Outpost to jedna z mniejszych planet. Jego słońcem jest gwiazda typu G8, znacznie chłodniejsza od naszego Słońca, które astrofizycy określają jako G2. Nas jednak interesują wszystkie gwiazdy zaliczające się do typu G, czyli podobne do tej, która świeci w naszym układzie planetarnym. Niewykluczone, iż pewnego dnia możliwe stanie się zakładanie kolonii w pobliżu gwiazd innych typów. Tymczasem rozsądek nakazuje ludziom osiedlać się wokół gwiazd, których światło ma rozkład spektralny podobny do słonecznego i które nie emitują zbyt wiele śmiercionośnego promieniowania. Nie ja to wymyśliłam — cytuję jedynie Jerry’ego. Pomiędzy Ziemią a The Realm znajduje się ponad czterysta gwiazd typu G (to z kolei słowa Jaime Lopeza), co powinno zająć ludzkość przez ładnych kilka najbliższych lat.
Przypuśćmy, że wybraliśmy już gwiazdę typu G. Następnie trzeba znaleźć w jej pobliżu planetę, na której temperatura nie będzie ani zbyt niska, ani zbyt wysoka, ani nie ulegająca zbyt wielkim wahaniom. Ale to nadal nie wszystko. Grawitacja powierzchniowa na owej planecie musi być na tyle silna, by zapewnić utrzymanie atmosfery wokół niej. Atmosfera ta z kolei musi mieć odpowiedni skład, umożliwiający rozwój życia w formie podobnej do tej, która rozwinęła się na Ziemi. Nieznane przez nas formy życia mogą być fascynującym tematem, lecz najlepiej zostawić go autorom powieści fantastyczno— naukowych.
Outpost z ledwością spełnia wszystkie te warunki. Tlen znajdujący się w jego atmosferze nawet na poziomie morza rozrzedzony jest tak bardzo, że trzeba się tam poruszać powoli niczym na himalajskich szczytach. Planeta oddalona jest od swojego słońca tak bardzo, iż posługując się kategoriami ziemskimi można na niej wyróżnić jedynie dwie strefy klimatyczne: umiarkowanie chłodną i polarną. Jej oś ustawiona jest niemalże prostopadle do płaszczyzny elipsy, po której krąży, stąd pory roku na Outpost uzależnione są wyłącznie od jego położenia na owej elipsie. Pory roku, o których wspomniałam, to pora wzrostu oraz zima. Podczas pory wzrostu temperatura po obu stronach równika wynosi średnio około 20 °C. Trwa to oczywiście bardzo krótko, po czym nastaje długa zima. To „oczywiście” wynika z jednego z praw Keplera, które dotyczy równych pól zakreślanych przez wektory wodzące w jednakowym czasie (wszystko to wyczytałam w „Daily Forward”).
Jednak bardzo chciałam zobaczyć tę planetę z bliska, postawić na niej nogę. Dlaczego? Bo nigdy nie znalazłam się dalej od domu niż na Księżycu. A Księżyc to przecież prawie to samo, co dom. Outpost natomiast oddalony jest od Ziemi o ponad czterdzieści lat świetlnych. Macie pojęcie, ile to kilometrów? Proszę bardzo, sama to obliczyłam: 300.000 X 40,7 X 31.557.600 385.318.296.000.000 Możecie to sprawdzić i zaokrąglić: czterysta milionów milionów kilometrów.
Według harmonogramu lotu mieliśmy osiągnąć orbitę stacjonarną (jeden obrót trwał 22,1 godziny, co równało się długości doby na Outpost) o drugiej czterdzieści siedem czasu pokładowego. Punktualnie na trzecią zaplanowano start kapsuły ładowniczej. Na tę wycieczkę zgłosiło się raczej niewielu chętnych. Cóż, pora nie była zbyt popularna wśród większości pasażerów. Ja jednak z nieznanych mi rzeczy opuściłabym chętnie jedynie Armageddon*.[*„Armageddon — według Biblii (Apok.,16,14–16) góra Megiddo, u której stóp rozciąga się dolina o tej samej nazwie, pole licznych bitew, miejsce, gdzie w Dniu Sądu Ostatecznego odbędzie się apokaliptyczny bój między narodami] Zrezygnowałam z całkiem nieźle zapowiadającego się party i o dziesiątej leżałam już w łóżku z zamiarem złapania kilku godzin snu, zanim „wzejdą” pokładowe światła. Wstałam o drugiej, poczłapałam do łazienki i zamknęłam za sobą drzwi. Gdybym zostawiła je otwarte, Shizuko natychmiast znalazłaby się przy mnie. Nie wiem, jak to robiła, ale bez względu na porę, o której budziłam się i otwierałam oczy, Shizuko czekała już przy moim łóżku, gotowa na każde me skinienie.
Zamknęłam więc te drzwi… i zwymiotowałam. Dziwne. Nie byłam co prawda uodporniona na chorobę morską, ale jak dotychczas nie nękała mnie ona na pokładzie H.S. „Forward”. Gdy podróżowałam kapsułami Beanstalk, mój żołądek zawsze wywracał się na lewą stronę — to prawda. Lecz tutaj coś podobnego zdarzyło się tylko dwa razy: wtedy, gdy statek przekraczał barierę hiperprzestrzeni, oraz gdy wczoraj wrócił do normalnego wymiaru. Jednak z mostka ostrzegano, że niektórzy pasażerowie mogą przy tych manewrach odczuwać mdłości.
Czyżby była to wina sztucznej grawitacji? Nie miałam zielonego pojęcia. Kręciło mi się w głowie, lecz musiał to być efekt wymiotowania, bo wymiotowałam oczywiście tak potężnie, jakbym leciała jedną z tych piekielnych kapsuł Beanstalk.
Przepłukałam usta, umyłam zęby, ponownie przepłukałam usta i powiedziałam sama do siebie: — Piętaszku, to całe twoje śniadanie. Nie pozwolisz przecież, by kaprysy twojego żołądka powstrzymały cię przed wzięciem udziału w wycieczce na powierzchnię Outpost. Nawiasem mówiąc przytyłaś ostatnio o całe dwa kilogramy. Czas już obciąć nieco dzienną dawkę kalorii.
Dawszy żołądkowi taką reprymendę i powierzywszy kontrolę nad nim mojej silnej woli, wyszłam z łazienki. Oczywiście Shizuko-Tilly czekała już pod drzwiami. Pozwoliłam jej, by ubrała mnie w ciężki, ocieplany kombinezon, i udałam się w kierunku przedziału startowego, gdzie czekała już kapsuła ładownicza. Shizuko podążała krok w krok za mną, dźwigając obszerne futro dla każdej z nas. Przyznam, iż na początku zamierzałam się z nią zaprzyjaźnić, lecz przekonawszy się, jaką naprawdę gra rolę, poczułam do niej niechęć. Sama nie wiedziałam, jak ją traktować, lecz szpieg z pewnością nie zasługiwał na zaufanie, a nawet przyjaźń, jaką zazwyczaj okazuje się służbie. Nie starałam się być dla niej szorstka. Po prostu w większości przypadków ignorowałam ją.
Przy śluzie stał pan Woo, asystent płatnika do spraw wycieczek poza statek, trzymając w ręku sporych rozmiarów kołonotatnik.
— Przykro mi, panno Piętaszek, lecz pani nazwisko nie figuruje na mojej liście — powiedział, gdy do niego podeszłam.
— Na pewno zapisywałam się na tę wycieczkę. Proszę dopisać mnie teraz lub niech pan wezwie kapitana.
— Nie wolno mi tego zrobić.
— Taaak? Wobec tego siadam w przejściu do śluzy i urządzam pikietę. Wolałabym tego nie robić, panie Woo, lecz jeśli sugeruje mi pan, iż nie powinnam się tu znaleźć z powodu bałaganu panującego w pańskich papierach lub błędu jakiegoś urzędnika, to nie pozostaje mi nic innego.
— Hmm… Pani wybaczy. Przypuszczam, że któryś z moich urzędników rzeczywiście musiał się pomylić. Nie mamy zbyt wiele czasu, więc proszę wejść i poprosić, by wskazano pani miejsce. Ja tymczasem sprawdzę nazwiska pozostałych uczestników wycieczki, a potem sprostuję tę pomyłkę.
Nie miał jednak żadnych obiekcji, gdy Shizuko weszła za mną, choć jej również nie było na tej głupiej liście. Weszłyśmy prosto do długiego pasażu i po chwili znalazłyśmy się wewnątrz kapsuły. Jej wnętrze przypominało nieco wnętrze energobusa — z przodu podwójne fotele dla pilotów, a za nimi dwa rzędy siedzeń dla pasażerów. Ponad połowę bocznych ścian stanowiły potężne, grube szyby. Przez nie właśnie po raz pierwszy ujrzałam światło słoneczne, odkąd opuściliśmy Ziemię.
Mówiąc o świetle słonecznym, mam oczywiście na myśli słońce Outpost, ukryte płytko za mocno wygiętym z tej odległości łukiem horyzontu.
Obie z Shizuko znalazłyśmy sobie wolne siedzienia i pozapinałyśmy pasy, nie różniące się niczym od tych, których używano na SBS-ach. Wiedząc, że kapsuła jest antygrawitatorowcem, zamierzałam zapiąć jedynie pas biodrowy, lecz mój skośnooki anioł stróż pochylił się nade mną bez słowa i pozapinał wszystko.
Po chwili przy wejściu pojawił się pan Woo. Przez chwilę wodził wzrokiem wzdłuż rzędów foteli. Wreszcie dojrzał mnie, podszedł i pochylił się ponad głową staruszka siedzącego pomiędzy mną a przejściem.
— Bardzo mi przykro, panno Piętaszek — odezwał się półgłosem — lecz nadal nie mam pani na swojej liście.
— Naprawdę? Co powiedział panu kapitan?
— Nie udało mi się go złapać.
— Trudno, to już pański kłopot. W każdym razie ja zostaję.
— Przykro mi, lecz to niemożliwe.
— Czyżby? A w jakiż to sposób zamierza mnie pan stąd wyrzucić? I kto panu w tym pomoże? Bo będzie pan musiał wywlec mnie stąd kopiącą i krzyczącą, a mogę pana zapewnić, iż potrafię kopać i krzyczeć.
— Panno Piętaszek, tak nie można!
Siedzący obok mnie staruszek dotychczas milczał cierpliwie, lecz najwyraźniej również zaczynał już mieć dość tego cymbała Woo.
— Młody człowieku, czy nie robisz z siebie przypadkiem idioty? Ta pani jest pasażerem pierwszej klasy. Nie raz widywałem ją przy stole w towarzystwie kapitana. Proszę więc zabrać swój głupi kołonotatnik i poszukać sobie czegoś lepszego do roboty.
Pan Woo wyglądał przez chwilę tak, jakby mu kto dał w twarz. Nie mógł jednak zrobić nic innego, jak zostawić mnie w spokoju. Gdy tylko zamknął za sobą luk, nad fotelami rozbłysły czerwone lampki i rozległ się dźwięk syreny, a z głośników dobiegł nas głos pilota: — Opuszczamy orbitę. Proszę przygotować się na wzrost przeciążenia.
Najwyraźniej nie miałam dobrego dnia.
Podróż na powierzchnię Outpost zajęła bez mała trzy godziny, które starano się nam umilić muzyką i wykładem na temat osobliwości tej planety. Jak na mój gust wykład ów był jednak nieco nudnawy, a muzyka — zbyt hałaśliwa. Po wylądowaniu pozostaliśmy tam przez dwie godziny, lecz nikomu nie wolno było opuścić kapsuły ładowniczej. Pozwolono nam jedynie odpiąć pasy i przejść do pomieszczenia zwanego klubem. W rzeczywistości był to jednak bar, na którego jednym końcu podawano kawę i kanapki, drugi zaś stanowił coś w rodzaju tarasu widokowego. Stąd mogłam przyglądać się imigrantom wysiadającym z dolnego pokładu oraz tubylcom zajętym rozładunkiem luku towarowego.
Dookoła rozciągały się niskie, łagodnie pofałdowane wzgórza pokryte grubą warstwą śniegu, spod którego wystawały skarłowaciałe, rzadkie krzewy. Nieco bliżej statku widać było niewielkie budynki. Większość z nich przypominała zwykłe szopy. Imigranci stłoczeni w pobliżu trapu najwyraźniej nie spieszyli się w ich kierunku. Towary ładowano na rząd płaskodennych wozów, przyczepionych do jakiejś maszyny, która wyrzucała z siebie kłęby dymu zmieszanego z parą. Dokładnie taką samą widziałam kiedyś na ilustracji w podręczniku historii. To jednak nie była ilustracja.
Jakaś kobieta stojąca obok mnie zapytała: — Nie rozumiem, jak ci ludzie mogli podjąć decyzję, by się tu osiedlić?
Towarzyszący jej starszy pan zrobił minę mającą najprawdopodobniej oznaczać: „Cóż, wola boska”.
Ja także nie rozumiałam, jak można przeżyć siedemdziesiąt lat (ta kobieta miała co najmniej tyle) i nie dowiedzieć się, że nikt dobrowolnie nie „podejmuje decyzji” o osiedleniu się na Outpost. Owszem, można tu użyć słowa „decyzja”, ale w bardzo ograniczonym znaczeniu, dotyczącym wyboru pomiędzy deportacją na tę planetę a karą śmierci lub dożywocia.
Mój żołądek ciągle miał się nie najlepiej, więc nie ryzykowałam zjedzenia kanapki. Pomyślałam jednak, że filiżanka kawy może mu dobrze zrobić. Ba — byłam o tym nawet święcie przekonana… zanim jej nie powąchałam. Chwilę później byłam już w toalecie. Wierzcie mi, rzetelnie zasłużyłam na tytuł „Piętaszek-Żelazna Szczęka”. Wszystkie kabiny były zajęte i musiałam czekać. Czekałam więc, przez cały ten czas zaciskając szczęki niczym stalowe imadło. Upłynęły co najmniej dwa stulecia, nim dopadłam wreszcie do muszli klozetowej i zwymiotowałam, choć sama nie wiem czym. Zdecydowanie nie powinna byłam wąchać tej przeklętej kawy.
Podróż powrotna ciągnęła się w nieskończoność.
Pierwszą rzeczą, jaką zrobiłam po wejściu na pokład „Forward”, było skontaktowanie się z jednym spośród moich adoratorów, młodszym chirurgiem pokładowym Jerrym Madsenem. Poprosiłam, by się ze mną spotkał — tym razem w roli lekarza. Wiedziałam, iż klinikę zamykano codziennie o trzeciej po południu. Po tej godzinie przyjmowano pacjentów wyłącznie w nagłych przypadkach. Wiedziałam jednak również, że Jerry bardzo chętnie zobaczy się ze mną, nie zważając na tę drobną przeszkodę. Powiedziałam mu, iż chcę tylko, aby przepisał mi te same pigułki, które przepisywał zazwyczaj starszym paniom z trzęsącymi się brzuchami — pigułki przeciw chorobie morskiej. Odrzekł, żebym przyszła do jego gabinetu.
Wchodząc tam sądziłam, że będzie już miał przygotowaną receptę albo nawet pigułki. On jednak bez słowa zaprowadził mnie do gabinetu zabiegowego i zamknął za sobą drzwi.
— Czy mam posłać po pielęgniarkę, panno Piętaszek? — zapytał. — A może wolałaby pani raczej, by zbadała panią kobieta? Mogę wezwać doktor Grację, choć prawdę mówiąc wolałbym jej nie budzić. Miała nocny dużur.
— Jerry, co ty pleciesz? — odrzekłam zaskoczona. — 1 od kiedyż to przestałam być dla ciebie Marjie? Mówiłam ci przecież, że potrzebuję jedynie garści tych pigułek od choroby morskiej. Tych malutkich, różowych.
— Proszę usiąść, panno Piętaszek… no dobrze, Marjie. Nie mogę przepisać ci ani tych pigułek, ani ich pochodnych. Młodym kobietom nie wolno ich podawać. Wyrażając się nieco bardziej precyzyjnie: nie wolno ich podawać kobiecie w wieku rozrodczym bez uprzedniego upewnienia się, że nie jest ona w ciąży. Ten lek mógłby spowodować uszkodzenie płodu.
— Och, możesz być spokojny, skarbuś. Nie jestem zapylona.
— Ja jednak wolałbym to najpierw sprawdzić. Jeśli okaże się, iż jesteś ciąży, przepiszę ci inne środki, dzięki którym nie powinnaś odczuwać zbyt dotkliwie choroby morskiej.
— Posłuchaj, doktorku: a jeśli dałabym ci słowo, że nie robiłam tych rzeczy od trzech miesięcy i przez cały ten czas miałam regularne miesiączki?
— Hmm… Powiedziałbym wtedy: „Weź zlewkę i przynieś mi próbkę moczu”. Pobrałbym ci także krew do zbadania. A jeśli okazałoby się to niezbędne, to również nieco śliny. Ożeniłem się kiedyś z kobietą, która „nie robiła tych rzeczy” nigdy przed ślubem.
— Jesteś cyniczny, Jerry.
— Po prostu troszczę się o twoje zdrowie, moja droga.
— Tak, wiem. Zaraz jeszcze urządzisz mi wykład o etyce lekarskiej i przysiędze Hipokratesa. W porządku, zgadzam się, byś zrobił mi te idiotyczne testy, skoro tak bardzo się upierasz. Jeśli wyniki będą pozytywne, będziesz miał obowiązek powiadomić Papieża Na Wygnaniu, iż zdarzył się cud. A ja postawię ci wówczas butelkę najlepszego szampana, jaki można dostać na tym statku.
Jerry dostał swoje próbki i dał inne pigułki: dwie niebieskie do połknięcia po jednej przed obiadem i przed kolacją oraz jedną żółtą, która miała mi pomóc w zaśnięciu.
— Nie są one tak silne jak te, o które prosiłaś, lecz działają prawie tak samo skutecznie, a w razie czego nie spowodują, że dziecko urodzi się ze stopkami na plecach lub czymś podobnym. Jutro zaraz po śniadaniu powiadomię cię o wynikach testów.
— Dopiero? Sądziłam, że współczesna medycyna pozwala na stwierdzenie ciąży niemalże na poczekaniu.
— By przekonać się, czy nie jest w błogosławionym stanie, twoja babka musiała sprawdzać, czy pas jej spódnicy nie robi się coraz ciaśniejszy. Ty jesteś szczęściarą. Miej tylko nadzieję, że nie trzeba będzie przeprowadzać wszystkich badań dwukrotnie.
Niebieskie pigułki pozwoliły mi zjeść obiad, a dzięki żółtej spałam jak suseł. Po śniadaniu zostałam w swojej kabinie. Jerry zgłosił się przez terminal punktualnie.
— Gratuluję, Marjie! Jesteś mi winna butelkę szampana.
— C o?! Jerry, ty chyba kompletnie zwariowałeś!
— Niewykluczone — odrzekł z uśmiechem. — Przyjdź do mnie, to sama się przekonasz. Przy okazji ustalimy twoją dietę. Powiedzmy… o czternastej?
— Powiedzmy: natychmiast!
Jerry nie zwariował. Nie wdając się w szczegóły wyjaśnił mi, na czym polegały i czego dowodziły poszczególne testy. Cuda jednak się zdarzają — bez wątpienia byłam w ciąży. To właśnie dlatego moje piersi sprawiały wrażenie jakby pełniejszych, bardzej jędrnych. Jerry wręczył mi niewielką broszurkę, w której opisano, czego nie wolno mi robić, czego jeść, jak się kąpać, czego muszę unikać, czego się spodziewać i tak dalej. Podziękowałam mu i wyszłam. Nikt z nas dwojga nie wspomniał o możliwości aborcji. Jerry powstrzymał się też od dowcipkowania na temat kobiet, które „nie robiły tych rzeczy”.
Tylko że ja naprawdę nie robiłam ich od z górą trzech miesięcy. Ostatnim mężczyzną, z którym poszłam do łóżka, był Burt. Zresztą w tym wypadku nie ma to i tak żadnego znaczenia. Zostałam przecież wysterylizowana. Co prawda zwrotnie, lecz efekt był dokładnie ten sam: nie miałam prawa zajść w ciążę!
Nie jestem jednak kompletną kretynką. Ochłonąwszy nieco z wrażenia, szybko domyśliłam się kiedy, gdzie i jak się to stało. Gdy tylko wróciłam do kabiny BB, poszłam do łazienki, zamknęłam drzwi od wewnątrz, zdjęłam bluzkę i położyłam się na podłodze, po czym obiema dłońmi naciągnęłam skórę wokół pępka i napięłam mięśnie brzucha.
Po chwili miałam w ręku małą, nylonową kuleczkę.
Ostrożnie ułożyłam ją na dłoni i dokładnie się jej przyjrzałam. Nie miałam żadnych wątpliwości — była to ta sama kulka, którą nosiłam w swoim schowku, ilekroć nie znajdowała się w nim żadna przesyłka. Z pewnością nie był to pojemnik z zahibernowanym embrionem, nie był to w ogóle żaden pojemnik. Po prostu mała, miękka kuleczka. Spojrzałam na nią raz jeszcze i wepchnęłam z powrotem na miejsce.
A więc okłamano mnie. Pamiętam, że od samego początku ciekawiła mnie ludzka zygota, mogąca przetrwać w stanie hibernacji w temperaturze ludzkiego ciała. Jedyne zahibernowane zarodki żywych stworzeń, o których słyszałam, wymagały temperatury ciekłego azotu, albo nawet niższej. Doszłam jednak do wniosku, że to nie mój problem — nie jestem przecież biofizykiem. Skoro pan Sikmaa ufał swoim naukowcom, nie widziałam potrzeby dzielenia się z nim swoimi wątpliwościami. Miałam być jedynie kurierem. Moja odpowiedzialność ograniczała się do dostarczenia przesyłki. Nie obchodziło mnie, co się z nią stanie.
Jakiej przesyłki? Dobrze wiesz, Piętaszku, jakiej. Nie jakiejś tam w twoim pępku, lecz takiej, którą umieszczono nieco głębiej, wewnątrz twojego brzucha, i której wydobycie potrwa około dziewięciu miesięcy. A to oznacza, iż będziesz musiała przerwać swoje Wielkie Tournee na trochę dłużej, niż byś tego pragnęła, nieprawdaż?
Skoro potrzebowali matki do wynajęcia, dlaczego, do ciężkiej cholery, nie powiedzieli mi o tym?! Mogłabym przecież rozważyć również taką propozycję.
Chwileczkę…. No oczywiście! To przecież żona delfina uchodzić miała za matkę tego dziecka. A więc o to chodziło. Następca tronu, wolny od jakichkolwiek dziedzicznych wad, urodzony przez delfinę — bezdyskusyjnie przez nią! — w obecności czterech nadwornych lekarzy, trzech pielęgniarek i tuzina dworzan. Nie ty masz być matką, ty mieszańcu sztucznego pochodzenia, skundlony SIL-u ze sfałszowanym aktem urodzenia.
Nietrudno było w tej sytuacji domyśleć się, jak wyglądał oryginalny scenariusz: panna Marjorie Piętaszek, zdrowa turystka z Ziemi opuszcza kapsułę ładowniczą H.S. „Forward”, by móc nacieszyć oczy pięknem stolicy The Realm. Niestety — łapie jakiś paskudny wirus i musi zostać na kilka dni umieszczona w szpitalu. Przypadkowo do tego samego szpitala przywieziona zostaje delfina… Nie, to do kitu. Żona delfina to nie jakaś tam pierwsza lepsza plebejuszka. Nie mogłaby zostać pacjentką szpitala otwartego dla zwyczajnych turystów. Hmm… Dobrze; wróćmy do momentu, kiedy leżę już w owym szpitalu: około trzeciej nad ranem wynoszą mnie stamtąd tylnym wyjściem; uśpioną i owiniętą w prześcieradło. Na zewnątrz czeka już… pojazd zaopatrzenia, którym zawożą mnie do pałacu. Później wszystko idzie gładko i bez problemów. Najlepsi specjaliści na całej planecie układają mnie na stole operacyjnym. Tuż obok znajduje się taki sam stół, na którym leży już delfina. Rozkładają szeroko moje uda, wyjmują z mojego brzucha zarodek, który zdążył się już zamienić w maleńki płód, i bez trudu umieszczają go w brzuchu delfiny. I to już prawie koniec. Dostaję jeszcze tylko swoje pieniądze (dużo więcej, niż się spodziewałam) i wracam na statek, by teraz już spokojnie móc się cieszyć urokami wspaniałej podróży. A może Pierwszy Obywatel zechce mi podziękować osobiście? Chociaż nie. Zrobi to raczej incognito, skoro… Dosyć tego, Piętaszku! Przestań śnić na jawie! Dobrze wiesz, co cię najprawdopodobniej czeka. Nie raz powtarzałaś w myślach fragment jednego z wykładów Szefa: „Problem z misjami tego typu polega na tym, że natychmiast po ich wypełnieniu agenci zazwyczaj giną w niewyjaśnionych okolicznościach lub dzieje się z nimi coś innego, co skutecznie powstrzymuje ich przed mówieniem. Na zawsze. Dlatego bez względu na wysokość oferowanej zapłaty misji takich należy starannie unikać."