Rozdział XXXIII

Minęło dwadzieścia lat. Mam na myśli dwadzieścia lat według kalendarza Botany Bay, choć różnica jest niewielka. Dwadzieścia dobrych lat. Ten pamiętnik napisany został w oparciu o taśmy, które nagrałam przed śmiercią Szefa w Pajaro Sands, notatki sporządzone krótko po tym, jak tu przybyłam, oraz na podstawie „polisy ubezpieczeniowej”, sporządzonej przeze mnie w czasach, kiedy ciągle jeszcze obawiałam się ekstradycji.

Jednak z biegiem miesięcy i lat coraz mniej interesowano się moją osobą, aż wreszcie ci z The Realm zapomnieli o mnie zupełnie. Nic w tym zresztą dziwnego — nigdy nie byłam dla nich niczym więcej, jak tylko chodzącym inkubatorem. Sprawa mojej ekstradycji nabrała charakteru czysto akademickiego, gdy Pierwszy Obywatel oraz delfin i delfina zginęli od wybuchu podłożonej w kanapie potężnej bomby.

Właściwie pamiętnik ten powinien kończyć się w momencie przybycia na Botany Bay, jako że od tej chwili moje życie stało się normalne, pozbawione dramatycznych epizodów. O czymże miałaby pisać zwyczajna, wiejska gospodyni domowa? Ile jaj zniosły nasze kury ubiegłego lata? Mnie to interesuje, lecz nie sądzę, by mogło zainteresować was.

Ludzie szczęśliwi nie piszą pamiętników. Zbyt pochłonięci są życiem.

Ale przeglądając wszystkie te taśmy i kartki papieru (i pozbywając się sześćdziesięciu procent słów), dostrzegłam kilka kwestii, o których uprzednio wspomniałam zaledwie, a które powinnam teraz wyjaśnić do końca. Sprawa karty kredytowej Visa, unieważnionej przez Janet: Zrobiła to, ponieważ zostałam zabita podczas eksplozji, która zatopiła „Marry Lou”. Georges dokładnie sprawdził informację o mojej śmierci. Wszędzie zapewniano go, iż nie przeżył nikt. Zadzwonił więc do lana i Janet właśnie wtedy, gdy mieli oni opuścić Winnipeg i wyjechać do Australii, ostrzeżeni przez agenta Szefa o grożącym im aresztowaniu. I Janet oczywiście unieważniła swoją kartę.

Najdziwniejszą rzeczą jest odnalezienie mojej „rodziny”. Georges mówi jednak, iż dziwne nie jest to, że oni tu są, lecz że jestem tu ja. Każde z nich zdegustowane było Ziemią, znudzone nią. Gdzież więc mieliby się udać? Wybór Botany Bay nie był żadnym wyborem — dla nich tylko ta planeta wchodziła w rachubę. Przypomina nieco Ziemię sprzed wieków — lecz z nowoczesną wiedzą i technologią. Nie jest ani tak prymitywna, jak Forest, ani tak oburzająco droga, jak Halcyon czy Fiddler’s Green. Każde z moich przyjaciół sporo straciło na przymusowym upłynnieniu majątku, lecz zostało im dość, by lecieć na Botany Bay trzecią klasą, uiścić wszystkie opłaty należne kompanii oraz władzom kolonialnym i wciąż jeszcze mieć pieniądze na początek.

(Czy wiedzieliście, że tu, na Botany Bay, nikt nie zamyka drzwi na klucz? Wielu kolonistów nie wstawia nawet doń zamków. Mirabile visu!) Według Georgesa jedynym zbiegiem okoliczności była moja obecność na tym samym statku, na który wsiedli oni, aby wyemigrować z Ziemi. A tak łatwo mogliśmy się minąć! Oni najpierw spóźnili się na „Diraca”, a następnie ledwie zdążyli na „Forward”, gdyż Janet kategorycznie sprzeciwiała się wyruszeniu w podróż, nim nie urodzi dziecka. Oczywiście, gdyby wybrali inny liniowiec, wcześniej czy później i tak spotkałabym ich tutaj. Nasza planeta rozmiarami niewiele różni się od Ziemi, ale sama kolonia zajmuje ciągle niewielki jej skrawek i skupiona jest w jednym miejscu. Wszystkich tutaj ciekawi każdy nowy przybysz, więc nasze spotkanie byłoby nieuniknione.

Ale co stałoby się, gdyby nie zaproponowano mi owej zdradliwej misji? Zawsze można sobie „gdybać”, lecz sądzę, że odbywszy Grand Tournee w jakikolwiek inny sposób, w końcu i tak wybrałabym właśnie Botany Bay. W każdym razie było na to ponad pięćdziesiąt procent szans.

„Naszymi krokami kieruje przeznaczenie” — nie mam co do tego wątpliwości. Podoba mi się rola kolonialnej gospodyni domowej w ośmiogrupie. Nie jest to formalna S-grupa, gdyż na Botany Bay nie mamy wielu przepisów prawnych dotyczących małżeństwa i seksu. Cała nasza ósemka wraz z dziećmi mieszka w dużym, bezstylowym domu zaprojektowanym przez Janet i zbudowanym wspólnymi siłami. (Nie jestem stolarzem potrafiącym wyczarować z drewna przepiękne meble, ale przy okazji budowy stał się ze mnie niezły cieśla). Sąsiedzi nigdy nie zadawali wścibskich pytań o pochodzenie — gdyby ktokolwiek to zrobił, Janet zamieniłaby go w bryłę lodu samym tylko wzrokiem. Lecz na Botany Bay nikt nie wtyka nosa w nie swoje sprawy, a każde nowe dziecko jest tu przez wszystkich witane z prawdziwą radością. Miną stulecia, nim ktokolwiek zacznie mówić o problemie przeludnienia.

Nikt z sąsiadów nigdy jednak nie zobaczy tego pamiętnika, ponieważ jedyną książką, jaką zamierzam opublikować, będzie poprawione wydanie mojej książki kucharskiej — d o b r e j książki kucharskiej, bo jej prawdziwymi autorami są Georges i Janet. Moim wkładem w to dzieło będzie jedynie suplement z kilkoma praktycznymi wskazówkami i poradami dla młodych gospodyń domowych. A i tę wiedzę zawdzięczam przede wszystkim Złociutkiej. Wracając jednak do pamiętnika: mogę tu bez obaw omówić kwestię pochodzenia naszych dzieci. Percival ożenił się ze mną, a Georges — z Matyldą. Sądzę, że ciągnęli losy. Oczywiście do dziecka, które nosiłam, również odnosiło się stare porzekadło o probówce i skalpelu — porzekadło, którego na Botany Bay nigdy już więcej nie usłyszałam. Kto wie — być może Wendy skoligacona jest z rodziną królewską panującą niegdyś na The Realm? Nigdy jednak nie pozwolę, by nabrała co do tego najmniejszych choćby podejrzeń. Oficjalnie jej ojcem jest Percival. Co do owych koligacji, to wiem jedynie, że Wendy nie odziedziczyła żadnych chorób ani fizycznego kalectwa, a według Freddiego i Georgesa — również żadnych ukrytych wad genetycznych. Jako nastolatka nie była gorsza i bardziej nieznośna od swoich rówieśniczek. W razie konieczności zwyczajowa, umiarkowana porcja klapsów wystarczała, by przywrócić ją do porządku. Myślę, że teraz jest bardzo miłą, młodą dziewczyną i jestem z niej naprawdę dumna, ponieważ to jedyne dziecko zrodzone z mego ciała, choć właściwie nie ma pomiędzy nami tego, co niektórzy nazywają „więzami krwi”.

Jedyna… Kiedy się urodziła, poprosiłam Georgesa, by przywrócił mi płodność. Zbadał mnie wspólnie z Freddim, po czym obaj zgodnie stwierdzili, że mogą to zrobić… na Ziemi. W New Brisbane było to niemożliwe. W każdym razie nie w ciągu najbliższych kilkudziesięciu lat. Więcej nie rozmawialiśmy na ten temat — a ja odkryłam, że czuję się w pewien sposób odprężona. Zrobiłam to raz i nie ma potrzeby, bym robiła to powtórnie. Mamy dzieci, psy i kręcące się bez przerwy pod nogami kocięta. Dziecko to dziecko; Tilly rodzi je niemalże co roku, podobnie jak Janet i Betty. I wszystkie są cudowne.

Wendy również jest już matką. Gdyby nie było to niemożliwe, powiedziałabym, iż popęd płciowy odziedziczyła po matce, czyli po mnie. Nie miała jeszcze ukończonych czternastu lat, gdy po raz pierwszy przyszła do domu i powiedziała: — Mamusiu, jestem chyba w ciąży.

— Lepiej niech ci się nie wydaje — odrzekłam jej. — Idź do wujka Freddiego i poproś, żeby zrobił ci testy.

Wynik owych testów ogłosiła w czasie obiadu, który zamienił się w prawdziwą fiestę, gdyż zgodnie z tradycją panującą w naszej rodzinie, każdą oficjalną wiadomość o tym, że któraś z kobiet spodziewa się dziecka, trzeba było uczcić. Pierwsze takie święto miała więc Wendy w wieku niecałych czternastu lat, następną — gdy skończyła lat szesnaście oraz ostatnią — w ubiegłym tygodniu. Cieszy mnie, że robiła sobie przerwy, ponieważ to ja zajmowałam się wychowaniem swoich wnuków, wszystkich z wyjątkiem tego, który ma się dopiero urodzić i dla którego Wendy postanowiła wreszcie wyjść za mąż. Tak więc nigdy nie odczuwałam braku dzieci do niańczenia. Tym bardziej, że w domu mieliśmy cztery… teraz właściwie pięć… nie: sześć matek!

Pierwsze dziecko Matyldy ma doskonałego ojca. Jest nim dr Jerry Madsen — tak przynajmniej twierdzi Tilly, a ja jej wierzę. Wierzę również w to, że jej były właściciel przywrócił jej płodność, zamierzając przeznaczyć ją na coś w rodzaju rozpłodowej klaczy, gdy nagle przytrafiła mu się okazja odnajęcia jej na cztery miesiące w charakterze mojego strażnika, za co zgarnął prawdopodobnie górę forsy. Tilly została więc pokorną „Shizuko”, towarzyszącą mi w charakterze przyzwoitki, a ja bezwiednie i mimo woli stałam się przyzwoitką dla niej. Och, gdyby się postarała, mogłaby za dnia posmakować trochę nocnego życia… Faktem jednak było, że niemalże całą dobę spędzała w kabinie BB, bym zastała ją tam za każdym razem, gdy wracałam.

A więc kiedy? Miała tylko jedną okazję — i skrzętnie ją wykorzystała. Podczas gdy ja taszczyłam na plecach Percivala, a potem na wpół zamarznięta siedziałam w środku tego piekielnego turbogeneratora, moja „bona” baraszkowała w m o i m łóżku z moim lekarzem. Koniec końców, ów młodzieniec będący jej synem ma dobrych rodziców. Ironia losu: Jerry mieszka teraz w New Brisbane wraz ze swoją słodką żoną, której na imię Dian. Tilly jednak nigdy nie dała mu powodów do przypuszczeń, że ma on syna w naszym gospodarstwie. Czy jest to jeszcze jeden „zadziwiający zbieg okoliczności”? Ja tak nie uważam. „Lekarz medycyny” to jedna z profesji, której przedstawiciele nie muszą płacić kontrybucji, chcąc się tu osiedlić. Jerry chciał się ożenić i skończyć z tułaczką po całym kosmosie. Niby dlaczego miałby wybrać osiedlenie się na Ziemi, skoro miał okazję skorzystać z gościnności władz kolonialnych?

U Jerry’ego leczy się teraz przeważająca część mojej rodziny — to naprawdę dobry lekarz. Co prawda dwaj mężczyźni w naszym domu posiadają nawet tytuły „doktorów nauk medycznych”, lecz oni nigdy nie praktykowali w tym zawodzie. Obaj zajmowali się kiedyś inżynierią i chirurgią genetyczną oraz biologią doświadczalną, ale teraz są farmerami.

Janet także wie, kto jest ojcem jej pierwszego dziecka — mianowicie obaj jej mężowie z tamtych czasów: Ian i Georges. Dlaczego obaj? Bo tak właśnie chciała Janet, a ona miewa zachcianki. Słyszałam kilka wersji, lecz wątpię, by Janet chciała wyróżnić któregokolwiek z nich, dając mu wyłączne prawo do ojcostwa jej pierworodnego.

Pierwsze dziecko Betty niemalże z pewnością nie jest sprawką probówki i skalpela. Możliwe nawet, że pochodzi z prawego łoża. Lecz Betty jest tak upartą „recydywistką”, że bez trudu przekonałaby was, iż zaszła w ciążę podczas balu przebierańców. New Brisbane jest bardzo spokojnym miejscem, lecz ludzie w żadnym z gospodarstw odwiedzanych przez Betty z pewnością nie mogą uskarżać się na nudę.

O epidemii Czarnej Śmierci wiecie być może więcej niż ja. Ocalenie przed nią Luna City Gloria przypisuje mnie, bo jakoby w porę ją ostrzegłam. Tak naprawdę powinna jednak być wdzięczna Szefowi — moja krótka kariera wróżbitki, to pomysł jego autorstwa.

Zaraza nigdy nie opuściła Ziemi — z pewnością dzięki staraniom, jakie podjął swego czasu — zresztą w samą porę — Szef… Chociaż raz, kiedy na starej planecie epidemia osiągnęła apogeum, rozgłośnia radiowa w New Brisbane podała, że władze nie zezwolą na lądowanie kapsuły ładowniczej, dopóki jej wnętrze nie zostanie uprzednio poddane działaniu absolutnej próżni. Był to wystarczający, a zarazem najprostszy sposób zabicia szczurów i myszy — a razem z nimi pcheł. Rozwścieczony kapitan statku przestał się pienić, gdy po wszystkim znalazł jednak na pokładzie kilka padłych gryzoni.

Opłaty: Dostarczenie poczty z Botany Bay na Ziemię/Księżyc i z powrotem trwa zazwyczaj od czterech do ośmiu miesięcy — tyle czasu, ile upływa pomiędzy kolejnymi odwiedzinami statków Linii Hiperprzestrzennych. Nie jest to zbyt długo, jeśli wziąć pod uwagę dzielącą te planety odległość stu czterdziestu lat świetlnych. (Słyszałam kiedyś, jak jedna z turystek zapytała, dlaczego nie posługujemy się pocztą radiową…) Gloria uregulowała wszystkie opłaty należne ode mnie władzom kolonu tak szybko, jak tylko było to możliwe, oraz szczodrze wyposażyła mnie w kapitał — testament Szefa dawał jej w tym zakresie swobodę decydowania. Nie wysyłała tu złota. Wszystko odbyło się poprzez zapisy księgowe na należącym do kolonii rachunku w Luna City, które uprawniały mnie do zakupu na Botany Bay sprzętu rolniczego lub czegokolwiek, co było mi potrzebne.

Lecz Pete posiadał na Ziemi bardzo mało, a Tilly, jako quasi-niewolnica, nie posiadała dosłownie nic. Ja zostawiłam tam resztę tego, co wygrałam na loterii, całą odprawę otrzymaną po śmierci Szefa i rozwiązaniu System Enterprises, a także trochę akcji i innych papierów wartościowych. Wszystko to oddałam towarzyszom mojej ucieczki. Władze kolonialne, zamiast deportować uchodźców… pozwalają im spłacać należności wobec kolonii w ratach.

Gdy Percival i Matilda dowiedzieli się, że przelałam swoje pieniądze na i c h rachunki, zrobili mi piekielną awanturę. Ja jednak krzyczałam jeszcze głośniej, i to wcale nie tylko dlatego, że wszystko wszak i tak zostawało w rodzinie. Przecież gdyby nie ci dwoje, zostałabym niemalże z pewnością pojmana i skończyłabym na The Realm. Martwa. Oni jednak nadal upierali się przy spłaceniu długu, jaki w swoim mniemaniu zaciągnęli.

Poszliśmy na kompromis. Z pieniędzy, które mieli mi oddawać, oraz przy pomocy kilkoro spośród pozostałych członków rodziny utworzyliśmy Fundusz Dobroczynny, przeznaczony na pomoc uchodźcom oraz innym nowo przybyłym współmieszkańcom.

Przestałam rozmyślać o moim osobliwym, a według niektórych — haniebnym pochodzeniu. „Ludzkie dzieci rodzone są przez ludzkie matki” — powiedział mi dawno temu Georges. Nie kłamał — mam Wendy, by tego dowieść: jestem człowiekiem i należę!

Wydaje mi się, że to wszystko, czego ktokolwiek może chcieć. Należeć. Być „człowiekiem”.

Słowo daję, że j a należę! W ubiegłym tygodniu próbowałam wyliczyć sobie przyczyny, dla których ciągle brakuje mi czasu. Jestem sekretarzem Rady Miejskiej. Kieruję pracą komisji programowej Stowarzyszenia Rodziców-Nauczycieli. Jestem drużynową dziewczęcej drużyny skautowej. Do niedawna byłam też prezesem Garden Club, a obecnie przewodniczę komitetowi budowy szkoły gminnej. Tak — ja należę.

Загрузка...