoznawać owe cechy u tych, którzy je posiadali. Co do Hunterów nie miałam zaś najmniejszej wątpliwości.

Pan Hunter dowiózł mnie do końca wiejskiej drogi, gdzie łączyła się ona z nieco szerszą szosą. Tam zatrzymał muły, zeskoczył na ziemię, obszedł wóz i stanął z mojej strony.

— Dalej nie mogę pani zawieźć, panienko — powiedział.

Przyjęłam podaną mi rękę i również wysiadłam.

— Czy coś się stało, panie Hunter? Uraziłam czymś pana?

— Co też panienka… Nie o to mi idzie — odrzekł powoli. — Mówiła panienka, że łódka uderzyła o pień i przewróciła się.

— Tak właśnie było.

— Te pływające kłody są niebezpieczne jak diabli.

Przez moment nie mówił nic, patrząc pod nogi. Po chwili odezwał się znowu: — Wczoraj wieczorem coś niedobrego stało się na rzece. Dwa wielkie wybuchy, gdzieś koło zakrętu. Aż u nas w obejściu było widać i słychać.

Znowu przerwał. Ja również milczałam. Sposób, w jaki wytłumaczyłam im swoją tu obecność, można było w najlepszym wypadku nazwać drobnym kłamstwem. Gdybym jednak próbowała podać jakąś inną przyczynę, dla której się tu zjawiłam, musiałyby to być latające talerze.

Ciszę przerwał pan Hunter.

— Moja żona i ja nigdy nie mieliśmy żadnych kłopotów z Policją Imperialną. I wolelibyśmy nadal ich unikać. Jeśli więc nie ma panienka nic przeciwko, by podejść kawałek pieszo, to do Eudory trzeba iść na lewo. Lepiej będzie, jeśli zawrócę tu wóz i pojadę do domu.

— Rozumiem. Chciałabym móc się jakoś panu odwdzięczyć, panie Hunter.

— Może panienka.

— Jak? — Czyżby jednak zamierzał poprosić o pieniądze? Nie, to chyba niemożliwe.

— Jeśli kiedyś spotka panienka kogoś, kto będzie potrzebował pomocy, niech mu panienka poda rękę i pomyśli o nas.

— Och! Zrobię to! Może mi pan wierzyć.

— To dobrze. Kawałek chleba użyczony komuś w potrzebie zawsze się zwraca. Moja żona kazała powiedzieć, że będzie się za panienkę modlić.

Poczułam dziwne pieczenie w gardle.

— Niech jej pan przekaże, że ja również będę o niej pamiętać w swoich modlitwach. Będę pamiętać o was obojgu.

Nigdy w życiu nie modliłam się. Teraz jednak pomyślałam, że za Hunterów powinnam.

— Dziękujemy bardzo. Żona na pewno się ucieszy. Czy nie weźmie mi panienka za złe, jeśli jeszcze coś jej poradzę?

— Dobrych rad nigdy nie jest za wiele.

— Nie zamierza panienka zatrzymać się w Eudorze?

— Nie. Muszę dotrzeć na północ.

— Tak myślałem. Eudora to tylko posterunek policji i parę sklepów. Lake Village jest spory kawałek dalej, ale tam zatrzymują się energobile Greyhounda. To jakieś dwadzieścia kilometrów tą drogą na prawo. Jak panienka chce tam być jeszcze dziś, musi panienka złapać południowy autobus. Na piechotę za daleko, a w dodatku zanosi się na piekielny upał.

— To nic. Dam sobie radę.

— Greyhoundem można się dostać do Pine Bluff, a nawet do Little Rock. Ale trzeba pieniędzy.

— Panie Hunter, ma pan naprawdę złote serce. Niech się pan nie kłopocze, mam przy sobie swoją kartę kredytową.

Co prawda, gdy wydostałam się na skraj mokradeł, byłam przemoczona do suchej nitki, a w dodatku ubłocona jak nieboskie stworzenie. Paszport, pozostałe dokumenty, gotówkę i karty kredytowe trzymałam jednak w tej wodoszczelnej torebce, którą dostałam od Janet. Wszystko przetrwało nienaruszone. Muszę jej kiedyś o tym opowiedzieć.

— To dobrze. Pomyślałem, że lepiej zapytać. Jeszcze tylko jedno. Ludzie tutaj pilnują zazwyczaj swego nosa. Jeśli tylko nie będzie panienka zbaczała z drogi, kilku wścibskich nie będzie miało powodu, żeby zaczepiać panienkę. Bo i po co? No, na mnie już czas. Niech się panience szczęści.

Cmoknął na muły i po chwili daleko na drodze widać już było jedynie tuman kurzu.

Za osiem pierwsza byłam już w Little Rock. Ledwo udało mi się złapać ekspres na północ. Dwadzieścia jeden minut później stałam już w budce z publicznym terminalem na dworcu w Saint Louis, wystukując na klawiaturze kod kontaktowy. Zamierzałam poprosić Szefa o transport do głównej kwatery.

— Użytego przez ciebie kodu nie ma w pamięci głównego komputera. Nie roztaczaj się. Czekaj, aż operator… — Szybko przerwałam połączenie i wyszłam z budki.

Nie wychodząc z podziemi, zaczęłam kręcić się po pasażach handlowych, przystając przed wystawami sklepowymi i udając zainteresowanie. Przez cały czas uważałam jednak, by jak najbardziej oddalić się od dworca.

Gdy uznałam, że jestem już dość daleko, odszukałam kolejną budkę i spróbowałam użyć kodu awaryjnego. Usłyszałam tę samą formułkę, lecz tym razem, gdy nacisnęłam klawisz BREAK, głos odmówił przerwania połączenia. Błyskawicznie schyliłam głowę, przykucnęłam i nie zmieniając pozycji wydostałam się na zewnątrz. Z pewnością rzucało się to w oczy, czego nienawidziłam. Możliwe jednak, że uniknęłam w ten sposób sfotografowania przez terminal, co byłoby niewybaczalnym błędem.

Wmieszałam się w tłum i przez kilkanaście następnych minut znowu chodziłam bez celu. Dopiero gdy uzyskałam całkowitą pewność, że nie jestem przez nikogo śledzona, zjechałam jeden poziom niżej i odszukałam najbliższy przystanek metra. Wysiadłam dopiero we wschodniej części miasta. Miałam jeszcze jeden kod, który wolno mi było użyć tylko w skrajnie wyjątkowych przypadkach. Nie zamierzałam jednak posługiwać się nim bez odpowiedniego przygotowania.

Podziemna kwatera Szefa wydawała się być oddalona o sześćdziesiąt minut drogi od każdego miejsca, do którego mnie stamtąd dostarczano. Nie miałam jednak zielonego pojęcia, gdzie jej szukać. Mówię tak, bo kiedy po moim pobycie w szpitalu lecieliśmy energobilem na tereny szkoleniowe, podróż trwała dokładnie godzinę. Tyle samo, gdy wracaliśmy. Po powrocie poprosiłam, żeby dostarczono mnie gdzieś, skąd można bez trudu dostać się do Winnipeg. Polecieliśmy do Kansas City. Tam również dotarliśmy po sześćdziesięciu minutach. Trasa przelotu nie była jednak widoczna dla pasażera, który siedział w osobnej kabinie.

Według geografii, geometrii i zdrowego rozsądku musiało to być gdzieś w pobliżu Des Moines. W tym jednak przypadku „gdzieś w pobliżu” oznaczało koło o promieniu co najmniej stu kilometrów. Gubienie się w domysłach było więc wyłącznie stratą czasu.

We wschodnim Saint Louis kupiłam jasnożółtą pelerynę z kapturem i lateksową maskę. Obie te rzeczy zapakowałam do torby, po czym zajęłam się odszukaniem publicznego terminalu stojącego gdzieś w ustronnym miejscu. Im dłużej nad tym myślałam, tym bardziej nabierałam przekonania, że ktoś ponownie podjął próbę rozbicia organizacji Szefa, tym jednak razem zakończoną powodzeniem. Fakt, iż nie wpadłam jeszcze w panikę, zawdzięczałam jedynie świetnemu wyszkoleniu.

Zakapturzona, z twarzą ukrytą pod maską, po raz ostatni spróbowałam połączyć się z kwaterą główną. Rezultat był dokładnie taki sam, jak poprzednio. Odwróciłam się tyłem do ekranu i ściągnęłam maskę, rzucając ją na podłogę. Nie odwracając się, spokojnym krokiem wyszłam z budki i skręciłam w pierwszą przecznicę. Po drodze zdjęłam pelerynę i nie zatrzymując się, wrzuciłam ją do kubła na śmieci.

Pół godziny później byłam z powrotem w centrum miasta. Posługiwanie się tutaj moją kartą kredytową, wystawioną przez Bank Imperialny, było w tej sytuacji co najmniej zuchwałością. Niemniej jednak zrobiłam to, kupując bilet do Kansas City. Podczas godzinnej podróży miałam dość czasu, by gruntownie wszystko przemyśleć. Miejsce moich poprzednich wątpliwości zajęło teraz absolutne przekonanie, że Szefowi nie mogło się nic przydarzyć. Był w końcu profesjonalistą najwyższej klasy. Tacy jak on nie popełniają błędów.

Od tej pory musiałam jednak działać z założeniem, że cała siatka Szefa została wykryta i zniszczona. Należało więc również liczyć się z faktem, iż numer mojej karty kredytowej MasterCard (bazującej na koncie Szefa, a nie moim własnym) może zostać w każdej chwili zidentyfikowany, a sama karta — zniszczona przez maszynę. Oznaczałoby to dla mnie, że wpadłam w poważne kłopoty.

Dotarłszy do Kansas City, nie wyszłam nawet z dworca kolei magnetycznej. Po raz któryś z rzędu, posługując się publicznym terminalem, połączyłam się z Informacją i spytałam o usługi na linii Omaha — Sioux Falls — Fargo — Winnipeg. Odpowiedziano mi, że ruch odbywa się tylko do Pembiny — miasta na granicy z Kanadą Brytyjską. Byłam tam pięćdziesiąt sześć minut później. Nie minęło jeszcze nawet dziesięć godzin, odkąd przedzierałam się przez przybrzeżne bagna Missisipi, mając nadzieję, że leżą one już po stronie Imperium Chicago. Teraz jednak daleko bardziej pragnęłam jak najszybciej wydostać się z tego kraju.

Jak dotąd bawiłam się z Imperialną Policją w kotka i myszkę. Nie wątpiłam jednak, że wcześniej czy później zechcą zamienić ze mną parę słów. Ja natomiast nie miałam na tę pogawędkę najmniejszej ochoty. Słyszałam wiele opowieści na temat sposobów, w jaki prowadzą oni przesłuchania. Według jednej z nich mieli zwyczaj wypalać swojej ofierze oczy, a potem — mózg.

Загрузка...