Rozdział XXVII

Wydruk spaliłam natychmiast. Potem położyłam się na łóżku. Na kolację nie miałam ochoty.

Następnego ranka poszłam na Giełdę Pracy, odszukałam biuro pana Fawceta — agenta Linii Hiperprzestrzennych i powiedziałam mu, że chcę dostać pracę jako agent ochrony (nieuzbrojony). Ten wymoczek wyśmiał mnie. Spojrzałam na jego asystentkę, szukając moralnego poparcia, lecz ona odwróciła wzrok. Powstrzymałam narastającą we mnie złość i powiedziałam tonem najgrzeczniejszym, na jaki było mnie wtedy stać: — Czy zechciałby mi pan wyjaśnić, z czego się pan śmieje?

Pohamował ochrypły rechot i odrzekł: — Posłuchaj, ptaszyno, zdajesz się nie wiedzieć, że słowo „agent” oznacza mężczyznę. Szczególnie jeśli mówi się o agencie ochrony. Ty również mogłabyś dbać o komfort pasażerów na którymś z naszych liniowców, lecz w nieco inny sposób.

— O ile się nie mylę, reklamujecie się jako Pracodawca Równych Szans. Dla was słowo „kelnerka” powinno więc oznaczać to samo, co „kelner”; „stewardesa” to samo, co „steward”. Mam rację?

— Jasne. Tylko że nawet z tymi zawodami, które przed chwilą wymieniłaś, wiąże się tak zwana „fizyczna zdolność do podołania obowiązkom związanym z objętym stanowiskem pracy”. Agent ochrony na pokładzie statku to nikt inny, jak oficer policji. Nieuzbrojony agent ochrony natomiast, to glina, potrafiący utrzymać porządek bez sięgania po broń. Potrafi wkroczyć do bójki i aresztować jej prowodyra gołymi rękami. Naturalnie ty nie mogłabyś tego zrobić. Nie zawracaj mi więc głowy, o’key?

— Być może nie powinnam. Ale nie zajrzał pan jeszcze do moich referencji.

— Bo nie widzę takiej potrzeby. Skoro się jednak upierasz… — Niedbale przerzucił leżące przed nim kartki. — Napisano tutaj, że jesteś bojowym kurierem, cokolwiek miałoby to znaczyć.

— To oznacza, proszę pana, że jeśli mam do wykonania jakąś misję, nikt nie jest w stanie mi w tym przeszkodzić. A jeśli ktoś zamierza próbować zbyt uporczywie, staje się potencjalnym żarciem dla psów. Kurier działa zawsze nieuzbrojony. Mam przy sobie co najwyżej laserowy nóż lub pojemnik z gazem łzawiącym, a i to bardzo rzadko. Zazwyczaj polegam na własnych rękach. I nogach. Tam jest również napisane, jakiego rodzaju przeszkolenie mam za sobą.

— W porządku. Byłaś więc w szkole sztuk walki. Ale to ciągle jeszcze nie oznacza, że potrafiłabyś poradzić sobie z przewyższającym cię o głowę i ważącym dwa razy tyle co ty bokserem. Proszę więc, maleńka, nie marnuj mojego cennego czasu. Nie dałabyś rady aresztować nawet mnie.

Weszłam za jego biurko, chwyciłam jak kurczaka i wystawiłam za drzwi. Nikt na zewnątrz nie zorientował się nawet, co się dzieje. Nawet jego asystentka niczego nie zauważyła. Trzeba jej przyznać, iż bardzo się starała.

— Proszę bardzo — powiedziałam. — Jak pan widzi, nic się nawet panu nie stało. Ale jeżeli pan chce, może pan tu zawołać mistrza wagi ciężkiej, oczywiście mężczyznę. Jemu połamię ręce… chyba że życzy pan sobie, abym złamała mu kark.

— Chwyciłaś mnie, gdy nie patrzyłem!

— Oczywiście. W taki właśnie sposób należy postępować z agresywnymi pijaczkami. Ale teraz pan patrzy, możemy więc spróbować ponownie. Tylko że tym razem prawdopodobnie będę musiała lekko pana ogłuszyć. Obiecuję jednak nie złamać panu żadnej kości — rzekłam, ruszając w jego stronę.

— Zostań tam, gdzie stoisz! Przecież to absurdalne. Nie przyjmujemy do pracy agentów ochrony jedynie dlatego, że ktoś nauczył ich kilku wschodnich sztuczek. Wynajmujemy potężnie zbudowanych facetów; tak potężnie, że już sama ich sylwetka budzi lęk lub co najmniej respekt. Wcale nie muszą walczyć.

— W porządku — powiedziałam. — W takim razie niech mnie pan wynajmie jako zwykłego tajniaka. Mogę się wbijać co wieczór w elegancką suknię i odgrywać rolę fordanserki, dopóki ktoś nie szturchnie pańskiego wielkiego glinę w splot słoneczny. A wtedy przyjdę mu z odsieczą.

— Nasi agenci ochrony nie potrzebują dodatkowej obstawy.

— Może. Naprawdę potężnie zbudowany człowiek jest zazwyczaj powolny i niezgrabny. Niewiele też wie na temat walki, bo niezmiernie rzadko bywa do niej zmuszony. Owszem, jest dość dobry, by utrzymać porządek… przy stoliku brydżowym. Albo by poradzić sobie z zalanym gościem przy barze. Przypuśćmy jednak, że na statku naprawdę zaczynają się kłopoty. Bunt załogi. Zamieszki wśród pasażerów. Wtedy kapitan potrzebować będzie kogoś, kto naprawdę potrafi walczyć. Mnie.

— Proszę zostawić podanie mojej asystentce. I nie dzwonić do nas. Sami się z panią skontaktujemy.

Wracając do domu zastanawiałam się, gdzie jeszcze mogłabym poszukać. A może lepiej jednak było pojechać do Teksasu? W stosunku do Fawceta popełniłam idiotyczny, niewybaczalny błąd: taki sam, co w stosunku do Briana. Szef wstydziłby się za mnie. Zamiast dać się sprowokować, powinnam raczej nalegać na przeprowadzenie testu kwalifikacyjnego, a już w żadnym wypadku nie wolno mi było dotknąć nawet palcem człowieka, mogącego dać mi pracę. Jesteś idiotką, Piętaszku. Idiotką!

Nie martwiła mnie utrata tej konkretnej możliwości. Martwił mnie fakt, że zaprzepaściłam wszelkie szansę otrzymania pracy w Liniach Hiperprzestrzennych. Wszystko wskazywało na to, iż musiałam znaleźć jakieś zajęcie niemalże natychmiast. Nikt za mnie nie zadba, by Piętaszek miał co włożyć do ust (a przyznać muszę, że jem za dziesięciu). Nie musiała to jednak być ta właśnie praca. Chodziło mi o jakąkolwiek pracę… byle w Liniach Hiperprzestrzennych. Odbycie jednej tylko podróży na pokładzie ich liniowca pozwoliłoby mi przyjrzeć się i ocenić ponad połowę skolonizowanych planet w eksplorowanym kosmosie.

Skoro już zdecydowałam się emigrować z Ziemi, jak radził mi Szef, nie mogłam przecież wybrać jakiejś planety wyłącznie na podstawie folderów i broszur reklamowych, wiedząc, iż nie będę miała możliwości powrotu lub zmiany decyzji.

Weźmy na przykład Eden, reklamowany najbardziej spośród wszystkich kosmicznych kolonii. Oto jego zalety: Na większości powierzchni planety klimat zbliżony jest do tego, jaki panuje na południu Kalifornii. Żadnych szkodliwych bakterii lub insektów, żadnych niebezpiecznych drapieżników, grawitacja powierzchniowa o dziewięć procent mniejsza niż na Ziemi, zawartość tlenu w atmosferze o jedenaście procent większa, a gleba tak bogata, że dwa lub trzy zbiory do roku są rzeczą normalną. Cudowny krajobraz, gdzie by nie spojrzeć. Obecnie żyje tam około dziesięć milionów ludzi.

Gdzież więc jest haczyk? Dowiedziałam się tego pewnego wieczora w Luna City, pozwalając się poderwać przez pewnego młodego i przystojnego oficera, który zaprosił mnie na obiad. Otóż od czasu, gdy odkryto Eden, kompanie eksploracyjne włożyły weń górę pieniędzy, chcąc go przekształcić w coś na kształt ekskluzywnego domu spokojnej starości. Tak też głosiły foldery reklamowe. I właściwie nie mijały się z prawdą. Ludzie, którzy zamieszkali tam w kilka lat po przybyciu ekipy pionierów, żyli długo i w świetnym zdrowiu.

Panuje tam ustrój republiki demokratycznej, lecz nie tego typu, co w Konfederacji Kalifornijskiej. Aby otrzymać prawa wyborcze, każdy musi mieć ukończone siedemnaście ziemskich lat i być podatnikiem (na przykład posiadaczem ziemskim). Wszystkie stanowiska i urzędy publiczne sprawowane są przez rezydentów w wieku od dwudziestu do czterdziestu lat, i jeśli ktokolwiek sądzi, iż dzieje się tak ze względu na szacunek dla ludzi starszych, to ma absolutną rację. Tyle tylko, że oznacza to również, iż wszystkie cięższe i mniej przyjemne prace — na przykład w służbach komunalnych — wykonywane są przez imigrantów, którzy skuszeni urokami tej planety masowo przybywają na Eden, stając się tam po prostu tanią siłą roboczą.

Czy sądzicie, że o tym również pisze się w broszurkach reklamowych?

Musiałam więc poznać wszystkie fakty, o jakich milczą foldery zachęcające do przybycia na tę czy inną skolonizowaną planetę, zanim kupię bilet w jedną stronę na którąś z nich. A tymczasem zaprzepaściłam najlepszą szansę, „udowadniając” panu Fawcetowi, że nieuzbrojona kobieta jest w stanie poradzić sobie z większym i silniejszym od siebie mężczyzną, dzięki czemu bez wątpienia dostałam się na jego czarną listę.

Miałam nadzieję, że zdążę wydorośleć i zmądrzeć, zanim na dobre zapanuje tu klimat wielkich pieców hutniczych.

Szef pogardzał ludźmi płaczącymi nad rozlanym mlekiem, tak samo jak tymi, którzy biadolą na własny los. Skoro zaprzepaściłam szansę dostania pracy w Liniach Hiperprzestrzennych, czas był najwyższy, by opuścić Las Vegas, dopóki zostało mi jeszcze parę groszy. Jeśli nawet nie potrafiłam sama zorganizować sobie Wielkiego Tournee, ciągle jeszcze istniał jeden sposób, by dowiedzieć się prawdy o skolonizowanych planetach. Ten sam, w jaki dowiedziałam się prawdy o Edenie: członkowie załóg statków kultywacyjnych.

Musiałam więc dostać się do jednego z tych miejsc, w których byłam pewna ich znaleźć. Miejscem takim była Baza Stacjonarna na orbicie nad Beanstalk. Frachtowce, chcąc uniknąć wejścia w zasięg pola grawitacyjnego Ziemi, praktycznie nigdy nie zbliżały się do niej bardziej, niż na wysokość Ell-Cztery lub Ell-Pięć. To samo dotyczyło Księżyca. Ale statki pasażerskie cumowały zazwyczaj przy Bazie Stacjonarnej. Wszystkie potężne liniowce Linii Hiperprzestrzennych — „Dirac”, „Newton”, „Forward” i „Maxwell” — odlatywały właśnie stamtąd i tam też powracały po zaopatrzenie, paliwo, ładunek i nowych pasażerów. Kompleks Shipstone miał tam swój oddział (Shipstone Baza Stacjonarna) właśnie po to, by zaopatrywać w energię statki; szczególnie te duże statki. Toteż w barach i hotelach Bazy Stacjonarnej najłatwiej można było spotkać oficerów oraz członków załóg owych statków.

Nie cierpiałam Beanstalk. Nie przepadałam też za Bazą. Poza fascynującym, lecz nigdy nie zmieniającym się widokiem Ziemi, miejsce to nie ma do zaoferowania nic poza wysokimi cenami i ciasnymi pomieszczeniami. Tamtejsze sztuczne pole grawitacyjne wywiera na mnie bardzo nieprzyjemny wpływ i zawsze mam wrażenie, że wyłączą je dokładnie wtedy, kiedy będę się pochylać nad talerzem zupy.

Można tam jednak było bez większego trudu dostać pracę, jeśli tylko się nie wybrzydzało. Miałam jeszcze dość pieniędzy, by móc pozostać tam tak długo, aż dowiem się prawdy o każdej ze skolonizowanych planet i uzyskam jej potwierdzenie od co najmniej kilku krytycznie nastawionych kosmonautów.

Przy odrobinie szczęścia możliwe było nawet, że uda mi się zaciągnąć na któryś z liniowców Linii Hiperprzestrzennych bez pośrednictwa Fawceta. Statki znane były z tego, iż okrętują zawsze kilku nowych członków załogi w ostatniej chwili przed odlotem, by wypełnić nieoczekiwane luki w personelu. Jeśli otworzyłaby się przede mną tego typu szansa, nie pozwoliłabym, żeby moja głupota dała o sobie znać ponownie — nie prosiłabym o posadę agenta ochrony. Zgodziłabym się zostać kelnerką, pokojówką, pomywaczką i Bóg wie kim jeszcze, jeśli tylko miałabym szansę wyruszyć w wielką podróż do innych światów.

Wybrawszy w ten sposób swój nowy dom, postarałabym się później raz jeszcze wejść na pokład tego samego statku, lecz już jako pasażer pierwszej klasy, z biletem zafundowanym mi na dość dziwnych warunkach przez mojego przybranego ojca.

A zatem trzeba było udać się do Afryki. Zanim opuściłam tę mysią norę, w której mieszkałam, zostawiłam wiadomość jej właścicielce i załatwiłam jeszcze parę innych spraw. Afryka? Czy nie musiałam przypadkiem jechać przez El Paso? A może wznowiono już loty SBS-ów? Afryka sprawiła, że pomyślałam o Złociutkiej, Annie, Burcie i doktorze Krasnym. Nie miałam większych wątpliwości, dokąd wybierali się razem ze Zwiadowcami Sama Houstona. Mogłam dotrzeć do Afryki nawet szybciej niż oni, lecz terenu, na którym toczyła się właśnie wojna, miałam zamiar unikać jak zarazy.

Zaraza! Muszę natychmiast powiadomić o niej Glorię Tomosawa i moich przyjaciół z Ell-Pięć, państwa Mortensonów. Wydawało się absurdalnie nieprawdopodobne, by udało mi się ich przekonać, iż epidemia Czarnej Śmierci nadejdzie zaledwie za dwa i pół roku. Sama chyba w to nie wierzyłam. A jednak gdybym mogła wzbudzić niepokój w sercach odpowiednio wysoko postawionych ludzi…? Na tyle wysoko, by byli oni w stanie spowodować zarządzenie szczepień ochronnych i odszczurzanie na wielką skalę? Gdyby kontrola epidemiologiczna na przejściach granicznych i w portach lotniczych stała się czymś więcej, jak tylko bezmyślnym rytuałem? W ten sposób można by — naprawdę można by — uchronić przynajmniej osiedla kosmiczne i Księżyc.

Mało prawdopodobne — ale musiałam spróbować.

Poza tym jedyną ważną jeszcze rzeczą, jaką miałam do załatwienia, było sprawdzenie, czy nie odnalazło się przypadkiem troje moich przyjaciół. Potem trzeba będzie odłożyć tę sprawę aż do mojego powrotu z Bazy Stacjonarnej lub (na co miałam nadzieję!) z Wielkiego Tournee. Oczywiście, każdy w Bazie może się połączyć z Winnipeg, Sydney, czy też z jakimkolwiek innym miejscem na Ziemi… tylko że za o wiele większe pieniądze. Dość późno przekonałam się, iż chcieć czegoś i móc za to zapłacić, to dwie zupełnie różne sprawy.

Usiadłam przed terminalem i wystukałam kod Tormeyów w Winnipeg, przekonana, że zaraz usłyszę: Użyty przez ciebie kod został na życzenie abonenta wyłączony z sieci.

Usłyszałam jednak coś zupełnie innego.

— Pirates Pizza Pałace!

Uniosłam ze zdziwieniem brwi.

— Przepraszam, musiałam pomylić kod. — Nacisnęłam BREAK. Za drugim razem wystukałam kod bardzo powoli i uważnie… i usłyszałam: — Pirates Pizza Pałace!

Przecież nie mogłam znowu pomylić kodu!

— Przepraszam, że zawracam pani głowę — powiedziałam. — Jestem w Las Vegas i próbuję właśnie połączyć się z mieszkaniem przyjaciół w Winnipeg, lecz już drugi raz połączyłam się z wami. Nie mam pojęcia, co się dzieje.

— A jaki kod pani wywołała?

Podałam jej numer.

— To nasz kod — stwierdziła. — Wielkie i najsmaczniejsze pizze w całej Kanadzie Brytyjskiej. Ale otworzyliśmy tę pizzerię dopiero przed dziesięcioma dniami. Możliwe, że ten kod należał przedtem do pani przyjaciół.

Zgodziłam się z jej sugestią, podziękowałam i rozłączyłam się, po czym usiadłam, by pomyśleć, co dalej. Nie było innego wyjścia — może ktoś z ANZAC w Winnipeg powie mi, co się właściwie stało. Miałam nadzieję, że mój terminal, mimo swej ograniczoności, będzie w stanie przenieść obraz spoza Las Vegas. Grając rolę Pinkertona, warto było widzieć twarz rozmówcy. Gdy tylko komputer ANZAC odezwał się, zapytałam o dyżurnego oficera operacyjnego. Już wcześniej zdobyłam sporą wprawę w przechytrzaniu tego komputera. Na ekranie ukazała się twarz jakiejś kobiety.

— Dzień dobry — powiedziałam. — Nazywam się Piętaszek Jones i jestem przyjaciółką kapitana lana Tormeya. Mieszkam na Nowej Zelandii. Próbowałam połączyć się z jego mieszkaniem, ale bez powodzenia. Pomyślałam więc, że może pani powie mi, co się z nim dzieje.

— Niestety, obawiam się, iż nie jestem w stanie pani pomóc.

— Och, naprawdę? Nawet żadnej sugestii?

— Przykro mi. Kapitan Tormey złożył rezygnację. Zrzekł się nawet przysługującej mu emerytury. O ile mi wiadomo, sprzedał także swój dom, myślę więc, że zniknął na dobre. Wiadomo mi tylko, iż jedynym posiadanym przez nas adresem jest adres jego szwagra, który pracuje na Uniwersytecie w Sydney. Nie wolno nam jednak udzielać tego typu informacji.

— Ma pani, jak sądzę, na myśli profesora Federico Farnese z Instytytu Biologii na wspomnianym uniwersytecie?

— Owszem. Rozumiem, że ma pani jego adres.

— Tak. Freddie i Betty są moimi dobrymi przyjaciółmi. Poznałam ich dawno temu w Auckland. Dziękuję za pomoc. Spróbuję w takim razie skontaktować się z nimi.

— Proszę bardzo. Gdy będzie pani rozmawiać z kapitanem Tormeyem, proszę mu powiedzeć, że młodszy oficer pokładowy Pamela Heresford przesyła mu pozdrowienia.

— Będę pamiętać.

— Jeśli chce pani szybko dotrzeć do domu, mam dla pani świetną wiadomość: wznowiliśmy połączenie z Auckland. Przez dziesięć dni przewoziliśmy tylko towary, by upewnić się, że nie istnieje żadna możliwość ponownego zamachu na któryś z naszych statków. Obecnie obowiązuje czterdziestoprocentowa zniżka opłat za przeloty naszymi liniami. Chcemy odzyskać naszych dawnych klientów.

Podziękowałam jej raz jeszcze, lecz dodałam, że będąc w Vegas zamierzałam lecieć przez Vandenberg. Potem szybko rozłączyłam się, by nie zostać zmuszona do improwizowania kolejnego kłamstwa.

Ponownie usiadłam, by wszystko przemyśleć. Czy teraz, gdy wznowiono regularne loty SBS-ów, nie powinnam najpierw polecieć do Sydney? Była przecież — a przynajmniej kiedyś była — bezpośrednia linia Kair — Melbourne — Kair. Jeśli teraz nie działała, zawsze mogłam część drogi odbyć pociągiem, następną część — statkiem via Singapur, Rangoon, Delhi, Teheran i Kair, a stamtąd znowu pociągiem prosto do Nairobi. Była to jednak droga długa, kosztowna i niezbyt pewna, cały czas w tłoku i z możliwością uziemienia w każdej chwili przez jakieś lokalne zamieszki. Mogło się okazać, że do Kenii dotrę bez wystarczającej ilości pieniędzy, by dostać się na Bazę Stacjonarną.

Nie. To byłaby ostateczność.

Zadzwoniłam więc do Auckland. Wiadomość, iż terminal w mieszkaniu lana został wyłączony, nie zaskoczyła mnie specjalnie. Sprawdziłam, która godzina była w Sydney, i połączyłam się z tamtejszym uniwersytetem, jednak nie tak, jak zazwyczaj — przez dział administracyjny — lecz wywołując bezpośrednio Instytut Biologii. Jego kod udało mi się zdobyć przed miesiącem.

Rozpoznałam głos po drugiej stronie.

— Witaj, Ireno. Mówi Marjorie Baldwin. Ciągle jeszcze staram się odnaleźć swoją zagubioną owieczkę.

— Słowo daję, skarbie, próbowałam. Naprawdę zrobiłam wszystko, żeby przekazać wiadomość od ciebie. Ale profesor Freddie nigdy już nie pojawił się w swoim biurze. Opuścił nas. Odszedł.

— Jak to „odszedł”? Dokąd?

— Nawet byś nie uwierzyła, jak wielu ludzi chciałoby to wiedzieć. Nie mam zielonego pojęcia. Ktoś sprzątnął wszystko z jego gabinetu, a w jego mieszkaniu nie pozostał po nim nawet jeden włos. Odszedł! Nie potrafię powiedzieć ci nic więcej, bo nikt niczego więcej nie wie.

Po tej rozmowie musiałam raz jeszcze usiąść i wszystko przetrawić. Została już tylko jedna możliwość. Połączyłam się z firmą „Wilkołak”. Dotarłam tak wysoko, jak tylko było to możliwe — do mężczyzny, który przedstawił się jako zastępca komendanta. Powiedziałam mu prawdę o tym, kim jestem (Marjorie Baldwin), gdzie jestem (Las Vegas) i czego chcę (dotrzeć do swoich przyjaciół), po czym ostrożnie zapytałam: — Pańska firma zajmowała się zabezpieczeniem ich domu, zanim został sprzedany. Czy mógłby pan mi powiedzieć, kto go kupił, lub podać nazwisko agenta pośredniczącego w sprzedaży? A może potrafiłby pan odpowiedzieć na oba te pytania?

Żałowałam, że jakość obrazu daleko odbiegała od jakości dźwięku.

— Posłuchaj, siostro: glinę potrafię wyczuć nawet przez terminal. Odpuść więc sobie i powiedz swemu szefowi, że nie wyciągnął od nas niczego ostatnim razem, i teraz też nic nie wyszło z jego sztuczek.

Pohamowałam złość i spokojnym głosem odrzekłam: — Nie jestem żadnym gliną, choć rozumiem, dlaczego może pan tak sądzić. Naprawdę jestem teraz w Las Vegas. Można to sprawdzić, dzwoniąc do mnie. Oczywiście na mój koszt.

— Nie obchodzi mnie to.

— W porządku. Kapitan Tormey miał parę czarnych koni. Czy mógłby mi pan powiedzieć przynajmniej, komu je sprzedał?

— Posłuchaj, glino: spadaj.

Ian potrafił dokonać najwłaściwszego wyboru; firma „Wilkołak” była rzeczywiście lojalna wobec swoich klientów.

Gdybym miała więcej czasu i pieniędzy i mogła dostać się do Winnipeg lub Sydney, może dokopałabym się czegoś, szukając osobiście. Ale nie miałam. Zapomnij więc, Piętaszku. Straciłaś wszystkich i zostałaś sama.

Czy tęsknisz za Złociutką na tyle, by dać się wciągnąć w jakąś awanturę we wschodniej Afryce? Przecież Złociutką nie chciała zostać z tobą aż tak bardzo, by zrezygnować z wzięcia udziału w owej awanturze. Czy nic ci to nie mówi?

Tak, mówi mi to coś, do czego nigdy nie chciałam się przyznać przed samą sobą: że zawsze potrzebowałam ludzi bardziej, niż oni potrzebowali mnie. Wiesz dobrze, Piętaszku, że zawsze brakowało ci pewności siebie. Wiesz także, co sądził na ten temat Szef.

W porządku. Jutro jadę do Nairobi. Dziś jeszcze napiszę do Glorii i do Mortensonów o groźbie wybuchu epidemii. Potem prześpię się przez całą noc, a jutro w drogę. Ufff, jedenastogodzinna różnica czasu. Muszę się postarać wyruszyć jak najwcześniej rano. I nie martwić się o Janet i spółkę, dopóki nie wrócę z Bazy Stacjonarnej z gotową decyzją, gdzie się osiedlić po opuszczeniu Ziemi. Potem będę mogła wydać wszystko do ostatniego grama, starając się ich odnaleźć. Gloria nada sprawie bieg natychmiast, gdy tylko dam jej znać, którą wybrałam planetę.

Przespałam rzeczywiście całą noc.

Rano spakowałam swoją starą torbę podróżną i pokręciłam się trochę po kuchni, wyrzucając do śmieci kilka rzeczy i zostawiając pozostałe dla właścicielki.

Zdziwiłam się trochę, usłyszawszy brzęczyk terminalu. To była ta miła dziewczyna, mająca sześcioletniego syna, pracująca w przedstawicielstwie Linii Hiperprzestrzennych.

— Dobrze, że panią złapałam. Mój szef ma dla pani pracę.

Timeo Danaos et dona ferentes. Czekałam.

Po chwili na ekranie ukazała się głupkowata twarz Fawceta.

— Twierdziła pani, że jest kurierem.

— Najlepszym kurierem.

— Lepiej, żeby była nim pani rzeczywiście. Trzeba wybrać się daleko poza planetę. W porządku?

— Jasne.

— Proszę to zapisać: Franklin Mosby, Poszukiwacze Inc., pokój numer 600, Shipstone Bulding, Beverly Hills. Niech się pani uda pod ten adres natychmiast. Pan Mosby chce się z panią widzieć jeszcze przed południem.

Nie musiałam zapisywać tego adresu.

— Panie Fawcet, będzie to pana kosztować tysiąc bucków plus bilet w obie strony. Z góry.

— Co? Chybaś oszalała!

— Panie Fawcet, niech się pan dobrze zastanowi. Jeśli nie dotrę dziś do Los Angeles, może to pana kosztować znacznie drożej.

— Cwana dziewuszka. Słuchaj, pieniądze za podróż będziesz mogła odebrać u mnie w biurze… po wstępnych rozmowach. A teraz masz natychmiast ruszać. Co zaś tyczy tego tysiąca bucków… Mam ci powiedzieć, kiedy je dostaniesz?

— Nie trudź się. Za posadę agenta ochrony oczekiwałabym wynagrodzenia agenta ochrony. Ale jako kurier — jestem najlepsza. Jeśli ten człowiek potrzebuje najlepszego kuriera, zapłaci mi nawet za wstępną rozmowę tyle, ile zażądam, i to bez namysłu. Jest pan niepoważny, panie Fawcet — dodałam po chwili milczenia i rozłączyłam się.

Zadzwonił siedem minut później. Mówił jak ktoś, komu każde słowo sprawia ból.

— Pieniądze na podróż i tysiąc bucków czekają na dworcu. Ale to ostatnie jest zaliczką, którą będziesz musiała zwrócić, jeśli nie podejmiesz się wykonać zlecenia. Jeśli się dogadacie, dostaję prowizję.

— Te pieniądze nie zostaną zwrócone bez względu na wynik rozmowy. A pan nie dostanie żadnej prowizji, bo nie uczyniłam pana swoim agentem. Być może dostanie pan coś od Mosby’ego, lecz jeśli tak, nie będzie to miało nic wspólnego z moim wynagrodzeniem. I nie pójdę na stację, by tam czekać i rozglądać się wokół jak smarkacz bawiący się w policjantów i złodziei. Jeśli chce pan dobić targu, przyśle pan te pieniądze tutaj. Czy wyrażam się jasno?

— Pani jest niemożliwa! — Jego twarz zniknęła z ekranu, lecz nie rozłączył się. Po chwili pojawiła się jego asystentka.

— Proszę zrozumieć mojego szefa — powiedziała. — Ta praca potrafi czasami wyprowadzić z równowagi. Czy mogłaby pani spotkać się ze mną na stacji pod New Cortez?

— Naturalnie, moja droga. Z przyjemnością.

Zadzwoniłam do właścicielki mieszkania, powiedziałam, że klucz zostawiam w lodówce i poleciłam jej, żeby odświeżyła zapasy.

Fawcet nie wiedział o jednym: nic nie mogło odwieść mnie od przyjęcia jego propozycji. Nazwisko i adres, który mi podał, zgadzały się z tym, co kazał mi zapamiętać Szef ostatniego dnia przed swoją śmiercią. Nie sprawdziłam nigdy, do kogo należały, bo Szef nie powiedział mi, dlaczego tak bardzo zależało mu, bym je zapamiętała. Dowiedzieć się miałam dopiero teraz.

Загрузка...