Ktoś przyszedł i zrobił mi jeszcze jeden zastrzyk. Ból minął prawie natychmiast. Zasnęłam.
Wydawało mi się, że spałam bardzo długo, lecz nie był to zdrowy, głęboki sen. Zmaltretowany mózg pracował nadal, produkując chorobliwe urojenia. Skądś pojawiło się nagle mnóstwo gadających, psich łbów. Całe watahy. Próbowały ściągnąć mnie z łóżka swoimi pokrytymi pianą pyskami, pełnymi potężnych, białych kłów. Nie potrafiłam odróżnić tworów chorej wyobraźni od tego, co działo się naprawdę. Hałas i tupot wielu par butów na schodach, po których biegali jacyś ludzie, mógł być rzeczywistością. Dla mnie jednak stanowił on dalszą część sennych halucynacji; pomimo wysiłków nie udało mi się podnieść, lub choćby krzyknąć.
Pierwszą rzeczą, jaką zauważyłam, gdy zaczęła mi wracać świadomość, był brak tej śmierdzącej opaski na oczach. Z przegubów moich rąk zniknęły też kajdanki. Mimo to nie poruszyłam się. Nie otworzyłam nawet oczu. Być może teraz właśnie miałam najlepszą — jeśli nie jedyną — szansę ucieczki. Należało więc działać ostrożnie.
Nadal nie ruszając się, naprężyłam po kolei mięśnie. Wyglądało na to, że wszystko jest w porządku, aczkolwiek byłam bardziej niż trochę poturbowana. Ubranie? Do diabła z nim! Przede wszystkim nie miałam pojęcia, gdzie je po ciemku szukać. Poza tym chodziło tu o moje życie.
W pokoju nie było chyba nikogo. A może za drzwiami? Wstrzymałam oddech, wsłuchując się w ciszę. Żadnego odgłosu. Nie mogłam uzyskać stuprocentowej pewności, ale wszystko wskazywało na to, że na całym piętrze nie ma nikogo, oprócz mnie. Szybko ułożyłam plan: wstać z łóżka, bezszelestnie otworzyć drzwi i cichutko prześliznąć się schodami na drugie piętro, na poddasze. Stąd wydostać się na dach; przy odrobinie szczęścia dosięgnę chyba gałęzi potężnego dębu stojącego nie opodal ściany budynku. Pozostanie jeszcze dotrzeć do lasu. Jeśli tylko uda mi się tam dostać, nie powinni mnie złapać… ale do tego czasu będę łatwym celem.
Szansę? Jedna na dziesięć. Nawet przy optymistycznych założeniach jedna na siedem. Najprawdopodobniej jednak zauważą moje znikniecie jeszcze zanim wydostanę się z domu… ponieważ po drodze będę pewnie zmuszona zabić kilku z nich. Mogę jedynie postarać się zrobić to jak najciszej.
Alternatywą było czekanie, aż oni wykończą mnie… co nastąpi pewnie bardzo szybko, jeśli nie zacznę działać. „Major” pewnie wiedział już, że niczego więcej ze mnie nie wyciągnie. Co prawda on również należał do tej bandy zbirów bez wyobraźni, lecz nie był raczej na tyle głupi, by pozostawić mnie przy życiu.
Jeszcze raz nastawiłam uszu. Najlżejszego szmeru. Dłuższe czekanie nie miało już sensu. Każda minuta zwłoki przybliżała moment, w którym ktoś w końcu przypomni sobie o moim istnieniu. Ostrożnie otworzyłam oczy…
— No, widzę, że nareszcie odzyskałaś przytomność.
— …Szef?! Gdzie ja jestem?
— Cóż za banalne powitanie. Mogłabyś zrobić to lepiej, Piętaszku. Spróbuj jeszcze raz.
Rozejrzałam się wokół. Sypialnia; możliwe, że szpitalna separatka. Żadnych okien, żadnego jaskrawego oświetlenia. Charakterystyczna, uroczysta cisza, raczej podkreślana, niż przerywana delikatnym poszumem urządzeń wentylacyjnych.
Przeniosłam wzrok na Szefa. Wyglądał tak, jak zawsze. Ta sama, niezbyt elegancka przepaska na oku (mógłby w końcu znaleźć trochę czasu i zregenerować je lub przeszczepić sobie nowe) i ten sam niedopasowany garnitur, podobny do źle uszytej pidżamy. Kule oparł o stół, w zasięgu ręki. Trudno wyrazić, jaką radość sprawił mi jego widok.
— Nadal chciałabym dowiedzieć się, gdzie jestem. Gdzieś pod ziemią — to oczywiste — ale gdzie? I jak się tu znalazłam? I dlaczego?
— Pod ziemią, zgadza się. Kilka metrów. Gdzie dokładnie — powiem ci, gdy przyjdzie czas. Wtedy też dowiesz się, jak stąd wyjść i jak wrócić. To właśnie była ujemna strona naszej farmy — przyjemne miejsce, lecz zbyt wiele ludzi znało jego lokalizację. Odpowiedź na twoje „dlaczego” jest chyba oczywista. „Jak” może poczekać. Melduj.
— Szefie, jest pan najbardziej nieznośnym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek spotkałam.
— Długie lata praktyki, Piętaszku. Melduj.
— Założę się, że gdy pana ojciec spotkał po raz pierwszy pana mamę, nie zdjął nawet kapelusza.
— Poznali się w szkółce niedzielnej u Baptystów i oboje wierzyli w dobre wróżki. Melduj.
— Chryste, co za nudziarz! Na Ell-Pięć dotarłam bez przygód. Sztuczka z pępkiem udała się; przekazałam jego zawartość panu Mortensonowi. Potem nastąpiły nieprzewidziane kłopoty. Osiedle kosmiczne opanował jakiś nieznany etiologom wirus powodujący zaburzenia w oddychaniu. Zaraziłam się nim. Na szczęście pani Mortenson okazała się świetną pielęgniarką. Dzięki niej jakoś z tego wyszłam. Nawiasem mówiąc, chciałabym jakoś się jej odwdzięczyć.
— W porządku. Mów dalej.
— Leżałam dość długo nieprzytomna. Stąd właśnie ta tygodniowa przerwa w harmonogramie. Ale byłam gotowa do drogi, gdy tylko Mortenson powiadomił mnie, że mam już przy sobie te mikrofilmy, które miał panu przekazać. W jaki sposób, Szefie? Ten sam trick z pępkiem?
— I tak, i nie.
— To, do diabła, nie jest odpowiedź!
— Dobrze; użyliśmy tego schowka.
— Tak myślałam. Zawsze czuję coś — jakby ucisk — gdy jest pełen. Mam nadzieję, że to się kiedyś nie skończy źle.
Napięłam mięśnie brzucha i przesunęłam dłonią w okolicy pępka.
— Ej! On jest pusty! Opróżniliście go?
— Nie my. Nasi przeciwnicy.
— A więc przegrałam. Boże, to straszne!
— Nie — próbował mnie pocieszyć. — Jeśli wziąć pod uwagę wszystko, przez co musiałaś przejść, to nawet świetnie się spisałaś.
— Czyżby? Może jeszcze zasłużyłam na Krzyż Victorii? — zadrwiłam sama z siebie. — Nie jestem debiutantką, Szefie. Zamiast wciskać mi bajeczki, lepiej niech mi pan pokaże diagram. Powinnam była od razu o to poprosić. Za moim pępkiem, wykonawszy zabieg chirurgiczny, umieszczono niewielki schowek. Ma on zaledwie jeden centymetr sześcienny, lecz może pomieścić sporo odpowiednio spreparowanych mikrofilmów. Posiada przy tym bardzo ważną zaletę: nikt nie wtajemniczony nie domyśli się jego istnienia. Bezstronni sędziowie stwierdzili, że mam bardzo ładny brzuch i miły dla oka pępek. Dla niektórych jest to nawet większa zaleta niż śliczna twarz, choć i w tej materii nie mogę narzekać.
Dzięki specjalnemu zwieraczowi z silikonowego elastomeru mój pępek wygląda zupełnie naturalnie, bez względu na to, czy kryje się coś za nim, czy też nie. Ów sztuczny mięsień spełnia tę samą rolę, co zwieracze odbytnicy i pochwy, działając samorzutnie nawet podczas snu lub utraty przytomności. Aby włożyć coś do skrytki, należało jedynie zamoczyć to w odrobinie galaretki K-Y albo innego nieorganicznego kremu i nacisnąć mocno kciukiem. Problem stanowiły przedmioty o spiczastych krawędziach, ale i to jakoś wytrzymywałam. Wyjęcie przesyłki było równie łatwe. Wystarczyło naciągnąć palcami obu rąk skórę wokół pępka i napiąć mięśnie brzucha.
Sztuka przemycania rzeczy wewnątrz ludzkiego ciała ma długą tradycję. Do klasycznych sposobów należy używanie w tym celu otworów nosowych, ust, żołądka, odbytnicy, pochwy, kanałów uszu oraz niebezpieczna i niezbyt praktyczna egzotyczna metoda polegająca na wszczepianiu niewielkich przedmiotów pod skórę w owłosionych miejscach.
Wszystkie te sposoby znane są każdemu celnikowi i agentowi służb specjalnych — tak państwowych, jak i prywatnych — na całej Ziemi, w osiedlach kosmicznych, na Księżycu, na innych planetach i w ogóle wszędzie tam, gdzie dotarł człowiek. Możecie więc o nich zapomnieć. Jedyną klasyczną metodą, niekiedy nadal skuteczniejszą od nowoczesnych, jest „Podwójny List”. Ale „Podwójny List” jest sztuką naprawdę wysokiego lotu. Poza tym, nawet jeśli zostanie perfekcyjnie skonstruowany, zawsze może dostać się w ręce półgłówka, który pod wpływem narkotyków wszystko wyśpiewa.
Teraz, gdy schowek w moim ciele został odkryty, z pewnością pojawi się mnóstwo kurierów i zwykłych przemytników, stosujących tę taktykę. Najprawdopodobniej zacznie ona być używana na tyle powszechnie, że z naszego punktu widzenia stanie się zupełnie bezużyteczna. Tylko patrzeć, jak celnicy zaczną pchać swoje brudne paluchy w każdy pępek. Może nie powinnam tak myśleć, ale mam nadzieję, że będzie ich kłuło w oczy zachowanie niektórych podróżnych; pępek to bardzo wrażliwe miejsce.
— Słabą stronę tej metody, moja panno, zawsze stanowił fakt, iż podczas zręcznie prowadzonego przesłuchania…
— Oni nie byli zręczni.
— …czy też pod wpływem tortur lub środków farmakologicznych mogłaś zostać zmuszona do wygadania się o istnieniu skrytki.
— To musiało stać się wtedy, gdy nafaszerowali mnie penthotalem. Nie przypominam sobie, bym powiedziała im coś przedtem.
— Możliwe. Niewykluczone jednak, że otrzymali informację z jakichś innych źródeł. Oprócz nas jest jeszcze kilka osób, które znają sprawę; trzy pielęgniarki, dwóch chirurgów, anestezjolog. Być może to jeszcze nie wszyscy. W każdym razie wystarczająco dużo. Ktoś mógł wygadać się przypadkowo lub — co bardziej prawdopodobne — po prostu zdradzić nas. Tak czy owak, nasi przeciwnicy przechwycili przesyłkę. Nie ma jednak o co rwać sobie włosów z głowy. Na mikrofilmie, który dostał się w ich ręce, jest dokładny spis restauracji, sporządzony na podstawie książki telefonicznej dawnego miasta Nowy Jork z 1928 roku. Bez wątpienia gdzieś jakiś komputer pracuje teraz nad złamaniem szyfru i odczytaniem tekstu zakodowanego w tej liście. Zajmie mu to wiele czasu… bo tam nic nie jest zakodowane. To atrapa.
— I po to musiałam ganiać na Ell-Pięć, chorować tam przez tydzień, latać kablowcami i dać się zgwałcić tej bandzie zboczeńców?!
— Wybacz mi to ostatnie, Piętaszku, ale czy naprawdę sądzisz, że ryzykowałbym życie mojej najlepszej agentki, gdyby ta misja nie była rzeczywiście ważna?
Pochlebstwem można kupić prawie każdą kobietę. Pewnie dlatego właśnie pracuję ciągle dla tego aroganckiego skurczybyka.
— Teraz nie rozumiem już nic, Szefie.
— Dotknij blizny po usunięciu wyrostka robaczkowego.
— Że co? — Wsunęłam rękę pod prześcieradło i dotknęłam brzucha. — Co jest, do cholery?
— Nacięcie nie było dłuższe niż na dwa centymetry, dokładnie wzdłuż tej blizny. Mięśnie brzucha nie zostały naruszone. Przesyłkę wyjęliśmy mniej więcej dwadzieścia cztery godziny temu, przeprowadzając taką samą „operację”. Powiedziano mi, iż przy zastosowaniu przyśpieszonych metod leczenia ran nawet ty sama nie zauważysz nowej blizny na starej. Cieszę się, że Mortensonowie tak dobrze o ciebie dbali, chociaż wiem, że sztuczne objawy choroby, jakie u ciebie wywołali, z pewnością nie były przyjemne. Musieli to jednak zrobić, abyś nie wiedziała o istnieniu drugiej, właściwej przesyłki. Przy okazji: tam naprawdę panuje epidemia.
Szef przerwał. Ciągle unikałam pytania o to, co w końcu przenosiłam. Mógł mi nic nie odpowiedzieć. Po chwili odezwał się ponownie: — Wspominałaś coś o podróży powrotnej.
— Owszem. Jeśli jeszcze kiedyś będzie mnie pan wysyłać poza Ziemię, chcę lecieć pierwszą klasą w jakimś porządnym statku antygrawitacyjnym. Nie mam zaufania do tych hinduskich sztuczek z linami.
— Według analiz kablowce są bezpieczniejsze od jakichkolwiek innych statków. Katastrofę w Quito spowodował sabotaż, a nie wada materiału.
— Sknera.
— Nie mam zamiaru wysłuchiwać tych impertynencji. Możesz sobie latać antygrawitatorowcami wtedy, gdy pozwalają na to okoliczności i czas. Tym jednak razem były powody, byś podróżowała kapsułą Kenya Beanstalk.
— Może tak, ale ktoś mnie śledził po tym, jak z niej wyszłam. Gdy tylko znaleźliśmy się sami, zabiłam go.
Przerwałam. Kiedyś być może uda mi się ujrzeć na jego twarzy wyraz zaskoczenia, ale na to przyjdzie mi pewnie jeszcze długo poczekać.
— Potrzebuję chyba trochę odpoczynku, Szefie. Coś ze mną nie w porządku.
— Doprawdy? Co masz na myśli?
— Zbyt łatwo przychodzi mi zabijanie. Ten typ nie zrobił nic, co usprawiedliwiałoby jego śmierć. Deptał mi po piętach — to prawda. Powinnam jednak była potrząsnąć nim zdrowo — tam albo w Nairobi — lub co najwyżej ogłuszyć go.
— Później pogadamy o twoich potrzebach. Mów dalej.
Opowiedziałam mu o Publicznym Oku, o Belsenie i jego czterech wcieleniach oraz o tym, jak wysłałam je w cztery strony świata. Na koniec opisałam z grubsza, w jaki sposób dostałam się na farmę.
— Nie wspomniałaś nic o wybuchu w hotelu — stwierdził z lekkim wyrzutem w głosie.
— Szefie! Chyba nie sądzi pan, że miało to cokolwiek wspólnego ze mną? Byłam w połowie drogi do Mombasy.
— Mój drogi Piętaszku, jesteś zbyt skromna. Olbrzymia liczba ludzi straciła już kupę pieniędzy, próbując wyeliminować cię z gry. To, co stało się na farmie, było jedną z takich prób. Możesz śmiało założyć, z małym prawdopodobieństwem popełnienia błędu, że zamach w „Hiltonie” został zorganizowany wyłącznie w celu zabicia ciebie.
— Hmm… Przypuszczam, Szefie, że domyślał się pan tego. Nie można było jakoś mnie ostrzec?
— Miałaś być jeszcze bardziej ostrożna? Bardziej czujna? Bzdury! Po cóż miałbym zawracać ci głowę mętnymi ostrzeżeniami przed niejasnym niebezpieczeństwem. Kobieto, nie popełniłaś przecież żadnego błędu!
— Do diabła, właśnie że zrobiłam. Jim wyjechał mi na spotkanie, chociaż nikt nie wiedział, kiedy pojawię się na Lincoln Meadows. A ja, głupia, rzuciłam się mu w ramiona, choć powinnam była zniknąć mu z oczu i odlecieć pierwszą złapaną kapsułą…
— Po czym zorganizowanie naszego randez-vous stałoby się prawie niemożliwe, co byłoby równoznaczne z utratą przesyłki — dokończył za mnie. — Moje drogie dziecko; gdyby wszystko poszło zgodnie z planem, rzeczywiście wysłałbym po ciebie Jima. Nie doceniasz siatki wywiadowczej, w której zorganizowanie włożyłem tyle wysiłku; informowano mnie na bieżąco o każdym twoim ruchu. Najprawdopodobniej Jim dostał wiadomość o przypuszczalnym czasie twojego przylotu od jednego z naszych ludzi. Możliwe jednak, że nasi przeciwnicy również dysponowali dokładnymi danymi, choć nie sądzę, by tak było.
— Gdybym wiedziała o tym wcześniej, przerobiłabym go na paszę dla jego koni. Lubiłam go, Szefie. Gdy przyjdzie pora, chcę zlikwidować go sama. Jest mój.
— W naszym zawodzie nie ma miejsca na osobiste urazy.
— Nie żywię ich wiele, lecz Wujek Jim to wyjątek. Jest co prawda jeszcze jedna taka sprawa, ale o tym porozmawiamy później. Teraz niech mi pan powie, czy to prawda, że Jim był pastorem?
Prawie udało mi się go zaskoczyć.
— Gdzie usłyszałaś te brednie?
— Tu i tam. Plotki.
— Czego to ludzie nie wymyślą! Pozwól, że ci to wyjaśnię. Prufit należał do ludzi łatwo ulegających wpływom. Spotkałem go w więzieniu, gdzie zrobił coś dla mnie. Coś na tyle ważnego, że znalazłem dla niego miejsce w naszej organizacji. Popełniłem błąd. Niewybaczalny, głupi błąd. Tacy jak on nigdy się nie zmieniają. Chciałem jednak uwierzyć, że tak nie jest — to słaba strona mojego charakteru, którą uważałem już za wyeliminowaną. Niestety, myliłem się. Mów dalej, proszę.
Opowiedziałam, jak wpadłam w zasadzkę.
— Było ich czterech czy pięciu.
— Sześciu. Rysopisy?
— Żadnych, Szefie. Byłam zbyt zajęta. No, może jeden. Przyjrzałam mu się przez moment, gdy go zabiłam. Wzrost około metra siedemdziesiąt, waga siedemdziesiąt pięć lub sześć kilogramów. Mógł mieć jakieś trzydzieści pięć lat. Blondyn, gładko ogolony. Słowiański typ urody. Ale zapamiętałam tylko jego. Stał ciągle, niewrażliwy na ciosy, dopóki nie złamałam mu karku.
— A ten drugi, którego zabiłaś, był blondynem, czy raczej brunetem?
— Belsen? Na pewno brunet.
— Nie on. Chodzi mi o tego na farmie. Zresztą nieważne. Zabiłaś dwóch i wyeliminowałaś na długo trzech, zanim udało im się rzucić na ciebie. Musiałaś mieć naprawdę dobrego instruktora. My w czasie ucieczki nie mogliśmy zrobić nic, żeby cię ostrzec, dlatego bez trudu urządzili zasadzkę. Nie docenili jednak twoich możliwości. Zrobiłaś tam niezłą jatkę, zanim przygnietli cię ciężarem własnych ciał. Gdy wróciliśmy, by ciebie odbić, ci dwaj byli już w ziemi, a pozostali trzej ciągle leżeli nieprzytomni. Wychodzi więc na to, że w końcowym rozrachunku ty wygrałaś całą tę rozróbę. Coś jeszcze?
— To w zasadzie wszystko. Potem był zbiorowy gwałt i przesłuchanie. Najpierw użyli narkotyków, a gdy to nie dało rezultatów, zabrali się do tortur.
— Przepraszam cię za ten gwałt, Piętaszku. Wiem, że to musiało być odrażające. W podobnych okolicznościach rzadko jednak obywa się bez tych rzeczy.
— Och, nie ma co robić z tego tragedii. W końcu nie byłam już dziewicą. Nie mogę powiedzieć, by sprawiło mi to rozkosz, ale zdarzały się już okazje, po których czułam się bardziej rozczarowana. Czegóż miałam się spodziewać po tych prostakach? Wersalskich manier? Jednego z nich chcę jednak dostać w swoje ręce. Muszę go mieć! Tak samo, jak Wujka Jima. Może nawet bardziej. Nie znam jego twarzy, ale rozpoznam go wszędzie. Chcę, żeby cierpiał, zanim pozwolę mu umrzeć.
— Mogę tylko powtórzyć to, co powiedziałem wcześniej. Szukanie osobistej zemsty jest w naszym zawodzie błędem. Zmniejsza szansę przetrwania.
— Dla tego sukinsyna zaryzykuję. Nie chcę mścić się za gwałt, Szefie. Zrobili to pewnie na rozkaz, myśląc, że zmiękczą mnie przed przesłuchaniem. Ale ten parch mógł przynajmniej umyć się i wyszorować zęby. Ktoś powinien też powiedzieć mu, że to niegrzecznie bić kobietę, z którą się wcześniej spółkowało. Nie wiem, jak on wygląda, ale nie zapomnę jego głosu i smrodu, jaki wokół siebie roztaczał. Znam też jego pseudonim: Rocks albo Rocky.
— Jeremy Rockford.
— Pan go zna?! Gdzie on jest?
— Widziałem go tylko raz, i to przelotnie. Niewielu jednak jest ludzi odpowiadających twojemu opisowi. Requiescat in pace.* [*Requiescat in pace (łac.) — spoczywa w pokoju — Nie żyje? Szkoda. Mam nadzieję, że umierał, zdając sobie z tego sprawę.
— Raczej tak, Piętaszku. Nie opowiedziałem ci jeszcze wszystkiego, co wiem…
— A czy robi pan to kiedykolwiek?
— …bo chciałem najpierw usłyszeć twój raport. Ich atak na farmę powiódł się dlatego, że Jim Prufit odciął zasilanie na krótko przedtem, zanim uderzyli. Tylko kilkoro z nas miało broń przy sobie. Większość została z gołymi rękami. Zarządziłem ewakuację i część naszych ludzi uciekła tunelem wykopanym w czasie budowy domu. Przykro mi, że to się stało, lecz trzech najlepszych — tych trzech, którzy w chwili ataku byli uzbrojeni — zapłaciło już Charonowi za przeprawę na drugi brzeg Styksu. Tunel był otwarty, dopóki nie usłyszałem, że wtargnęli doń napastnicy. Wówczas musiałem wysadzić go w powietrze. Potem trochę czasu zajęło mi zebranie odpowiedniego oddziału i zorganizowanie kontruderzenia. Najtrudniej było zdobyć kilka bojowych energobill. Nawet decydując się na atak bez nich, musieliśmy przecież mieć choć jeden jako ambulans dla ciebie.
— Skąd wiedzieliście, że żyję?
— Z tego samego źródła, z którego dowiedzieliśmy się, że ci, którzy weszli za nami do tunelu, nie byli naszą tylnią strażą. Podsłuch. Wszystko, co zrobiłaś i co tobie zrobiono, wszystko, co powiedziałaś i co powiedziano tobie, było podsłuchiwane i nagrywane. Zajęty przygotowywaniem akcji, nie mogłem kontrolować tego osobiście, ale w wolnych chwilach odtwarzano mi najważniejsze fragmenty. Jestem z ciebie naprawdę dumny, dziewczyno. Na podstawie rozmieszczenia urządzeń podsłuchowych ustaliliśmy, gdzie cię przetrzymują i ilu cię pilnuje. Wiedzieliśmy, że jesteś skatowana, i orientowaliśmy się, jak bardzo. Przez przekaźnik w energobilu śledziliśmy sytuację aż do momentu, gdy uderzyliśmy — to znaczy nasi ludzie uderzyli — na dom. Ja dowodziłem z pojazdu. Czterej spośród nich — w tym jeden uzbrojony tylko w nożyce do cięcia stali — odszukali i zabrali ciebie. Cała akcja trwała trzy minuty i jedenaście sekund. Potem podłożyliśmy ogień i wynieśliśmy się stamtąd.
— Szefie! Podpalił pan swoją ukochaną farmę?
— Gdy okręt tonie, nikt nie martwi się o los mesy oficerskiej. I tak nie moglibyśmy już z niej korzystać. Podpalając farmę, zniszczyłem wiele kompromitujących dokumentów oraz tajnych i quasi-tajnych urządzeń. Przede wszystkim jednak chodziło o to, by dzięki pożarowi domu łatwiej i szybciej sprzątnąć tych, którzy poznali jego sekrety. Budynek został otoczony jeszcze zanim użyliśmy miotaczy. Strzelaliśmy do każdego, kto próbował uciekać przed płomieniami. Był tam między innymi twój znajomy, Jeremy Rockford! Gdy wyszedł bocznymi drzwiami, kurtka na nim już płonęła. Przez chwilę zawahał się i upadł. To go zgubiło. Sądząc z ryku, jaki wydobywał się z jego gardła, nie miał raczej lekkiej śmierci.
— Do diabła, Szefie, mówiąc, że chcę, aby cierpiał, nie miałam na myśli robienia z niego żywej pochodni.
— Gdyby nie zachowywał się jak koń, który nie chce uciekać z płonącej stajni, mógłby zginąć tak, jak inni — szybko i bezboleśnie — od ładunku laserowego. Nie braliśmy jeńców.
— Nie chciał pan nikogo przesłuchać?
— W zasadzie powinienem. Nie wiesz jednak, mój drogi Piętaszku, jaka wtedy panowała atmosfera. Wszyscy znali te taśmy z twoich przesłuchań. Każdy najdrobniejszy szczegół od początku gwałtu aż do końca tortur. Chłopcy nie wzięliby nikogo żywcem, bez względu na rozkazy. Dlatego nawet nie próbowałem ich wydawać. Stałaś się dla swoich kolegów niemalże przedmiotem uwielbienia. Nawet nie masz pojęcia, jak są do ciebie przywiązani. Nawet ci, których nigdy nie spotkałaś i najprawdopodobniej nie spotkasz. — Szef sięgnął po kule i podniósł się z trudem. — Jestem tu już o siedem minut dłużej, niż pozwolił mi twój psycholog. Zaraz przyjdzie pielęgniarka i poprawi ci łóżko. Śpij i wracaj do zdrowia.
Gdy wyszedł, długo jeszcze myślałam o tym, co powiedział. „Przedmiot uwielbienia”, „przywiązanie”… Nie mogę powiedzieć, żeby te słowa nie miały dla mnie żadnego znaczenia. Jeśli tak naprawdę do nikogo się nie należy — takie słowa znaczą wszystko. Szczególnie dla kogoś, komu na każdym kroku przypomina się, że nie jest człowiekiem.