Rozdział IV

Nadejdzie taki dzień, kiedy to ja będę górą w dyskusji z Szefem. Nie myślcie jednak, że po raz pierwszy.

Zdarzało się już, że to moje było na wierzchu. Zazwyczaj wtedy, gdy mnie nie odwiedzał.

Zaczęło się od różnicy zdań na temat tego, jak długo miała trwać moja rekonwalescencja. Byłam gotowa jechać do domu lub wrócić do służby już po czterech dniach. Nie zamierzałam co prawda pchać się od razu na pierwszą linię. Mogłam na początek przejąć lżejsze obowiązki albo polecieć na Nową Zelandię i tam leczyć rany.

Zresztą, nie było ich znowu tak wiele: kilka oparzeń, cztery połamane palce, proste złamanie prawej kości piszczelowej i strzałki, trochę bardziej skomplikowane zmiażdżenie palców i kości obu stóp oraz niewielkie pęknięcie czaszki. Miałam też odcięty prawy sutek, lecz nie było to groźne, choć wyglądało paskudnie.

Pamiętani tylko miażdżenie stóp. Resztą musieli się zająć, gdy moje zmysły przytępił już ból. Nic więc dziwnego, że tego nie zarejestrowały.

Któregoś dnia Szef powiedział: — Wiesz przecież dobrze, Piętaszku, że sama regeneracja twojej brodawki piersiowej zajmie co najmniej sześć tygodni.

— Przecież to tylko prosty zabieg kosmetyczny. Dobry chirurg plastyczny załatwi to w ciągu tygodnia. Tak mi powiedział dr Krasny.

— Posłuchaj, młoda damo. Po pierwsze, zostałaś pokiereszowana w czasie pełnienia zleconej przeze mnie misji. Po drugie zaś, uważam się za człowieka mającego moralny obowiązek zachowania i chronienia wszystkiego, co piękne. Te dwa powody są w twoim wypadku wystarczające, by trzymać cię tutaj — choćby pod strażą — tak długo, jak będzie tego wymagała sztuka terapii. Posiadasz urzekająco śliczne ciało, lecz obecnie znajduje się ono w żałosnym stanie. Nie zamierzam przejść nad tym do porządku dziennego. Ono musi wrócić do poprzedniego wyglądu.

— Nie mam nic przeciwko zabiegom kosmetycznym, mówiłam już przecież. Nie oczekuję jednak, bym kiedykolwiek miała mleko w tej piersi. To bez znaczenia dla kogoś, z kim pójdę do łóżka.

— Piętaszku, możesz wmawiać sobie, że nigdy nie będziesz chciała mieć dzieci, lecz estetyczna i funkcjonalna pierś to coś zupełnie innego niż chirurgiczna imitacja. Twoi potencjalni kochankowie mogą nie zdawać sobie z tego sprawy, ale ty i ja wiedzielibyśmy. Nie, nie, moja droga. Wszystko ma być tak, jak przedtem.

— Hmm… A kiedy pan zamierza zregenerować swoje oko?

— Nie bądź arogancka, moje dziecko. W moim przypadku czynnik estetyczny nie gra żadnej roli.

Moje cycki stary się więc tak dobre, jak przedtem; może nawet lepsze.

Co do łatwości, z jaką przychodziło mi zabijanie, również nie mogliśmy znaleźć wspólnego języka. Kiedy ponownie wspomniałam o tej sprawie, Szef skrzywił się, jakby zjadł coś kwaśnego.

— Nie przypominam sobie, Piętaszku, abyś kiedykolwiek zabiła bez wyraźnej potrzeby. Czyżbyś sprzątnęła kogoś, o kim nie wiem?

— Nie, nie — odrzekłam pośpiesznie. — Za każdym razem był pan o tym informowany. Nikt też nie zginął z mojej ręki, zanim nie zaczęłam dla pana pracować.

— A potem zawsze robiłaś to w samoobronie. Gdzież więc jest problem?

— W przypadku Belsena nie można mówić o żadnej samoobronie. Facet nie tknął mnie nawet palcem.

— Beaumont. Najczęściej tego nazwiska używał. Samoobrona czasami opiera się na zasadzie: „Zrób przeciwko komuś to, co on może zrobić przeciwko tobie, ale zrób to pierwszy”. De Camp, o ile dobrze sobie przypominam, albo któryś z pozostałych zwolenników dwudziestowiecznej szkoły filozofii pesymizmu. Poprosiłem o dostarczenie mi dossier pana Beaumonta. Możesz do niego zajrzeć; być może wówczas zmienisz zdanie.

— Sama wiem, że nie był harcerzem i nie szedł za mną po to, aby dać mi buzi; sprawdziłam przecież, co miał w portfelu. Ale wtedy było już po fakcie.

Szef milczał przez chwilę, namyślając się.

— Wiesz, czym różni się kurier od zawodowego zabójcy? — zapytał w końcu chłodnym tonem.

Szczęka opadła mi na dół.

— Podstawowa różnica między nimi polega na tym — ciągnął dalej, najwyraźniej zirytowany — że kurier zabija zawsze w obronie własnej. Często instynktownie, bez namysłu. I zawsze z pewnym prawdopodobieństwem popełnienia błędu. Nie każdy posiada twój talent błyskawicznego kojarzenia faktów i wyciągania właściwych wniosków.

— Co takiego?!

— Dokładnie to, co słyszałaś. Brak ci jedynie pewności siebie. Dobry zawodowy zabójca nigdy nie kieruje się instynktem; zabija w sposób przemyślany i planowy. Jeśli jego plan zawodzi na tyle, że musi uciec się do samoobrony, wówczas jest nieomalże pewne, iż można postawić na nim krzyżyk. Planując pozbawienie kogoś życia, wie, jak to zrobić. Wie także, dlaczego. W tej dziedzinie zatrudniam również jedynie fachowców. Czy chcesz zostać jednym z nich?

Zbaraniałam. Planowe zabijanie? A raczej — nazywając rzecz po imieniu — mordowanie? Wstać rano z łóżka, zjeść w miłym towarzystwie śniadanie, a następnie zaaranżować spotkanie ze swoją ofiarą i z zimną krwią poderżnąć jej gardło? Po czym wrócić do domu i uciąć sobie poobiednią drzemkę, jak gdyby nigdy nic?

— Nie, Szefie. Nie sądzę, abym nadawała się do tej roboty.

— Wcale nie twierdzę, że masz do niej predyspozycje. Tymczasem jednak przemyśl to sobie. Byłbym ostrożny co do celowości osłabiania twojego instynktu samozachowawczego. Ponadto mogę cię zapewnić, że jeżeli nawet do tego dojdzie, wówczas nigdy już nie wrócisz do zawodu kuriera; przynajmniej nie w moim zespole. Ryzykowanie życia wtedy, gdy nie jesteś na służbie, to twoja prywatna sprawa. Ja jednak nie zamierzam wysyłać w teren kogoś, kto z premedytacją pcha się pod topór.

Nie przekonał mnie, ale nie byłam już taka pewna swoich racji. Kiedy powtórzyłam, iż nie chcę zostać zawodowym zabójcą, wydawał się nie słuchać. Burknął tylko pod nosem, że da mi coś do przeczytania i wyszedł.

Myślałam, iż wyświetli mi coś na ekranie terminalu w moim pokoju. Zamiast tego po dwudziestu minutach zjawił się jakiś młody — no, powiedzmy, młodszy ode mnie — człowiek. Przyniósł prawdziwą książkę z papierowymi kartkami. Na okładce widniały stemple: „ŚCIŚLE TAJNE”, „WYŁĄCZNIE DO CELÓW SZKOLENIOWYCH”, „OTWIERAĆ TYLKO NA WYRAŹNE POLECENIE”. Przyjrzałam się jej tak, jak gdybym miała do czynienia z jadowitym wężem.

— To dla mnie? Zaszła chyba jakaś pomyłka.

— Starszemu Panu nie zdarzają się pomyłki. Niech pani tu podpisze.

Przerzuciłam kilka stronic.

— To jakieś bzdury pod hasłem „Miej oczy otwarte”. Ja czasami sypiam.

— W takich wypadkach niech pani połączy się z Archiwum i poprosi referenta do spraw klasyfikacji dokumentów. To ja. Będę tu w podskokach. Tylko niech się pani postara nie zasnąć, dopóki tu nie dotrę. Niech się pani bardzo postara.

— O’key. — Podpisałam pokwitowanie. Gdy podniosłam wzrok, ciągle na mnie patrzył. W jego oczach było coś więcej niż zainteresowanie.

— Dlaczego tak mi się przyglądasz?

— Jest pani naprawdę piękna, panno Piętaszek.

Masz ci los! Nigdy nie wiem, jak zachować się w takiej sytuacji. To prawda, że jestem nieźle zbudowana, ale przez ubranie raczej tego nie widać.

— Skąd znasz moje imię?

— Przecież wszyscy wiedzą, kim pani jest. Wtedy, dwa tygodnie temu, na farmie… to była pani.

— Ach, rzeczywiście, byłam tam. Zapomniałam już.

— Za to ja pamiętam dokładnie — powiedział z błyszczącymi oczami. — To była moja pierwsza akcja bojowa. Cieszę się, że mogłem wziąć w niej udział.

Złapałam go za rękę (co ja wyrabiam?!), przyciągnęłam do siebie, wzięłam jego twarz w obie dłonie i pocałowałam. Był to pocałunek z tych pół na pół siostrzanych i pół na pół oznaczających „zróbmy to!”. Możliwe, że należało sprecyzować dokładniej jego znaczenie, ale mój referent był na służbie, a mnie nie skreślono jeszcze z listy chorych. To nie fair dawać obietnice, których nie można dotrzymać; szczególnie młodzieńcom z błyszczącymi oczami.

— Dziękuję, że mnie ratowałeś — rzekłam, opanowując się i zdejmując dłonie z jego policzków. Zarumienił się, lecz gdy wychodził, wyglądał na bardzo zadowolonego.

Czytałam tak długo, aż przyszła pielęgniarka i zbeształa mnie. Wszystkie pielęgniarki muszą to robić od czasu do czasu.

Nie zamierzam cytować tych wynurzeń jakiegoś chorego umysłu. Wystarczy sam spis treści: Rozdział pierwszy — Jedyna śmiertelna broń.

I następne: Zabójstwo jako wyrafinowana sztuka.

Zabójstwo jako narzędzie w polityce.

Zabójstwo dla zysku.

Zabójcy, którzy zmienili bieg historii.

Towarzystwo Krzewienia Eutanazji.

Reguły Cechu Zawodowych Morderców.

Zabójcy-amatorzy: czy powinni być eksterminowani?

Najemni mordercy — przyczynek do historii.

„Uziemianie”, „mokra robota” — czy eufemizmy są niezbędne?

Materiały doprać seminaryjnych — techniki i narzędzia.

Niezłe, co? Miałam wszelkie powody, żeby tego nie czytać. A jednak przeczytałam. Piekielnie fascynująca lektura. Popłuczyny. Postanowiłam nigdy już nie wracać do tematu mojego instynktu samozachowawczego. Jeśli Szef będzie chciał o tym pogadać, niech zacznie sam.

Podeszłam do terminalu, wywołałam archiwum i oświadczyłam, że potrzebuję referenta do spraw klasyfikacji dokumentów, aby powierzyć mu opiekę nad pozycją numer taki i taki, i proszę, żeby zabrał ze sobą moje pokwitowanie.

— Tak jest, panno Piętaszek — odpowiedział jakiś kobiecy głos.

Oto, co znaczy sława.

Czekałam niecierpliwie, modląc się w duchu, by ów młodzieniec nie zwlekał zbyt długo. Wstyd powiedzieć, lecz ta książka sprawiła, że poczułam się nagle dosyć nieswojo. Był środek nocy, niedługo miało zacząć świtać. Wokół panowała martwa cisza. Gdyby mój referent dotknął mnie teraz, z pewnością zapomniałabym o swojej chwilowej niedyspozycji. Mówiąc szczerze, potrzebowałabym wówczas pasa cnoty z olbrzymią kłódką.

Niestety jednak, nie pojawił się. Możliwe, że skończył już służbę. Zamiast niego w drzwiach stanęła starsza kobieta; ta sama, z którą rozmawiałam przez terminal. Poczułam jednocześnie i ulgę, i rozczarowanie. Ze względu na to drugie zrobiło mi się w dodatku przykro. Nie wiedziałam, czy powodem był długi okres rekonwalescencji, czy też może dyscyplina personelu szpitalnego. Nie chorowałam na tyle często, by móc odpowiedzieć sobie na to pytanie.

Urzędniczka oddała mi pokwitowanie i zabrała książkę, po czym ni stąd, ni zowąd, zapytała: — Czy ja również dostanę buzi?

— …To pani także tam była?!

— Tak jak prawie wszyscy, moja droga. Tej nocy odczuwaliśmy bardzo dotkliwe braki personalne. Ja nie jestem najlepsza na świecie, ale w czasie szkolenia miałam całkiem niezłe wyniki. Oczywiście, że tam byłam. Jak mogłabym stracić taką okazję?

— Dziękuję, że mnie pani ratowała — powtórzyłam już po raz drugi tej nocy. Pocałunek miał być jedynie symboliczny, nie ja jednak zadecydowałam o jego charakterze. Był brutalny i zarazem namiętny. Moja wybawicielka dała mi jasno do zrozumienia, że gdybym kiedyś zechciała… mogę na nią liczyć.

Cóż miałam robić? Bywają takie sytuacje, w których nie da się postępować według powszechnie przyjętych reguł. Ryzykowała swoje życie, aby ocalić moje — to nie ulegało wątpliwości. Co prawda Szef opowiadał o całej akcji jak o poobiednim spacerku, lecz on nawet totalne zniszczenie Seattle określiłby jako „zaburzenia sejsmiczne”. Zawdzięczając jej życie, nie mogłam tak po prostu powiedzieć jej, żeby odchrzaniła się ze swoimi amorami.

Nie opierałam się więc, lecz nie zrobiłam też nic, co mogłoby ją zachęcić. Zrozumiała chyba moją niemą odmowę, bo nagle przerwała, nie wypuszczając mnie jednak ze swych objęć.

— Skarbie — zapytała — pamiętasz, co powiedziałaś temu bękartowi, którego nazywali Major?

— Mniej więcej.

— Między naszymi ludźmi krąży piracka kopia taśmy z tej części przesłuchania. Wszyscy jesteśmy dumni z ciebie i z tego, w jaki sposób z nim rozmawiałaś. Szczególnie ja.

— I pewnie to właśnie ty jesteś owym małym chochlikiem, dzięki któremu kopia nagrania wydostała się poza Archiwum.

— No wiesz?! Jak możesz tak myśleć? — Wyszczerzyła zęby w łobuzerskim uśmiechu. — A nawet jeżeli; miałabyś coś przeciwko temu?

Chwilę zastanawiałam się nad odpowiedzią.

— Nie. Jeśli ludziom, którzy mnie uratowali, sprawia przyjemność słuchanie moich pogawędek z tym sukinsynem, nie mam nic przeciwko temu. Nie jest to jednak mój normalny styl prowadzenia konwersacji.

— Nikt tak nie uważa. — Klepnęła mnie w ramię. — Chodzi o to, w jaki sposób zachowałaś się w tej konkretnej sytuacji. Każdy chciałby zachować się podobnie; niewielu jednak na to stać.

— Chyba przesadzasz.

Zdaje się, że nie miała zamiaru wychodzić. Na szczęście przyszła pielęgniarka mająca nocny dyżur i tonem nie znoszącym sprzeciwu kazała mi położyć się do łóżka.

— Cześć, Złociutka. Dobranoc, moja droga — pożegnała nas urzędniczka i wyszła.

Złociutka (to chyba nie było jej imię) wzięła do ręki strzykawkę ze środkiem nasennym. Zaprotestowałam jedynie dla formalności.

— Nie przejmuj się Anną — powiedziała. — W gruncie rzeczy równa z niej dziewczyna, pomimo swoich dziwactw. W ramię czy w pupę?

Przyszło mi na myśl, że Złociutka prawdopodobnie podglądała nas przez terminal. Prawdopodobnie? Z pewnością!

— Czy ty też tam byłaś? To znaczy na farmie, gdy została podpalona.

— Wtedy już nie. Razem z tobą siedziałam w energobilu lecącym tak szybko, jak tylko było to możliwe. Wyglądałaś bardzo źle.

— Nie wątpię. I jestem ci wdzięczna. Nie pocałujesz mnie na dobranoc?

Jej pocałunek nie miał w sobie nic z pożądania.

Później dowiedziałam się, że była wśród tych czworo, którzy wynieśli mnie z farmy. Jeden człowiek dźwigający potężne nożyce do cięcia stali, dwóch następnych z bronią w ręku… i Złociutka, uzbrojona jedynie w apteczkę pierwszej pomocy. Nigdy jednak o tym nie mówiła. Ani wówczas, ani później.

Pobyt w klinice wspominam jako pierwszy w moim życiu — z wyjątkiem wakacji w Christchurch — okres, kiedy byłam naprawdę szczęśliwa. Każdej nocy i każdego dnia. Dlaczego? Bo nareszcie czułam, że jest ktoś, komu na mnie zależy.

Oczywiście, nikt z was nie domyśla się, przez co przeszłam w ciągu tych wszystkich lat. Teraz nie noszę już dokumentów tożsamości z wielkimi literami SIL (lub nawet ZA) wydrukowanymi na każdej stronie. Wchodząc do publicznej toalety nie muszę obawiać się, że pozwolą mi skorzystać tylko z ostatniej kabiny. Ale fałszywe dokumenty i wymyślone drzewo genealogiczne nie dają poczucia przynależności. Chronią jedynie przed dyskryminacją i pomiataniem. Posiadając je, ciągle jednak ma się świadomość, iż nie istnieje taki kraj, w którym uważano by cię za pełnoprawnego obywatela. Jest natomiast wiele miejsc, skąd można cię deportować, sprzedać, lub nawet zabić, jeśli prawda wyjdzie na jaw.

Lista przodków Sztucznej Istoty Ludzkiej nie jest przesadnie długa. Miejsce urodzenia? No, ja niezupełnie „urodziłam się”. Zostałam odwzorowana w Trójuniwersyteckim Laboratorium Inżynierii Życia w Detroit. Mój projekt powstał w Stowarzyszeniu imienia Mendela* [* Johann Gregor Mendel (1822–1884) — biolog czeski, uważany za twórcę genetyki] w Zurichu podczas długich debat jego członków. Nie mam więc antenatów pośród pasażerów „Myflower”. Nie znajdziecie też mojego nazwiska w Księdze Katastralnej* [*Księga Katastralna (ang. Domesday Book) — spis wszelkiej własności w Anglii z czasów Wilhelma Zdobywcy]. Moje akta (a właściwie jedyny „ocalały” komplet) wskazują na to, że urodziłam się w Seattle — mieście, które uległo zagładzie w czasie trzęsienia ziemi. Jeśli ktoś chciał, żeby „zginęły” jego dokumenty i najbliżsi krewni, nie mógł wybrać lepszego miejsca.

Ponieważ nigdy nie byłam w Seattle, studiowałam uważnie wszystkie kroniki, zapiski i zdjęcia, jakie wpadły mi do ręki. Uczciwi i prawi mieszkańcy byłego miasta nie mogli przecież przyłapać mnie na tym, że nie wiem, gdzie znajdował się ratusz.

Ale Złociutkiej, Anny i Terence’a (tak miał na imię mój referent) nie musiałam się obawiać. To, czym wówczas mnie obdarzyli, nie miało w sobie nic z fałszu ani sztuczności. Zresztą, nie chodzi tylko o nich. Dotyczy to ponad dwóch tuzinów ludzi, z którymi spotkałam się choć raz, zanim dr Krasny skreślił mnie z listy chorych. W tamtym rajdzie na farmę było ich jeszcze więcej; sama nie wiem, ilu. Zgodnie z doktryną Szefa członkowie jego organizacji nie znali się nawzajem. Wyjątek stanowiły okoliczności, w których spotkanie było konieczne. Jeśli ktoś wykonywał jakąś misję, również nie znał nigdy jej szczegółów. Powód był prosty i logiczny: nie możesz zdradzić tajemnic, nie wiedząc, czego dotyczą, podobnie, jak nie możesz zdradzić człowieka, którego istnienia nawet się nie domyślasz.

Lecz owe zasady nie zostały stworzone wyłącznie po to, aby ich ślepo przestrzegać. Skoro już raz doszło do spotkania między agentami, mogli oni bez przeszkód kontynuować znajomość na stopie koleżeńskiej. Co prawda Szef nie popierał takich kontaktów, nie był jednak głupcem, by próbować ich zabraniać. Wiedząc o tym, Anna często wpadała do mnie wczesnym wieczorem, gdy zaczynał się jej dyżur.

Nie oczekiwała rewanżu za tamtą noc na farmie. Nie miała co prawda zbyt wielu okazji, lecz gdyby się postarała, mogłaby znaleźć kilka. Nie próbowałam jej zniechęcać — co to, to nie! Jeśli pokazałaby mi jakiś nie zapłacony rachunek, nie tylko z radością dałabym jej gotówkę, ale jeszcze przekonałabym ją, że sama wpadłam na ten pomysł.

Nigdy jednak tego nie zrobiła. Sądzę, że była podobna do delikatnego (i nadzwyczaj rzadko spotykanego) mężczyzny, który przenigdy nie dotknie kobiety, jeżeli ona nie chce być dotknięta. Anna wyczuwała to instynktownie i nie zaczynała od nowa.

Pewnego wieczora, krótko przed wypisaniem mnie z kliniki, czułam się wyjątkowo świetnie. Tego dnia zdobyłam dwoje nowych przyjaciół — ludzi, którzy brali udział w wypadzie na farmę. Próbowałam właśnie wytłumaczyć Annie, dlaczego ma to dla mnie tak wielkie znaczenie, gdy nagle zorientowałam się, że zaczynam mówić niezupełnie to, co chciałam.

Anna przerwała mi.

— Posłuchaj, moja droga, co ci powie twoja starsza siostra.

— Pewnie wyszłam na idiotkę?

— Niezupełnie. Przypominasz sobie tę noc, kiedy spotkałyśmy się po raz pierwszy? Zwróciłaś mi wtedy pewną książkę. Wiele lat temu Starszy Pan obdarzył mnie najwyższym zaufaniem w sprawach ściśle tajnych, książka, którą mi oddałaś, jest tam, skąd mogę ją wziąć kiedy tylko zechcę. Nigdy jednak nie otworzyłam jej i nigdy tego nie zrobię. Pieczęć mówi jasno: „OTWIERAĆ TYLKO NA WYRAŹNE POLECENIE”, a mnie nikt nigdy nie wydał takiego polecenia. Ty ją czytałaś, lecz ja nie znam nawet tytułu; jedynie numer w katalogu. I tak jest z całym personelem. Jesteśmy zespołem bojowym, elitarną legią cudzoziemską, której członkowie szczycą się tym, że w dniu zaciągu zapomnieli o swojej dotychczasowej przeszłości. Jeżeli na przykład mielibyśmy zwerbować kogoś, kto powstał w laboratorium genetycznym, jakiegoś humanoida, urzędnik personalny wiedziałby o tym. Sama jestem takim urzędnikiem. Podrobienie dokumentów, czasami operacja plastyczna, w niektórych przypadkach usunięcie identyfikatora laboratoryjnego, i rozpoczęcie nowego życia… Kiedy już znajdzie się między nami, nie musi uciekać przed polowaniami i deportacją. Może nawet spokojnie założyć rodzinę i nie drżeć ciągle w obawie o los swoich dzieci. Każdy z nas jest doskonale wyszkolony w sztuce zapominania. A teraz posłuchaj, moja droga: Nie wiem, co miałaś na myśli, ale jeśli to coś, o czym nie zwykłaś opowiadać, nie opowiadaj mi. W przeciwnym razie jutro rano znienawidzisz sama siebie.

— Nie! To nieprawda!

— W porządku. Jeżeli za tydzień nadal będziesz tak uważała, wtedy wysłucham cię. Umowa stoi?

Anna miała rację. Gdy minął tydzień, przeszła mi ochota do zwierzeń. W dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach jestem przekonana, że wiedziała. Tak czy owak, przyjemnie jest mieć świadomość, że zależy na tobie komuś, kto uważa, iż SIL-e nie są nieludzkimi monstrami.

Nie dbam o to, czy któryś z moich pozostałych przyjaciół wiedział lub choćby domyślał się prawdy. Szef wiedział z pewnością, lecz on nie był przyjacielem; był S z e f e m. Nagle uświadomiłam sobie, że dla przyjaciół nie powinno stanowić różnicy to, czy byłam normalnym człowiekiem, czy sztuczną istotą ludzką. Naprawdę liczył się jedynie fakt, iż byłam częścią ich zespołu — zespołu Szefa.

Któregoś ranka zjawił się Szef. Postukiwał kulami i dyszał ciężko z wysiłku. Złociutka pomogła mu wejść i posadziła go na fotelu dla gości.

— Dziękuję, siostro. Nie będę już pani potrzebował — powiedział, odstawiając kule na bok. Następnie zwrócił się do mnie: — Zdejmij ubranie.

W jakichkolwiek innych okolicznościach byłaby to albo sprośność, albo mile widziana propozycja. W tych okolicznościach oznaczało jedynie, że Szef chce, abym zdjęła ubranie. Złociutka skwitowała to lakonicznym skinieniem głowy i wyszła, choć należała do tego gatunku pielęgniarek, które wylałyby wiadro wody na łeb samego Siwy-Niszczyciela, gdyby spróbował wejść w ich kompetencje. Szybko zrzuciłam ciuchy i czekałam. Szef obejrzał mnie od stóp do głów.

— Na pierwszy rzut oka wszystko w porządku.

— Też mi się tak wydaje.

— Dr Krasny zrobił ci test na laktację. Wynik jest pozytywny.

— Rzeczywiście, robił jakieś sztuczki z moimi hormonami. Wydzieliło się nawet trochę mleka. Parę kropel. To było dziwne uczucie.

Szef odchrząknął.

— Odwróć się. Ponieś do góry prawą stopę. Dobrze, a teraz lewą. Wystarczy. Wygląda na to, że rany zagoiły się.

— Ja też mam takie wrażenie. Doktor powiedział, że cała reszta również wróciła już do normy. Nic mnie nie boli i nie swędzi, więc chyba nie kłamał.

— Możesz się ubrać. Według dr. Krasny’ego twoja kuracja jest zakończona.

— Czuję się naprawdę dobrze.

— „Dobrze” to pojęcie względne.

— O’key: jestem zdrowa jak ryba.

— To się dopiero okaże. Jutro rano wyjeżdżasz na rekonwalescencję. Zaczniesz też trenować. O dziewiątej masz być spakowana i gotowa.

— Gdy mnie tu przywieziono, mój jedyny bagaż stanowiły przykre wspomnienia; pakowanie nie zajmie mi więc zbyt wiele czasu. Będę jednak potrzebowała nowego DT, paszportu, nowej karty kredytowej i odrobiny gotówki.

— Wszystko to otrzymasz przed wyjazdem.

— I jeszcze jedno, Szefie. Nie sądzę, bym potrzebowała rekonwalescencji. Zamierzam udać się na Nową Zelandię. Odkładałam pobyt w R & R już tyle razy, że zasłużyłam chyba w końcu na kilka tygodni płatnego urlopu. Nie jest pan przecież nadzorcą niewolników.

— Piętaszku, ile lat upłynie jeszcze, zanim przekonasz się, że ilekroć nie pozwalam ci na twoje zachcianki, robię to wyłącznie dla twojego dobra i dla dobra naszej organizacji?

— Coś takiego! Biję się w piersi, Wielki Biały Ojcze. W dowód wdzięczności przyślę panu pocztówkę z Wellington.

— Z jakąś ładną Maoryską, jeśli łaska; gejzery już widziałem. I niech ci się nie wydaje, że ominie cię trening. Decyzję o tym, kiedy będzie można go zakończyć, pozostawiam tobie; chcę jednak, aby twoja sprawność, refleks, instynkt i orientacja były takie, jak gdybyś urodziła się na nowo.

„Urodziła się na nowo”? Pan raczy żartować, Szefie, w dodatku nie mając do tego talentu. „Moją matką była probówka, moim ojcem skalpel był”.

— Przestań wreszcie z uporem maniaka wracać do sprawy, którą dawno już powinnaś uznać za nieistotną.

— Czyżby? Trybunały międzynarodowe twierdzą, że nie mogę zostać obywatelką żadnego kraju. Według Kościoła nie posiadam duszy, bo nie jestem „człowiekiem zrodzonym z mężczyzny i kobiety”. W oczach prawa w ogóle nie jestem człowiekiem. Według pana to nieistotne?

— Prawnicy to osły. A dokumenty dotyczące twojego pochodzenia zostały wykradzione z kartoteki laboratorium i zniszczone dawno temu. Na ich miejscu leży teraz kompletne dossier kogoś, kto nigdy nie istniał.

— Dlaczego nie powiedział mi pan o tym wcześniej?

— Bo dopóki nie zaczęłaś popisywać się swoimi chorobliwymi kompleksami, nie widziałem takiej potrzeby. Zrozum wreszcie, że w twoim wypadku natura została oszukana w sposób perfekcyjny. Gdybyś jutro spróbowała przyznać się do swojego „rodowodu”, nie znalazłabyś nikogo, kto byłby w stanie go potwierdzić. Możesz powiedzieć każdemu; nie ma to żadnego znaczenia. Tylko po co? Czy nie rozumiesz, iż jesteś kobietą tak samo jak Matka Ewa?! Nawet bardziej; jesteś tak bliska ideału, jak bliskie ideału były wyobrażenia twoich twórców. Jak sądzisz — dlaczego zająłem się właśnie tobą, choć nie miałaś żadnego doświadczenia ani nawet bladego pojęcia o tej profesji? Dlaczego wydałem małą fortunę na twoją edukację i trening? Odpowiem ci: bo w i e d z i a ł e m. Czekałem kilka lat, aby upewnić się, że jesteś dokładnie tą osobą, którą chcieli stworzyć twoi architekci. A potem nieomalże cię straciłem… — Na jego twarzy pojawił się grymas mający zapewne być uśmiechem. — Sprawiasz mi kłopoty, dziewczyno. Ale porozmawiajmy o twoim treningu. Czy możesz posłuchać mnie jeszcze przez chwilę?

— Tak jest, sir.

Nie próbowałam opowiadać mu, co znaczy wychowywać się w laboratoryjnym sierocińcu. Normalni ludzie żywią przekonanie, że wszystkie osierocone dzieci są takie same. Nie wspomniałam o plastikowej łyżeczce, będącej jedynym narzędziem, jakim potrafiłam posługiwać się przy jedzeniu, dopóki nie skończyłam dziesięciu lat. Nie chciałam też, żeby dowiedział się, jak po raz pierwszy wzięłam do ręki widelec, jak wbiłam go sobie w policzek i jak wszyscy śmiali się ze mnie. Zresztą nie chodzi tylko o to. Jest milion rzeczy, które różnią normalne dzieciństwo od dorastania jako zwierzątko.

— Będziesz trenować ze swoim instruktorem walkę wręcz. Zanim odwiedzisz rodzinę w Christchurch, musisz powrócić do dawnej formy. Myślę też, że najwyższy czas, abyś nauczyła się używać broni ręcznej; łącznie z tą, o której może jeszcze nigdy nie słyszałaś. Jeśli zmienisz specjalność, nie będziesz mogła obejść się bez niej.

— Ale ja nie mam zamiaru zmieniać specjalności.

— Tak czy owak, powinnaś wiedzieć, jak się z nią obchodzić. Nadeszły czasy, gdy nawet kurier musi nosić przy sobie broń gotową w każdej chwili do użycia. I nie gardź zabójcami, Piętaszku. Tak jak wszyscy, mają oni swoje zalety i wady, i tak jak wszyscy, oni również są potrzebni. Rozpad Stanów Zjednoczonych to poniekąd właśnie ich dzieło. Na nieszczęście ci akurat byli rzeźnikami bez wyobraźni. Możemy jednak posłużyć się lepszym przykładem. Co wiesz o wojnie prusko-rosyjskiej?

— Niewiele. Głównie to, że Prusacy musieli zapłacić zwycięzcom olbrzymie kontrybucje.

— Tę wojnę wygrało tak naprawdę zaledwie dwanaścioro ludzi; chyba mówiłem ci już o tym. Siedmiu mężczyzn i pięć kobiet. A najcięższą bronią, jaka została przez nich użyta, był pistolet kaliber sześć milimetrów.

— Nie przypominam sobie, żeby kiedykolwiek opowiadał mi pan bajki.

— Posłuchaj, moja droga. Potęga umysłu jest niezmiernie rzadko spotykanym towarem. Dlatego najlepszym sposobem na obezwładnienie każdej stworzonej przez człowieka organizacji jest zniszczenie jej mózgu. Wystarczyło jedynie kilka „wypadków”, by cała pruska machina wojenna zamieniła się w bezmyślny, niezdolny do działania motłoch. Nikt jednak nie zdawał sobie z tego sprawy, dopóki nie doszło do klęski. Przed bitwą głupcy w generalskich mundurach wyglądają tak samo, jak genialni stratedzy.

— Tylko tuzin ludzi?! Czy to była nasza robota, Szefie?

— Wiesz dobrze, że nie lubię tego rodzaju pytań. Nie, to nie my. Ja nie wplątywałbym nas w żadną z międzynarodowych wojen; rzadko jest jasne, po której stronie stoi słuszność. Ale tamten zespół niczym nie różnił się od naszego.

— Ja jednak nadal nie mam zamiaru zostać specjalistką od mokrej roboty.

— Nigdy nie chciałem, żebyś nią została. A teraz pozwól, że nie będziemy już wracać do tego tematu. Rano masz być gotowa do wyjazdu.

Загрузка...